19 kwietnia 2024, piątek

Teatr rozmowy

Marta Kowerko, Maciej Duda

Natalka Śniadanko

Ukraińska pisarka, dziennikarka, tłumaczka, wielokrotna stypendystka. Z Natalką spotykamy się w Poznaniu przy okazji promocji jej nowej powieści. Ahatanhel to wielowątkowa opowieść o młodej dziennikarce tygrysowickiej gazety - Lichosławie Galiczenko, która nieświadomie wplątana zostaje w kryminalną intrygę. Autorka korzystając z charakterystycznej dla siebie ironicznej frazy doskonale opisuje i diagnozuje współczesne oblicze wszechprowincji i jej mieszkańców. Satyryczny ton ciekawie rysuje oblicze współczesnej Ukrainy. Śniadanko, bawiąc się, diagnozuje sprawy społecznie i politycznie ważne, przez co sprawia, że jej książkę czyta się z przyjemnością i ciekawością.


Marta Kowerko, Maciej Duda: -Ahatanhel to książka, która przykuwa swoim rozmiarem, jest ogromna, ma prawie 500 stron drukowanych petitem!

Natalka Śniadanko: - Tak? Amerykańskie powieści są przecież dłuższe. Obecnie modne jest pisanie ogromnych powieści.

Taak? Jakich? Sag rodzinnych?

Na przykład.

Ale twoja ksiażka nie jest sagą. Ona nawet formalnie jest złamana. Niby mamy główną bohaterkę, Lichosławę Galiczanko, niespełna trzydziestoletnią, dziennikarkę, niedoszłą panią doktor pracującą w lokalnej, tygrysowickiej gazecie, Ale jej postać jest papierowa, tak jak wszystkie pozostałe. Nie skupiamy się na jej losach, tylko na komentarzach do rzeczywistości. Na krótkich tekstach, rozdziałach, z których składa się całość. Wydaje się, że forma twojej książki odzwierciedlać ma formę tygrysowickiej gazety KOLT2. Jej redaktorzy mają problem, nie wiedzą, w która stronę mają podążyć, czy spełniać misję, czy nastawić się na reklamę i sprzedaż. Pisząc, skorzystałaś z poetyki gazetowych tytułów, fragmentów. Swój tekst potraktowałaś jak szpaltę, na której obok siebie mieszczą się bardzo różne artykuły, trochę nawrzucałaś, zaburzyłaś porządek.

- Pisałam historię kryminalną, miłosną i dziennikarską równolegle. Ta książka powstawała z fragmentów. W pewnym momencie zorientowałam się, że te fragmenty można połączyć i można je czytać chronologicznie. Doszłam do wniosku, że to interesujący kolaż. Gazetowe wzmiankowanie nie jest tu raczej nadrzędną zasadą. Bliżej mi było do zabawy w muzycznego DJ’a. Do miksowania, łączenia, przyspieszania i zwalniania. Moim zamysłem było udostępnienie możliwości czytania zgodnie z intuicją, jeśli jakieś wątki cię nudzą, to możesz je przeskoczyć i czytać dalej.

Ahatanhela można czytać achronologicznie, nielinearnie?

Tak, tak myślę.

To daje coś nowego?

Nowego? A literatura w ogóle daje coś nowego? To gazety mogą ci dostarczyć nowości.

Ty przecież kpisz z gazeciarstwa i newsów. W twojej książce, tak jak w gazecie KOLT2, w której pisze główna bohaterka, niektóre rozprawy-artykuły przerywane są w połowie, a swój ciąg dalszy mają dopiero w kolejnych numerach. Bez żadnych wyjaśnień.

Każda gazeta ma swój format i jak go nie realizuje jest nieprofesjonalna. W literaturze jest odwrotnie, cała zabawa polega na łamaniu zasad i tekst wciąga tylko wtedy, gdy różni się od innych, tego jako czytelnik oczekujesz. Przynajmniej ja tak sądzę. Możesz mieć inne poglądy na ten temat, i może wolisz uporządkowane teksty. Ja pomyślałam, że warto to w tej książce połączyć, stylistykę takiej gazety, nazwijmy ją literacką i formę dozwoloną w książce. Co z tego wyszło? Gazeta, do której pisze Główna bohaterka ukazuje się w małym prowincjonalnym miasteczku, które w zasadzie jest w Ukrainie, ale mogłoby być gdziekolwiek w Polsce czy Niemczech. Mieszkańcy tego miasteczka są święcie przekonani, że to nie jest żadna prowincja, tylko że stamtąd pochodzi bardzo dużo twórców kultury, nawet jeśli ci twórcy sami tego wiedzą, to i tak stamtąd pochodzą. W mniemaniu mieszkańców tworzy to fenomen tego miejsca, który trzeba jakoś opisać. Dzięki temu miasteczko ma poczucie wyższości i potrzebę separacji. Mieszkańcy mają na ten temat różne teorie i to właśnie one są przedmiotem rozpatrywania w gazecie. Oczywiście jest to projekt dość sztuczny, ponieważ gazety nie powstają z tego powodu. Politycy, którzy stworzyli i finansowali ową gazetę, po wyborach tracą zainteresowanie tym projektem i chcą go skomercjalizować. No i tu zaczyna się cały absurd, projekt tworzony z niekomercyjnym zamysłem musi się nagle skomercjalizować i zadziałać, a dotychczasowi pracownicy-redaktorzy nie nadają się do przeprowadzenia takich zmian. Są jeszcze wątki kryminalne i miłosne…Myślę, że walorem tej książki jest także język – bo ona jest przesadnie karykaturalna. Celem nie było sparodiowanie dla samego sparodiowania, tylko rozmowa o rzeczach, o których się w ten sposób nie rozmawia. Nie ma na Ukrainie konwencji mówienia o patriotyzmie ukraińskim w sposób ironiczny, wręcz nie wolno mówić w ten sposób – najczęściej o tematach poważnych mówi się poważnie, a wtedy najczęściej robi się nudno.

W Polsce jest podobnie…

No właśnie. Albo się angażujesz i mówisz poważnie, albo negujesz i nie interesuje cię ten temat. A mnie nie interesuje ani jedna ani druga postawa. Uważam, że to jest ważne i trzeba o tym rozmawiać, natomiast konwencja pisania mi nie opowiadała. Pomyślałam, że ironia będzie mechanizmem, który pozwoli mi zmieszać języki i opowiedzieć o tym, nie tracąc twarzy. Nie interesował mnie ton patetyczny, bo to jest jak wznoszenie toastów – po prostu konwencja i nic z tego nie wynika, nie ma w tym nic szczerego, stąd pomysł na karykaturalnych bohaterów.

Ahatanhela można nazwać satyrą?

Można.

Wybierasz ironię, ale wydaje mi się, że ironia może być tak samo daleka od tematu, tak samo do niego zdystansowana. Ironicznie piszesz o fenomenie tygrysowickim, o feminizmie i gender studies, o filozofii, o naukowości, o dziennikarstwie, o kulturze popularnej i o samej formie. Przełamujesz ją, wykorzystując formę kryminalną nabijasz się z niej. Bohaterkę też uproszczasz psychologicznie. Brakuje mi w tym osobistego stosunku, czy może ma to polegać na pośmianiu się i pójściu w swoją stronę. Czy nie złapałaś się we własną pułapkę?

Nie, mi się wydaje, że się nie złapałam. Próbowałam pokazać swój osobisty stosunek. Tu problem był inny, bo w tej książce jest dużo wątków, może nawet za dużo i obawiałam się, że jeśli wprowadzę tam jeszcze jakąś konwencję liryczną, to powstanie chaos.

Jednak nostalgia pojawia się na samym końcu…

Pojawia się bardzo lekko. Wydaje mi się, że można eksperymentować i mieszać style, ale musi wychodzić to naturalnie.

To już widać w twojej pierwszej książce, ironia wypływa z ciebie bardzo naturalnie.

Nie zawsze. Są także książki, które nie są ironiczne.

Polski wydawca w tekstach promocyjnych napisał, że ukraińskie realia opisane w Ahatanhel możemy odnaleźć także w Polsce. Nie przeszkadza ci to? Chcesz, żeby twoją fabułę tak łatwo przenosiło się na inne realia? To jest trochę pytanie o to, czy chciałabyś być pisarką ukraińską, czy środkowoeuropejską?

Ja bym nie chciała nic narzucać czytelnikowi. Na prykład zmiana tytułu wynikła zupełnie naturalnie, ja miałam kilka tytułów, z których każdy wydawca wybierał, po ukraińsku to się ukazało pod innym tytułem, po rosyjsku i polsku pod innym. Jeśli ktoś uważa, że są zbieżności – czemu nie? Ja mogę pisać o tym, co znam, natomiast kwestia odbioru to już jest nie moja sprawa. Wczoraj miałam spotkanie w Warszawie, podczas którego grupa ludzi zrobiła przedstawienie. Prosili mnie wcześniej o sugestie, ale ja nie miałam śmiałości niczego im sugerować. Nie wyobrażałam sobie dramatu powstałego na kanwie Ahatanhela, a oni sobie wyobrazili, to była ich interpretacja.

Twój tekst nie jest już twoim tekstem?

Nie jest. Mój tekst jest moim tekstem dopóki leży u mnie na biurku Natomiast jak już go puszczam do gazety czy do książki…

Mówisz w tym momencie o interpretacji, a mi chodzi o tłumaczenie. Doskonale znasz język polski…

Nie, no co ty. Rosyjski znam dużo lepiej od polskiego, a nie podjęłam się tłumaczenia. To dla mnie jest język obcy, to tylko pozornie takie proste – tłumaczenie to bardzo twórcza, bardzo kreatywna praca. Znajomość języka, z którego się tłumaczy jest ważna, ale to jest drobiazg w porównaniu ze znajomością języka, na który się tłumaczy. Problemem jest wyczucie stylistyczne tekstu w języku, na który się tłumaczy i poradzenie sobie z tłumaczeniem. Ja nawet nie mogłabym tekstu polskiego autoryzować. Czasem dzwoniła do mnie polska tłumaczka a jej mogłam tylko wyjaśnić, co to oznacza w języku ukraińskim, nie mogłam jej podpowiedzieć polskiej frazy.

To, że dobrze znasz język polski nie utrudniło Renacie Rusnak pracy?

Nie ułatwiło, nie ułatwiło (śmiech).

Jak w ogóle wygląda współpraca z tłumaczem?

Bardzo różnie. Mnie się np. wydawało, że nie może być tłumaczenia z języka innego niż język oryginału. Tymczasem w Niemczech, gdzie nie ma wielu tłumaczy z ukraińskiego, przy mojej poprzedniej książce, zwrócono się do tłumaczki z rosyjskiego i ona na podstawie rosyjskiego tłumaczenia przetłumaczyła moją książkę, bardzo się przy tym angażując. Ja początkowo nie byłam przekonana, ale jej zaangażowanie i fakt, że autoryzowałyśmy tłumaczenie, bardzo mnie przekonało i jestem bardzo zadowolona z tego tłumaczenia. Jakość tego tłumaczenia zrozumiałam dopiero na spotkaniach, na których musiałam czytać Kolekcję po niemiecku. Świetnie odnajdywałam się w tej frazie, ale nie byłabym zdolna sama tak tego przetłumaczyć. Tłumacz musi wyczuwać tekst, zrozumienie treści to drobiazg w porównaniu z pracą, jaką musi wykonać.

Jak wygląda dobór tekstów, z których ty tłumaczysz? Bo ich spectrum jest bardzo szerokie. Czy to są twoje decyzje?

Nie, gdybym miała własne wydawnictwo, mogłabym wybierać, co chcę tłumaczyć, w innym wypadku to jest odpowiedź na zapotrzebowanie tłumaczeniowe czy zlecenia wydawnicze. Prawdę mówiąc mało jest współczesnej literatury przetłumaczonej na ukraiński. To smutna sytuacja, ale tak naprawdę powinna istnieć instytucja, która wspiera tłumaczenia, tak jak np. Biblioteka Polska w Niemczech.

Powróćmy jeszcze do kwestii tytułu. W oryginale jest to Syndrom sterylności, co zupełnie inaczej ustawia książkę, zwracając uwagę na wątek badacza, który w Szwajcarii na pograniczu niemiecko-szwajcarskim leczy z syndromu sterylności. Mam wrażenie, że przez tytuł polskie tłumaczenie wiele traci. Nie przeszkadza ci to?

Nie, nie przeszkadza. Po ukraińsku tytuł Ahatanhel ma swoje konotacje, które nie mają bezpośredniego związku z tekstem książki. To imię jest znane na Ukrainie. Wracając do strategii gazetowej, taka jest rzeczywistość medialna, tytuły, które przykuwają naszą uwagę, a nie mają nic wspólnego z resztą artykułu. Maja po prostu zaintrygować czytelnika.

Odbierasz nam nasze wyobrażenie o twórcach! Myśleliśmy, że ty walczyłaś o ten tytuł, że poległaś i musiałaś się poddać medialnej maszynie, a ty mówisz, że ok., że medialnie tak ci pasuje.

Byłoby nudno, gdybym się z wami zgadzała. Czasem są wywiady, w których się pyta autora, cytuję: napisał pan tę książkę, by pokazać ważną rolę przedmiotu w naszym społeczeństwie?, a on mówi tak, a są wywiady, kiedy on mówi zupełnie coś innego i to jest fajne. Potem sobie najwyżej możesz zmienić pytanie.

W twojej książce pojawiają się także wątki feministyczne i genderowe. Naśmiewasz się z genderów jakbyś nudziła się tym tematem.

Przecież nie muszę zawsze pisać o wątkach genderowych, mogę je w ogóle pominąć. Nie mam zadanej proporcji, musi być tyle i tyle feminizmu na tylu i tylu stronach.

Ale kiedy mi nie idzie o to, że mało, tylko o to, że z przekąsem.

I co? Nie da się o tym ironicznie pisać, nie wolno mi? (śmiech)

Jesteś gwiazdą na Ukrainie?

Nie. Gwiazdą? Ja? Żeby być gwiazdą, trzeba na to zapracować. Na Ukrainie nie ma autorytetów. Przyjeżdżają do nas reżyserzy, którzy nagradzani byli na festiwalu w Cannes czy w Berlinie i zupełnie nic z tego nie wynika.

Ale jesteś bardzo medialną postacią. Tak przynajmniej odebrany został twój powieściowy debiut, za który miałaś dostać nagrodę, ale odebrano ci ją ze względu na oskarżenia o epatowanie pornografią…

Wiesz co, jak chcesz mnie pochwalić, to pochwal, a jak chcesz o coś zapytać, to pytaj. Każesz mi się samej chwalić. Ja jestem dobrze wychowana (śmiech).

Dobrze, idźmy dalej. Zastanawiamy się nad czymś takim - jest Irena Karpa, Ukrainka, też tłumaczona przez wydawnictwo Czarne, w Polsce wyszła jej powieść Freud by płakał. Przynajmniej w Polsce była ona kreowana na medialną gwiazdę, performerkę, młodej ukraińskiej literatury…

Ona jest jeszcze piosenkarką.

Tak. Znamy ją, znamy Ciebie…

Ale ja nie śpiewam!

Nawet dzieciom nie śpiewasz kołysanek?

Nie. Kiedyś próbowałam, ale syn stwierdził, że mam już nie próbować.

Na zasadzie: mamo, ty już lepiej pisz. Tak?

Właśnie tak.

Zastanawialiśmy się nad młodą literaturą ukraińską. Jak ona wygląda? Ty twierdzisz, że nie jesteś pisarką z misją, że sobie piszesz, ale czy reszta pisarek i pisarzy ukraińskich nie ma misji odzyskiwania języka ukraińskiego? Niepisania po rosyjsku? Czy u podstaw mody na młodych pisarzy ukraińskich nie stoi to, że oni chcą pisać pod prąd rosyjskiego, po ukraińsku? Jaki jest w ogóle język młodych pisarzy ukraińskich? Zwracają uwagę na formę i konstrukcję…

Pozwolisz, że ci przerwę, bo poruszasz dużo kwestii w jednym pytaniu. Jeśli rozmawiamy o młodej literaturze ukraińskiej, to nie wiem, czy można ją porównywać ze mną, bo ja debiutowałam 15 lat temu. Dlatego też nie wiem, jak to się odbywa teraz, jaka jest motywacja. Wówczas było zupełnie inaczej, nie było mody na młodą prozę, nie było rynku książkowego, nic nie było. Książki ukazywały się przy jakiś tam okazjach, bez reguł, bez serii. Większość książek leżała w rękopisach i nie była nawet odczytywana. To był taki drugi obieg. To co dzieje się teraz, ja odbieram już na zupełnie innym poziomie niż młodzi pisarze, bo jestem w całkowicie innej sytuacji. Nawet się nie orientuję czy teraz trudno jest młodym wydać książkę, czy też nie. Jeśli chodzi o rosyjski, to nie jest tak, że ja nie piszę po rosyjsku dla zasady. Dlaczego miałabym pisać po rosyjsku? To nie jest mój język. Po prostu - piszę po ukraińsku. To nie jest żadna decyzja. Dla większości pisarzy ukraińskich to nie była żadna decyzja. Nie chodzi tutaj o jakąś ogólną negację tego języka czy jego obecności w życiu codziennym. Literatura pisana po rosyjsku, to dobra literatura. Miesiąc temu na targach w Kijowie była duża ekipa świetnych pisarzy rosyjskich i dużo ludzi przychodziło na ich spotkania, to były świetne spotkania i świetne książki.

Mówisz o rosyjskich pisarzach czy o ukraińskich pisarzach piszących po rosyjsku?

Nie, o rosyjskich pisarzach z Rosji. Jest jakaś część ukraińskich pisarzy piszących po rosyjsku, ale takich książek nikt specjalnie nie wydaje. Nie ma w Ukrainie książek po rosyjsku pisarzy ukraińskich, prawie nie ma.

Jak wygląda rynek książki ukraińskiej, łatwo jest dotrzeć z ukraińską książką do ukraińskiego odbiorcy?

Akurat odbiorca jest bardzo aktywny. Ludzie przychodzą na spotkania, kiedy są targi, kiedy jest okazja do kupienia książek, które tak niełatwo kupić w księgarni. Ludzie coraz bardziej się interesują literaturą, istnieje moda na literaturę ukraińską, taka absolutnie oczywista. Nawet media to zauważyły, do tego stopnia, że nawet w rosyjskojęzycznych mediach już od paru lat regularnie ukazują się recenzje książek ukraińskich po rosyjsku. Wcześniej tego nie było. Co więcej, było to zupełnie nie do pomyślenia.

Ta zmiana zaszła na przestrzeniu kilku ostatnich lat?

Tak. Teraz coraz więcej zwykłych ludzi szuka książek ukraińskich. Są pisarze, którzy piszą literaturę mniej lub bardziej masową, są konkursy literackie, rozwija się rynek. Nie tylko jako literatura niszowa, elitarna.

Surżyk to mieszanka ukraińskiego i rosyjskiego, tak? Mówisz, że ty po prostu piszesz po ukraińsku, a jeśli ktoś zarzuciłby ci, że piszesz surżykiem czy w surżyku, obraziłabyś się?

Ja tak naprawdę nie umiem surżyku. Nawet rzadko go słyszę. Dochodzą do mnie jakieś frazesy, ale mówić surżykiem, to by było dla mnie za trudne.

Znajomy ukrainista, który często jeździ do Lwowa mówi, że tam wszyscy mówią surżykiem, ale oczywiście nikt się do tego nie przyznaje.

Jest coś takiego. Bo rzeczywiście Ukraińcy często posługują się składnią rosyjską, bardzo dużo jest rusycyzmów, które są dla nich zupełnie niezauważalne, to jest zrozumiałe, ale to nie jest surżyk. To jest po prostu język mówiony, który jest kaleczony. Wszędzie jest kaleczony. Na przykład w Polsce używa się dużo angielskich słów. To są po prostu naleciałości języka mówionego. Surżyk to inne pojęcie. Jest bardzo dużo odmian językowych, regionalnych, w których ukraiński jest rusyfikowany, a rosyjski jest ukrainizowany np. w sposób fonetyczny. Wierka Serdiuczka mówi surżykiem.

Kto?

Wierka Serdiuczka. To taka postać popkultury, facet który się przebiera za kobietę i śpiewa. Brała udział w Eurowizji.

Aaa..

No właśnie to jest surżyk.

W Polsce trwa moda na literaturę ukraińską. Wiesz to sama, bo często jeździsz z ukraińskimi koleżankami i kolegami po piórze. Właściwie u nas ze wszystkich literatur wschodnich, tłumaczonych, najlepiej wygląda literatura ukraińska. Jest Oksana Zabużko, jesteś Ty, jest Taras Prochaśko, Irena Karpa, Jurij Andruchowicz, Sehrij Żadan. Większość zresztą wypromowało wydawnictwo Czarne. Jak myślisz, skąd ten fenomen ukraiński w Polsce?

Tak myślałam, że będę musiała na to odpowiedzieć… Ja nie wiem, na czym to polega. Może po prostu jest blisko, tak po sąsiedzku?

A może dlatego, że mamy tylu dobrych tłumaczy ukrainistów, a z pozostałych języków po prostu ich nie ma?

Myślę, że to też. Ale nie mam poczucia, że mało jest np. tłumaczeń rosyjskich, ich też jest dość sporo, tylko ich już nikt od dawna nie odnotowuje. Wielu autorów rosyjskich jest tłumaczonych na polski, to jest normalne. Natomiast tłumaczenia ukraińskie są czymś nowym.

Czytając twoją ostatnią powieść, w kontekście twojego eseju ze zbioru Lwów. Trzy eseje eseju bardzo nostalgicznego…

No widzicie, a mówiliście, że nie umiem pisać nostalgicznie.

twój esej jest oczywiście inaczej nostalgiczny, niż teksty polskich autorów piszących o Lwowie. Czytając Ahatanheal, w kontekście tej właśnie książki, zastanawialiśmy się czy twoja ironia nie jest troszeczkę maskowaniem tęsknoty za poczuciem ważności, może nie tyle samej nostalgii, co właśnie maskowaniem poczucia ważności.

Raczej demaskowaniem. Nie, nie mogę się z tym zgodzić. Ironia jest naturalnym sposobem reagowania. Wydaje mi się, że rzeczywistość bywa czasami o tyle przykra, że nie pozostawia tak naprawdę innego sposobu reagowania jak ironia. To jest naturalne i nie ma już pytania dlaczego tak jest, zostaje tylko odruchowa reakcja. Wydaje mi się, że dzięki temu wygrywamy, bo możemy przetrwać i poczuć się wygodnie. Tylko chyba rzadko dociera to do literatury. Literatura często odbierana jest jako bardzo abstrakcyjny produkt, który się robi nie z tego co jest na co dzień. Bardzo charakterystyczne jest to, że kiedy tłumaczę dla jakiegoś wydawnictwa ze wschodu Ukrainy i ktoś już coś poprawia, to są to raczej poprawki takiego charakteru, jak w przypadku powieści Kawki, np. bohater nie może powiedzieć, tylko musi zawołać. Styl musi być wysoki, taka jest konwencja. Styl tłumaczenia jest narzucany. Ja bardzo często mam z tym do czynienia. U Kafki można to jeszcze przedyskutować, u Durrenmatta nie ma już na to szans. Romantyczny patetyczny, sztuczny dyskurs jest bardzo rozpowszechniony. Ta sztuczność jest bardzo odczuwalna i stąd moja ironia, z chęci zdemaskowania. Dlatego myślę o demaskowaniu konwencji, a nie o maskowaniu siebie, bo ja się nie wstydzę ani tego, że mogę pisać nostalgiczne, romantyczne teksty, nawet wiersze pisałam. Dziennikarstwo nauczyło mnie tego, że czasem muszę pisać teksty kiepskie i je wydawać. Taka umiejętność nie zamykania literatury w idealnym wyobrażeniu, paradygmacie jest bardzo potrzebna. W każdym tekście mogą znaleźć się błędy, do tego trzeba się przyznać i pogodzić się z tym. W ten sposób powstaje też ironia.

W twoim eseju o Lwowie na dalszy plan schodzą kwestie tego czyj jest Lwów, kwestie etniczne. Najważniejsze jest to, że Lwów jako miasto się kruszy, rozpada fizycznie i nikogo to nie interesuje, nawet włodarzy. Dla ciebie ta lokalna, regionalna tożsamość jest ważna?

Jest ważna, ale to, co moim zdaniem jest problemem nie tylko lokalnej tożsamości, to przesadna nostalgia, sposób odbierania rzeczywistości jako projektu przeszłości, przypisywanie sobie wszystkiego co było dobre w przeszłości. To nie ma przecież nic wspólnego z tym, co teraz robimy, jak mieszkamy. Bardzo łatwo jest szczycić się tym, że Lwów jest ładnym miastem, turystycznym obrazkiem, ale tak naprawdę, to wszystko jest czystą prowizorką, bo nikt nie dba o to miasto. Nie ma żadnych prób ratowania tego miasta. Wszystko się sypie, a jedyne co robią mieszkańcy, to wyrzucają stare okna i na ich miejsce wstawiają plastikowe, absolutnie ignorując wszelkie przepisy. Wyburzane są zabytkowe budynki i to z błahych logistycznych przyczyn, tak zrobił np. polski konsulat, który wyburzył starą kamienicę, na jej miejscu stawiając nowy budynek, a władze miasta mu na to pozwoliły. Takich przykładów jest wiele. Nawet w gazecie mieliśmy kiedyś taką rubrykę Miasto, które tracimy. Codziennie drukowaliśmy jedno zdjęcie takiego miejsca. Nie sadziliśmy, że z tej akcji powstanie całe archiwum fotografii. Rozpaczliwych, zrobionych przypadkowo widoków miasta. Ten problem musi być rozwiązany już teraz i to nie jest problem inwestycji i pieniędzy, tylko problem sposobu myślenia, podejścia, poziomu rozwoju czy dialogu nie tylko poszczególnych intelektualistów, ale samych mieszkańców.

Zrobiło się tak pięknie i nostalgicznie, albo raczej obywatelsko pragmatycznie.

Oj.

Nie, to ogromny komplement. Czekaliśmy właśnie na coś takiego, bo Ahatanhel mimo tego, że jest ironiczna, lekka, oparta na konwencji kryminału, to tak naprawdę, teraz odwołam wszystko to, co padło wcześniej, udało ci się w niej zamieścić troskę. Szczególnie na ostatnich stronach, kiedy bohaterka jest zagranicą i patrząc na niebo czuje się nieswojo, bo niemieckiego nieba nie przecinają nawet druty wysokiego napięcia.To zdanie jest wyjątkowo mocne.

Muszę się przyznać, że to nie jest moje zdanie. To obserwacja mojego znajomego, bardzo dobrego ceramika, który wyjechał do Niemiec na stałe. Od czasu do czasu dostaję od niego listy z takimi, bardzo smutnymi obserwacjami. Raz dostałam tylko parę zdań, pisał że siedzi nad rzeką niedaleko swojego mieszkania, patrzy na niebo i nagle uświadomił sobie brak. Brak drutów wysokiego napięcia. Tak bardzo chciał wolności, czystego nieba, że nawet nie zauważył momentu, od kiedy ją miał.

Ty jako wielokrotna stypendystka i wojażerka czułaś to samo?

To jest zupełnie co innego. Przez jakąś chwilę czułam się podobnie. Wtedy byłam na studiach i najpierw zastanawiałam się jak zostać za granicą, a później jak z tego wybrnąć, jak wrócić. Do tej pory nie mam dobrego samopoczucia, kiedy jadę do Niemiec. Czuje się dziwnie, mam jakiś egzystencjalny strach.

Z Polską jest tak samo?

Jest inaczej, przy czym nie mogę porównywać doświadczenia polskiego i niemieckiego, bo w Polsce najdłużej byłam dwa-trzy miesiące, na krótkim stypendium. Tutaj także kontakt emocjonalny z ludźmi jest zupełnie inny. Jednak jest coś takiego jak słowiańskość. Było mi bardzo miło, kiedy rosyjskie wydanie Ahatanhela wyszło właśnie w serii słowiańskiej. Jak to się stało, to od razu pomyślałam sobie o spotkaniach tłumaczy z całego świata, które często odbywają się w Niemczech. Zjeżdża się setka tłumaczy, ktoś coś czyta, inni tłumaczą i nagle wychodzi z tego swoista muzyka, wielogłosowość. To jest fajne, natomiast prawdziwe porozumienie i kontakt emocjonalny możliwy jest dopiero pomiędzy np. Słowianami: Rosjanami, Białorusinami, Ukraińcami, Polakami. To jest obszar podobny mentalnościowo. Nie wiem, skąd to się bierze. Może chodzi o wspólne doświadczenia, o wspólne lektury, ale z drugiej strony one też nie są wspólne na tyle, by przekraczać bariery językowe. Mimo tego my możemy się porozumiewać emocjonalnie. I to nie jest zależne od języka, bo przecież ja o wiele lepiej posługuję się niemieckim niż polskim, ale nie czuję niemieckiej mentalności. Nie mam do niej dystansu, rozumiem ją, ale jest coś, co mnie od niej oddala, rodzi poczucie obcości.

Tak pojmowana kategoria słowiańskości mogłaby być konkurencją, zastępstwem czy następstwem kategorii Europy Środkowej, która już przebrzmiała.

Europa Środkowa to takie techniczne określenie. Ja nigdy nie byłam zwolenniczką tej teorii, bo ona zawsze brzmiała dla mnie fundacyjnie. Obok niej są dużo bardziej naturalne rzeczy. Tak właśnie pojmuję słowiańskość.



Marta Kowerko, Maciej Duda, październik 2008

Fot. Łukasz Urbańczyk

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.