Czytelnia człowieka dla ludzi
Gry losowe. Odcinek 58.
Gdzieś na świecie miały miejsce historyczne wydarzenia, sławni, francuscy aktorzy wyjeżdżali z kraju stając się sławnymi, rosyjskimi aktorami, ktoś dokonywał przełomowego odkrycia, ktoś inny dostawał nominację do Oscara, w życiu znacznej części populacji nic nie było już takie jak wcześniej. Tylko w życiu Arkadiusza Pszczoły wszystko było takie jak zawsze.
Uważał, że napisanie swojego najlepszego wiersza ma jeszcze przed sobą. Uważał tak od wielu lat, świadomość ta pomogła mu przetrwać upadek komunizmu, sejm I, II i kolejnych kadencji, wszystkie pielgrzymki papieża Polaka do ojczyzny, wszystkie zapowiadane końce świata i wszystkie porażki reprezentacji Polski. Nie wszystek umrę, zostanie po mnie mój najlepszy wiersz, którego napisanie mam jeszcze przed sobą, zwykł myśleć Arkadiusz Pszczoła w chwilach egzystencjalnych kryzysów. Było to naprawdę przemijające: w świecie, w którym wszystko się kończy i przemija, jedyną pewną i stałą rzeczą było to, że najlepszy wiersz Arkadiusza Pszczoły jeszcze nie powstał.
Coś tam niby się w jego życiu działo, ale on nie przejmował się tym za bardzo, na wszelkie wyroki losu reagował ze spokojem entomologa, który widział już wszystkie motyle świata. Raz na przykład miał prawdziwą narzeczoną. Miał dwadzieścia kilka lat i kilka milionów złotych w kieszeni – było to jeszcze przed denominacją. Był to jednak związek trudny i na odległość: ona mieszkała w Zabrzu, a on w Bytomiu. Ktoś powie, że to niewielka odległość i będzie miał rację. Ktoś inny powie, że każda, nawet najmniejsza odległość może być przeszkodą i też będzie miał rację. Arkadiusz Pszczoła stanowił trzecią stronę w tym sporze: uważał, że jest to duża odległość. Odległość, która skłania do pisania pełnych tęsknoty wierszy. Odległość, która czyni romans tragicznym. Kiedy narzeczona Arkadiusza Pszczoły, Marzena, zaproponowała, że może przeprowadzić się do Bytomia i może wręcz zamieszkać z nim, Arkadiusz Pszczoła doszedł do wniosku, iż jest to właśnie ten moment, kiedy należy zakończyć tę znajomość. Uświadomił sobie w jednej chwili, że na pewno nie napisze nigdy swojego najlepszego wiersza, jeśli ta kobieta się do niego wprowadzi, postawi na parapetach wymagające pielęgnacji rośliny doniczkowe, zostawi włosy w umywalce.
– Zaczyna się od rośliny doniczkowej – tłumaczył. – Następnie będziesz chciała mieć ze mną chomika. Być może kanarka. Coś, co wymaga uwagi i opieki, czyniąc życie nie do zniesienia. A w końcu powiesz, że sama chcesz się rozmnażać i tego nie zniosę. To znaczy nie samego rozmnażania, ale tego, co jest później. Kochałem cię, gdy mieszkałaś w Zabrzu, ale teraz, kiedy myślami i jedną nogą jesteś już w Bytomiu, przestałem cię kochać.
Marzena najpierw rozpłakała się, a potem zabrała swoje myśli i nogę z powrotem do Zabrza. Oddała z godnością pierścionek zaręczynowy za kilka milionów złotych i powróciła do swojego zwykłego życia bibliotekarki ze Śląska. Choć miała dopiero dwadzieścia kilka lat, naszła ją dojrzała refleksja, że życie nie jest przeważnie tak jak w książkach. Ale z drugiej strony nie jest też takie jak w telewizji. Życie jest po prostu takie jak w życiu, pomyślała Marzena, na długo zanim przeczytała powieści Paulo Coelho. Kilka miesięcy później spotkała mężczyznę, który nie był Arkadiuszem Pszczołą. W krótkim czasie miała z nim rośliny doniczkowe, chomika, a w końcu nawet dziecko. Przeniosła się z Zabrza do Mysłowic, gdzie wciąż była bibliotekarką, ale dodatkowo po pracy robiła też pierogi lub kluski śląskie. Lubiła to. Czasem wracały do niej wspomnienia o dawnym narzeczonym, ale wtedy zaczynała rozwiązywać krzyżówkę lub myśleć, co zrobić na obiad, by uczynić świat lepszym. On natomiast nigdy nie myślał specjalnie o Marzenie. Kobieta jak kobieta. W samej Polsce jest dwadzieścia milionów kobiet, które nie czują potrzeby przeprowadzenia się do Bytomia i wywierania tym samym negatywnego wpływu na twórczość Arkadiusza Pszczoły.
Kapitalizm również nie zmienił nic zasadniczo w jego życiu. Wszyscy wokół uczyli się angielskiego i obsługi komputera, pili colę i marzyli o polonezie caro. Arkadiusz Pszczoła dostał za to spadek po babci z USA, więc naukę angielskiego mógł sobie na razie darować. Robił herbatę i patrzył przez okno, przez które widział tylko kościół – sklep Biedronka miał się tam pojawić dopiero za kilka lat.
Wszystkie odcinki, Klick!!!
Pojawił się AUTENTYK, polecamy!
Randomowe autentyki (sprzed tygodnia, może kilku).
Prowadzę auto, bo właściciel zaniemógł. Auto jest trochę obładowane, bo bagażnik musiał być pusty. Pewnie dlatego butla z gazem ląduje na tylnym siedzeniu, a na nią wrzucane są wszystkie rzeczy które wieziemy. Właściciel odpala szluga, ale postanawia go zaraz wyrzucić. Na tą butlę z gazem. Stajemy. Panikuję tylko ja, bo kiep żarzy się gdzieś pod gratami, drzwi się nie otwierają, trzeba szybko wyładować rzeczy... Na szczęście po wszystkim właściciel puścił na cały regulator uspokajający sam szum z radia. Bardzo mu się podobał.
Siedziałem w klubie z nowo poznanymi ludźmi, którzy oficjalnie i ostentacyjnie wyjmują na stół "groszki" ("guziki") i je konsumują. Następnie w oczekiwaniu na Trainspotting równie ostentacyjnie skręcają sobie baty i je po prostu palą. Następnie jeden z nich pyta mnie:
- Słuchaj, czy mógłbyś nam kupić po piwie, bo nie mamy osiemnastu lat i nam nie będą chcieli sprzedać?
Jadę stopem, rozmawiamy z kierowcą, kiedy ten nie wiedzieć dlaczego zaczyna mi krzyczeć do ucha:
- PO-BUUU-DKAAA!!!
- Też mi żart... - mówię.
- Jaki żart?! Nie dość, że pan śpisz od pół godziny, to jeszcze nie idzie dobudzić, a ja minąłem pański zjazd!
Autentyk z 2004.
Graliśmy kiedyś koncert przed bardzo małą publicznością, w dodatku w sztok pijaną. Z podłogi mogło się podnieść tylko dwóch panczurów, ale byli tak nawaleni, że nie mogli na siebie trafić w pogo. Choć próbowali.
Autentyk z 21.03.
Zasłyszana rozmowa telefoniczna: "Słuuuchaj, jest taka sprawa, że świnia zabiła się o studnię... Wchodzisz w to? ... 4,5 zł za kilo..."
Autentyk z 05.09.2012:
(zaczyna kierowca):
- No i u mnie we wsi był taki uzdrowiciel, co wszystko potrafił uleczyć. Z całego świata się zjeżdżali i jego rodzina opływała w luksusy. Ale zachorował i zmarł.
- To sam siebie nie mógł uleczyć?
- Mawiali, że już trochę nie dowidział.
Autentyk z września 2012
Jadę autem (tak, autem!) do Wro. Spieszy mi się, bo mam poważną rozmowę kwalifikacyjną. Ale dostaję ze stresu rozwolnienia i staję na każdej stacji benzynowej. Więc jestem jeszcze bardziej spóźniony niż sobie wyobrażałem. Wyciskam z pożyczonego auta ile się tylko da. Jest ślisko, pada, godziny szczytu, duży ruch. Wchodzę w zakręt ze zbyt dużą prędkością (<110) i wpadam w poślizg. Mój pierwszy w życiu poślizg, nie wiem jak się zachować. Auto zaczyna mi się kręcić przelatuję przez wszystkie pasy, auta mijają mnie cudem w ostatnim momencie. Zatrzymuję się. Po prostu się zatrzymuję. W nic nie uderzyłem, nie drasnąłem auta, nie trafiłem w przejeżdżające samochody. Nic zupełnie mi się nie stało. Nikomu. Nic. Jakiego trzeba mieć farta, w jakich kategoriach takie szczęście opisać? Brak mi nawet jakiejkolwiek skali na opis. Tego samego dnia tak po prostu zmarł bez wcześniejszego ostrzeżenia młody koleś ode mnie z dzielnicy.
Autentyk z 2008.
Jest środek nocy, pada, zimno, czyli idealna pogoda na łapanie stopa. Zatrzymuje mi się wielkie auto z alufelgami. Z przodu dwóch koksów, z tyłu ich dziewczyny, do których się dosiadam. Wypadamy na dłuższą prostą, koks-kierowca uchyla szyberdach, wychodzi na niego i kieruje stopami. Koks-pasażer w tym czasie ręką dociska gaz. Obaj krzyczą do swoich dziewczyn:
- Boicie się, hę, kurwa, boicie?!
Ale dziewczyny ani drgną znudzone. Więc koks-kierowca każe mi uchylić tylne okno i prezentuje numer: czy zdążę przed zakrętem wyjść szyberdachem, wrócić tylnym oknem i złapać kierownicę, bo koks-pasażer cały czas trzyma gaz. Sram więc w gacie, bo naprawdę to robi, ale skoro te laski są targetem, to staram się je zachęcić do bania się:
- Kurdę dziewczyny, ja bym się bał, naprawdę, cholernie bym się bał...
Na co jedna z nich odpowiada
- E. Oni tak od paru tygodni. W kółko ten sam numer. W ogóle nie są kreatywni.
strona AUTENTYK ÓW, Klick !!!
piosenka o niebieskich migdałach
14 grudnia 2012
(...) co wieczór wychodzę z domu z tą samą sentymentalną myślą, że jest po co i dla kogo, że może jeszcze nie znudziłem się doszczętnie ludźmi, a ludzie nie znudzili się mną i że może to właśnie dzisiaj wszystko się odmieni, wróci radość odzywania się, metaforyczne słoneczko z powrotem wskoczy w miejsce metaforycznego księżyca i będzie jak wtedy, kiedy lat miałem trochę mniej, naiwności znacznie więcej, a cynizmu zaledwie i dokładnie tyle, żeby w swojej ocenie rzeczywistości nie kompromitować się przed ludźmi.
tymczasem wszystko dokładnie odwraca się do góry dupą, oto trzydzieści masz lat i od miesięcy wracasz po nocy z tym samym niezmiennie żalem, że już się skończyło. siedzicie, pijecie, rozmawiacie o pryncypiach, jakiś w międzyczasie kebab, papierosek, a żarty cały czas sypią się wartko jak twoje zdrowie ostatnimi laty i chociaż cały jesteś w żartach, a głos twój być może najdonośniejszy spośród wszystkich głosów przy stoliku, to jednak wiesz o tym i oni być może też o tym wiedzą: nie ma nic do powiedzenia, skończyło się.
(...)
Całość, Klick !!!
Na dziś
wiedeński high life - Jakobe Mansztajn (wyd. Portret, 2009)
Trzy z czterdziestu dziewięciu tekstów. Wszystkie autor udostępnił tutaj - Klick!!!
Jakobe Mansztajn
wiedeński high life
(s. 23)
NARRACJA III
niebawem runą osiedlowe kioski i po dropsy
będzie trzeba gnać do tesco. siwy czuje
niewidzialną rękę rynku i stopniowy upadek
mniejszych form. takim jak my pluje się na głowy,
albowiem należymy do mniejszych form.
wiedeński high life: siedzimy przed kioskiem
i wsuwamy dropsy. wiatr owiewa nasze twarze,
jakby całował na do widzenia. do widzenia
i dobranoc. niebawem runą osiedlowe kioski,
przeminie era dropsów, wiedeński high life
szlag trafi. podział na kwestie stanie się
nieostry, siwy twierdzi, że to nawet dobrze -
najwyższy czas zacząć działać jako bohater
zbiorowy, bo liczba mnoga jest bezpieczna.
bezpieczeństwo w tej sytuacji będzie kluczowe
(s. 37)
TYBER
sobie, tobie i komu tam
proponują porządek: pozbierać latawce,
postery dawnych bohaterów zwinąć w rolkę.
do piwnicy znieść: rowerek, apteczkę z lego,
kolorowe puszki z biblijnego rfn wyrzucić.
cały drobny majdan, co zagraca przejście,
przesunąć pod ścianę. z piwnicy przynieść:
kilka słoików na zimę, polowe łóżko, koc.
systematycznie wchodzić w przyszłość.
opowiedzieć się wreszcie za szczęściem,
jakie jest, a nie jakiego się szuka. między
piwnicą a schodami przeżyć tragedię.
jedną z tych niewielkich, choć doszczętną
(s. 56)
W OBRONIE MITÓW
niebo kiedyś upadnie. różowy króliczek duracell,
który jest jak marzenie, też kiedyś upadnie.
siłę zaczniemy czerpać z kawy i papierosów,
jak w dobrych filmach, a miłość stanie się available
jedynie w wersji demo. bóg już całkiem wyjdzie
z wierszy, zostaną śmiech i zgrzytanie zębów.
zmieni się wiele, ale nas to nie dotknie, pamiętaj,
zmieni się wiele, ale nas to nie dotknie
Pod kamieniami (opowiadanie)
Przekład: Elżbieta Kalinowska
Leżał w ciemnościach całkiem sam, nic go nie bolało, nie wierzył w swoją śmierć, słyszał maszyny ratunkowe.
Leżał z głową na grzejniku, ucho przyciśnięte do emalii. Grzejnik szumiał, był pusty. W górze wiercenie w dole szum, nic nie mógł na to poradzić. Musiał o czymś myśleć. Ucho przy grzejniku, udawać telegrafistę nadającego Morsem, czekać na sygnał zwrotny, klęczeć przy grzejniku, myśleć o sobie, kiedy był dzieckiem. O zabawach przy radiatorze, przy radio. O głosach kosmitów między stacjami na krótkich falach. Na krótkich falach. Przestał słyszeć wiercenie i sygnał alfabetem Morse'a. Szum. Apatia, pomyślał. Po wspomnieniach apatia. Przed śmiercią apatia. Jeszcze będzie myślał, ale nie będzie już słuchał siebie. Nie chciał umrzeć przy grzejniku. Nie chciał dłużej wspominać, chciał tylko słyszeć maszyny ratunkowe. Zeszły niżej. Gruz w ruchu, zmiażdżył mu stopę.
I mógł z tym żyć. Wiercenie ustało. Względy bezpieczeństwa, pomyślał. Muszą go szukać, muszą go znaleźć, przy pomocy kilofa i psiego pyska i łopaty. To może potrwać. Cichsze niż wiercenie i ciężkie maszyny. Musiał się skoncentrować i nasłuchiwać i wyczekiwać i uważać, żeby nie umarł, nie umarł z powodu akcji ratunkowej. Wydanie głosu nie było łatwe. Błoto w ustach i w nosie. Nadąć klatkę piersiową, naprzeć na kamienie. Czuć żebra w okolicy serca. Bóle wewnętrzne. Coś było złamane, być może ostre. Krzyczeć i nadziać się od środka, nadziać się na samego siebie, tego nie chciał. Nie chciał umrzeć na samego siebie. A więc zachować spokój, czekać na węszenie i skrobanie. Szum. Oderwał się grzejnik, przestał ogrzewać, wyciekł, potrzaskiwał. A on wyobraził sobie rurę, przykręconą do grzejnika, cienką, oderwaną na drugim końcu, białą rurę, zgiętą i skręconą, złamaną, wciąż przepuszczalną rurę. Wiercenie zaczęło się od nowa. I wstrząsało i wstrząsało i wstrząsało nim na wskroś. Akcja ratunkowa była do zniesienia. Nie mógł się obrócić, odwrócić plecami, musiał leżeć na boku, pozwalać obcierać sobie policzek. Piasek w uchu, żwir w oczach. Czekać, aż ratownicy się przebiją. Odezwał się, w końcu się odezwał, nawet jeśli nie miał powietrza. Poczuł wilgoć w ustach, to pewnie krew.
[...]
Boli, usłyszał. Jeszcze żył, nicpoń. No poczekaj, pomyślał. A co ma boleć, zapytał. Uderzenie w nos mnie nie zabije. Ma pan pręt w brzuchu, krwotok wewnętrzny. To prawda, słabo mnie słychać, ale czy z tego powodu od razu muszę umrzeć? Już pan jest w połowie martwy. Co pana obchodzą moje drobne dolegliwości? Chce mi pan pomóc? To podłość. Niech mi pan da żyć. Niech się pan wstydzi i szybko umrze. Usłyszał szum i syk, jakby parowała bryła lodu. Usłyszał szum.
Kilofy i łopaty. Kamień podniósł się. Wygrał. Skinęli mu głowami i podali rękę.
Ze szczęścia zatupał.
Klick!!!