19 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Andrzej Stasiuk, TAKSIM














To wszystko miało przepaść. Umrzeć ze starości na zawsze.


 

 

Andrzej Stasiuk, fragment książki "Taksim", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009



Przyjechałem tutaj, ponieważ chciałem, żeby już nic się nie wydarzyło. Tak sobie to wyobrażałem: im dalej na południe, tym mniej się będzie działo. Bałem się i szukałem miejsca, gdzie ten strach mi przejdzie, albo chociaż przycichnie. Wiele lat temu widziałem, jak z dachu sześciopiętrowego budynku zrzucają faceta, który był wtedy dla mnie kimś w rodzaju przyjaciela. Nie dotknęli go nawet. Po prostu szli we trzech w jego stronę, a on cofał się, aż stąpnął w próżnię. Ale i tak by go zrzucili. Nic nie zrobiłem. Nie poruszyłem się nawet. Padał deszcz i robiło się już ciemno. Nie zobaczyli mnie, a ja nie wykonałem żadnego ruchu. To było wiele lat temu, ale pamiętam to bardzo dobrze. Pamiętam coraz lepiej. Leżałem przemoknięty i przyczajony. Zbliżała się Wielkanoc i było zimno. Tamci zaraz zniknęli. Odczekałem jakiś czas i ruszyłem ich śladem. Na dole stał tłum i migały niebieskie światła. Wiedziałem, że prędzej czy później dopadną i mnie. Dlatego tydzień później przyjechałem tutaj. Wydawało mi się, że będzie tak, jakbym przyjechał do innego kraju, gdzie nikt mnie nie znajdzie ani nie rozpozna.
Żywica i nafta. Tak pachniało tutaj powietrze, gdy po zimnej Wielkanocy nadeszła wiosna. Na początku wydawało mi się, że to miasto tkwi w bezruchu, całkowicie odporne na zmiany. Jak dwadzieścia, jak trzydzieści lat temu. Nieporuszone, senne, bezpieczne. Gdzieś tam w świecie zrzucają ludzi z dachów, migają niebieskie światła glin i karetek, a tutaj dwa kroki od Rynku kury grzebią w ziemi i czuć woń króliczych klatek. Ni miasto, ni wieś. Chciałem, żeby tak zostało na wieki. Myślę, że większość mieszkańców tego chciała. Żeby dano im spokój. Może jakaś lepsza fura, większy telewizor, ale generalnie spokój i żeby było tak jak kiedyś, tylko trochę lepiej. Broń Boże inaczej. Dobrze ich rozumiałem. Nie chcieli płacić za coś, czego nie zamawiali. Czuli pismo nosem i zamiast wolności woleliby jednak równość.
– Wyżej chuja nie podskoczysz – powiedział któregoś dnia i poszedł szukać pomocy.
Ducato stało przechylone i bezradnie obracało lewym przednim kołem w gliniastym rowie. Wybraliśmy się na północ od miasta, bo coś miał od kogoś wziąć, tani wosk, pszczoły luzem, wodoodporne skóry z merynosów, kolejny interes życia, który leżał potem w mojej szopie i żywił robactwo. Ktoś mu coś powiedział.
– Dzwoniłeś? – zapytałem, gdy mieliśmy ruszyć.
– Nie mam numeru. To tylko kawałek.
No i pojechaliśmy. Na północ. Zaraz za leżącym w szerokiej dolinie miastem zaczynało się pogórze. Łagodne grzbiety pokrywała szachownica pól i łąk i tylko czasami gdzieś tam ostał się jakiś lasek, zagajnik albo krzaki. A tak to nic tylko agrarna golizna i rozrzucone po pagórkach chałupy. I cała plątanina gruntówek wiodących od asfaltu do tych gospodarstw. Coś nam po drodze tłumaczyli, odliczali kolejne w prawo, w lewo i pokazywali w siną dal. Wyskrobaliśmy się z kilometr od szosy. Ciągnęła się w dole szara i cienka jak tasiemka. Było szeroko na furmankę, a nie na tę landarę. Nie wyrobiłem kolejnego zakrętu na raz, chciałem cofnąć, spróbować na dwa, trzy razy i mnie ściągnęło. Poprzedniego wieczoru padało i nie było szans. No więc poszedł, a ja zgasiłem silnik, zapaliłem papierosa i patrzyłem. Widać było na kilkanaście kilometrów w każdą stronę. I w każdą stronę na wszystkich pagórkach, na wszystkich spłachetkach ktoś coś robił. Może żniwa, może sianokosy, nie pamiętam. Ale wszędzie ten miniaturowy ruch na wąskich, dziecinnych poletkach. Konie, furki, traktorki, przyczepki, trójkołowe samodziały przerobione z motocykli. Roiła się ta robota jakoś tak mrówczo i zarazem niepoważnie. Jakby się bawili. Jak w jakimś teatrzyku. Pocili się, wysilali jak sto, jak dwieście lat temu, ale to już było ostatni raz. Mieli zniknąć. Nikt ich nie zapytał o zdanie. Więc wstawali każdego ranka w tych swoich domach, wychodzili na podwórza, do zwierząt, i próbowali wierzyć, że tak będzie zawsze. Że jak sto, jak dwieście, jak trzysta lat temu będą wyganiać na wzgórza swoje bydlęta. Stałem i liczyłem: tu dwie, tam trzy, tam może pięć krów. I każdy dom, każde obejście jak mała arka Noego w dryfie. Samowystarczalna z tymi wszystkimi kurami, wieprzkami, zagonami kartofli i żytka, wzgórze za wzgórzem, grzbiet za grzbietem wystawiona na wiatry, deszcze i śniegi, przylepiona do ziemi jak okruch, jak jaskółcze gniazdo. To wszystko miało przepaść. Umrzeć ze starości na zawsze.


Andrzej Stasiuk

 

Przedrukowano za: e-radar.pl

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.