20 kwietnia 2024, sobota

Piotr Czerski

Czerski idzie do lekarza

 

Nie nachwalę się tej naszej służby zdrowia. A było tak. Budzę się o trzynastej i czuję, że nic nie czuję. Odczekałem jeszcze trochę i pomyślałem: no dobra, podsumowując. Znasz się nie od dziś. To jest poważny epizod depresyjny, to się ciągnie, to samo nie przejdzie. A tu dookoła od celów jest aż gęsto, aż się mnożą te cele w ogóle, aż jeden za drugim następuje. To nie jest czas na depresję, to jest czas na krytyczne rozpoznania rzeczywistości, na organizowanie, na budowanie, na mądre kompromisy. To nie jest świat dla chorych ludzi, tu trzeba zarabiać pieniążki, spierać się o pryncypia. Tu o coś musi chodzić. Musisz wybrać życie, wybrać pracę, wybrać karierę, wybrać rodzinę. Czterdziestosiedmiocalowy telewizor, konsolę do gier, wczasy w Afryce Północnej. No więc wiesz, że to będzie bardzo, bardzo trudne, ale musisz wstać, ubrać się i pójść. Daleko nie masz, Srebrniki za płotem, powiesz co i jak, dostaniesz receptę, zrealizujesz receptę, odczekasz parę dni, wstaniesz, otrzepiesz pył z kolan. Z nową energią przystąpisz do tłuczenia buców i wypełniania ubytków rzeczywistości. Tak sobie powiedziałem i powtarzałem to przez jakieś trzy kwadranse, żeby weszło. No i w końcu, jak ten Jezus z grobu, tak ja z domu. Mróz, że szkliwo trzeszczy. Polska w budowie, głębokie wykopy, nieczynne przejścia. Śnieg, szadź i gołoledź. Wejście nieoznakowane. Ale panbóczek prowadził, to latarnią poświecił, to znowu księżycem. Dotarłem na izbę przyjęć, usiadłem, znużone czoło oparłem o podłogę. Siedzę, czekam. Jarzeniówki trupie, ale kaloryfer ciepły. Czego chcieć więcej. Czekam. A życie, jak to życie, toczy się niespiesznie jak kamień młyński u szyi. Raz sanitariusze z młodym w kaftanie, a znowuż za moment tajniacy z heroinistą na zgięciu. (Bardzo uprzejmi, jakby z kumplem przyjechali: "weź, stary, przestań z tą heroiną, bo się zajebiesz" - mówią mu, a on: "no wiem, kurwa, ale co zrobię, na metadon czekam, a póki co za trzysta dziennie muszę"). A to znowu miejscowy sanitariusz wchodzi, buty otrzepuje i "kurwa, ależ ten mróz piździ" - narzeka. A ja sobie siedzę, smutny, cichy i nieznaczny, z czołem troszkę na podłodze, a troszkę na ścianie. I słucham sobie, jak ktoś gdzieś wrzeszczy co jakiś czas krótko, przeraźliwie i regularnie jak w zegarku. Wchodzą, wychodzą. Raz akurat nikogo nie było, drzwi od gabinetu się otwierają - myślę sobie: "no może teraz", ale lekarka tylko pyta, czy ja czekam. "Czekam" - mówię. A naprawdę nie jest mi łatwo mówić. Ale: "aha" - mówi tylko lekarka, zamyka drzwi i sobie idzie. Po czym przywożą schizofrenika, następnego heroinistę i miłego starszego pana w bluzie z bardzo długimi rękawami. No i siedziałem tak dwie godziny, po czym pomyślałem: "nie no, kurwa, co ja tu, kurwa, do białego rana mam tak siedzieć z wariatami? A pierrrdolę to wszystko serdecznie, głodny jestem jak kurwa po dyżurze, idę coś zjeść". Wstałem, powiedziałem: "To co, to wesołych świąt" i poszedłem. No i co - wyleczyli? Wyleczyli! I to bezkosztowo, panie Mietku, bezkosztowo!

Klick !!!




Klick !!!


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.