29 marca 2024, piątek

2017

Dariusz Łukaszewski

Ale ty nie musisz tego czytać, Anka cz. 4




A na ulicy miasta, o kilometry dwa stąd niespełna, dwóch pijaków się mija: jeden wraca z hulanki a drugi właśnie wyrusza się nałoić.



Za szybą sklepu z kapeluszami, przy którym się mijają, widać kobietę mierzącą nakrycie głowy za pół pensji. Kobieta ma twarz spełnionej marzycielki, ale żaden z pijaków nie ma nawet świadomości jej istnienia, tak są zajęci swoimi ważnościami.

- A gdzie to jest, kiedy się dzieje i kim są ci ludzie?
- Goń się cycu niemyty...


Książki będzie zaczynać się od siedemnastego rozdziału, z pominięciem pierwszych szesnastu wstępów; tych pierdół, z powodu których nikt dzisiaj nie czyta już książek.


W ogrodzie hrabini Wrotycz-Nawłociowej pięć czarnych gawronic przysiada na łysym morelowym drzewie i gapi się w dół na dywan z liści, który pierwszy przymrozek ułożył wokół podnóży pnia. Stąpa po nim kot Włodzinek, zdążający do szopy, żeby polizać szyjki butelek po piwie, składowane w zielonej skrzyneczce. Gapią się czarne gawronice, wypatrują, ale jeż europejski nie wyjdzie, bo jest zwierzęciem chronionym, więc tu w ludzkiej sprawie użyty być nie może; nie wyjdzie i nie pojawi się dla umajenia obrazka przed oczami publiczności.


Zachodzę do domu hrabini. Jak do swojego.


Na karniszu siedzi papużka gadająca, czasem wrzeszcząca, ale kto by tam zrozumiał, o co jej chodzi. Kot leniwie, ale z narastającym entuzjazmem, zaczyna sobie lizać między nogami, a potem pod ogonem.


Gra radio: znany głos redaktor Pauliny Kieszonki, jej reporterski zapis z mistrzostw świata w zarybianiu rzek rybami w kategorii junior średnio półciężki. Równolegle telewizor pokazuje boks: samce ludzkie tłuką się pięściami po buzi, rzadziej kopią. Samce wielkich kotów gryzą się i drą pazurami, gdyby ktoś był ciekawy.


- Przełącz już, proszę – słyszę, zdejmując kurtkę. Hrabini mówi do mnie, jakbym w ogóle stąd się nie ruszał; nie wychodził po chleb, ani do zbierania kartofli, śledzia kompotem z renklod nie popijał... Nawet nie patrzy na mnie, tylko zapisuje ołówkiem dwie nowe nutki w zeszyciku w pięciolinie i odkłada gitarę na dywan.


- Hałas nie przeszkadza w komponowaniu troszeczkę? - pytam, bo od dawna chciałem o to zapytać.
- Nic mi nie jest w stanie przeszkodzić w komponowaniu.


Bywają dni, kiedy hrabini Wrotycz-Nawłociowa wygląda jak szesnastoletnia Irena Dziedzic, mimo że nie jest Ireną Dziedzic i od wielu już lat nie ma lat szesnastu. Przy czym, obie panie się nie znają, ale też nie mają o to do siebie pretensji, bo się nie znają, a nawet nigdy o sobie nie słyszały. I dzisiaj jest ten dzień.


- Chińska LONG ZHUO, czy japońska MOYA MATCHA?
- MATCHA – odpowiadam zdecydowanie, chociaż jest mi to zupełnie obojętne, ale hrabini nie gada z ludźmi, którym jest wszystko jedno.


Ona nalewa herbatę do filiżanek, otwiera papierośnicę, częstuje się, potem przesuwa papierosowy magazynek w moją stronę. Pijemy bez cukru, palimy zaciągając się.


Odczytuję jej notatkę z kartoflowego pola.


- Więc we fabrykach wciąż produkują te mercedesy i ajfony? - w jej głosie pobrzmiewa powątpiewanie.
- Bez zmian – potwierdzam.


- I można ci wierzyć?
- Nie zawsze i nie w każdej sprawie, ale tutaj tak.


- Zatem twojego ulubionego ajfona osobistego, wyjątkowego, też zrobił jakiś robociarz przy taśmie, za pensję poniżej przeciętnej w cywilizowanym kraju...
- Nie przeszkadza mi to.


- Biedaku...


Zapyta zaraz jeden z drugim: Ale co to za hrabini jest, kto to w ogóle, co za jedna? Publiczność chce uczestniczyć świadomie, a dla rozumienia co ona tu mówi i robi co, publiczność potrzebuje wiedzieć kim jest hrabini i skąd, żeby można od razu ustawić ją sobie w lidze postaci lubianych bądź nienawidzonych; postaci niedodefiniowane nie są mile widziane, bo rodzą strach, czy będziemy samodzielnie potrafili je sobie ustawić, czy okażemy się niezdolnymi do tego głupkami. Stąd to zniecierpliwienie.


Żeby zachwycić się obrazem, publiczność musi wiedzieć, że namalował go Picasso, inaczej dzieło nie zostanie w ogóle zauważone i publiczność pójdzie do ikei wybrać coś z metaloplastyki uznanej za gustowną.


Ale nie ma czasu na objaśnienia, żeby publiczność zdołała od razu zrozumieć ze zrozumieniem, co hrabini tu mówi i robi co. Nie ma czasu, bo już rozlega się głośne pukanie. Wchodzi inkasent.


Nikt nie lubi tego inkasenta. Właściwie za nic. Może dlatego, że nie jest podobny do Roberta Redforda, a nawet w niczym nie przypomina Winnetou? Może dlatego, że nie przeklina nigdy, nie pali publicznie? I usiłuje wyglądać na kogoś lepszego niż jest w rzeczywistości, przez co wygląda jak samego siebie karykatura. Psu nie chciało się na niego szczekać. Nawet psu. Który szczekał chętnie, nie wybrzydzając: na listonosza, na pijaka, na cygankę, na dziecko z pańskich chałup nawet i na utrudzonego domokrążcę też szczekał. A na inkasenta mu się nie chciało. Inna sprawa, że pies już na nikogo nie szczeka, bo wpadł pod samochód; na szczęście nikogo nie osierocił.


Chłop sraka, mawiała krótko hrabini o inkasencie.
Patrząc na nią ma się wrażenie, że na jej skinienie znika wszystko za czym nie przepada. Ale inkasent nie znika. O herbatę prosi:
- Mogę dostać filiżaneczkę HUANG TEE?
- Nie.


- To może być KOKEI CHA, ale z miodkiem żeby była.
- Nie.


Raz w życiu inkasent próbował popełnić samobójstwo, ale żal mu się siebie zrobiło. I oto jest teraz w całej krasie swojego ubóstwa. Nikt nie chciałby pędzić takiego życia. Tymczasem on teraz by się dał pokroić za to swoje bycie. Zwyrodnialec inkasent, na pewno hoduje w piwnicy królika do katowania, w celu odreagowania po godzinach.


- Była chińska LONG ZHUO oraz japońska MOYA MATCHA, ale nie ma, bo właśnie dopijamy.
- Ach tak... no tak... - mamroce inkasent obmyślając zemstę. - Należy się tysiąc trzysta czternaście i sześćdziesiąt dwa grosze – obwieszcza odwetowo swoim zwykłym triumfalnym tonem z wyżyn autorytetu bezdusznego urzędu, ale zdając sobie sprawę do kogo mówi, łagodnieje: - Ale za gaz i prąd razem.


- O!... Co to dla pani, hrabini. Kawał kobiety z pani, a to są groszowe sprawy przecież – chciałby się jeszcze spoufalić lisim tonem samczym, ale nie staje mu odwagi.


- To jest smutne jak ty – stwierdza hrabini, która między innymi swoimi talentami jest także rozsądnie skąpa.
- Jak ja?


- Jak ty, cycu jeden.
- Przepraszam, słucham?!...


- Podejdź do zielonej szafki i wyjmij sobie z szuflady pięćset. Po resztę przyjdziesz następnym razem.
- Ja jestem funkcjonariuszem z ramienia burmistrza i rządu!


- Dlatego dostajesz pięćset już teraz, od ręki.
- No coś takiego?!... - inkasentowi kończy się popis.


- Ostatni raz tak robię – tłumaczy się przekładając pięćset z zielonej szuflady do swojej kieszeni – I tylko dla pani.
- Doceniam. I rozumiem – łaskawie informuje hrabini.


Za oknem przelatuje biała mewa, niosąc w sobie wielką żółtozieloną kupę, mocno już dojrzewającą do zrobienia, a zaraz po niej sójka, z trzema białymi jajkami i mocnym postanowieniem zniesienia ich jednak już zagranicą, dokąd się wybiera.


Ciąg dalszy jutro
Foto: Marcel Marien


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.