25 kwietnia 2024, czwartek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Anna Angerman

GRZYBY

Nie był zarośniętym obdartym włóczęgą ani wychudzonym autostopowiczem. Nie sypiał na dworcach ani w stogach siana, no chyba że czasem. Jednak wiele go łączyło z bezdomnymi podróżnikami, którzy mają źle poukładane w głowie. Tak jak oni, nie miał nic na stałe.


Spójrzcie na niego. Właśnie zbliża się wschód słońca. Jest godzina trzecia, a może czwarta nad ranem. Jest jeden z tych bolesnych poranków, kiedy do domu jest daleko, a ty jesteś sam i nie masz przy sobie złamanego grosza na taksówkę, zresztą i tak nie widać żadnych taksówek. Nogi są jeszcze chwiejne od wypitego alkoholu, ale w głowie już odzywa się bolesny kac. Powietrze jest tak zimne, że czujesz się nagi, chciałbyś narzucić na siebie gruby koc, myślisz, że zimno rozcina ci skórę jak żyletka. Nad ziemią unosi się mgła, i niebo jest jaśniejsze od strony wschodniej. Do domu ciągle jest daleko i wydaje ci się, że nigdy do niego nie dotrzesz. Aż w końcu docierasz.

Ad’m czuł się tak właśnie teraz, siedząc w living roomie z papierosem w zębach. Półmrok rozjaśniał szary świt zza okna. Wrócił właśnie z pracy, po dwunastu godzinach nalewania drinków i uśmiechania się do gejów w klubie Orchidea.

Dom był całkiem porządny, całkiem niczego sobie, tylko coś tam pękło w instalacji wodnej. Coś tam było nie tak, wewnątrz ścian, nie dość sucho i nie dość sterylnie.
Siedział tak – pusty, zmęczony, bardzo, bardzo zmęczony. I odczuwał coś w rodzaju szczęścia. W korytarzu czekała nieduża spakowana walizka. On czekał, aż czas dowlecze się do godziny piątej, kiedy obudzą się autobusy. Autobus dowiezie go na lotnisko, gdzie zapyta o jakąś ofertę „w ostatniej chwili” i wsiądzie do samolotu, który wybierze za niego los.

Naprawdę nie interesowało go, co pomyśli albo poczuje jego dziewczyna, kiedy zrozumie, że zniknął, tak bez żadnej zapowiedzi, z jej życia. Pomyślał, że przytrzymywała go w tym mieście zbyt długo. Zawiesił wzrok na mokrej plamie w rogu sufitu. Kilka dni temu na suficie wyrósł dorodny grzyb. To była noc, którą Ad’m i jego dziewczyna spędzili w tymże living roomie, pijąc wino i słuchając muzyki, oboje zbyt zmęczeni tygodniem pracy, aby walczyć o jakiekolwiek fizyczne przyjemności – picie wina w milczeniu wydawało im się wyszukaną rozrywką. Wtedy to Ad’m dostrzegł ciemny kształt w rogu sufitu. Wstał i podszedł, aby zobaczyć, co to jest. Był to grzyb. Nie taki zwyczajny szary nalot pleśni, ale poważny kapeluszowy pan grzyb, jak z obrazka w książeczce z bajkami, oliwkowo-szary, był wielkości niedużej dłoni. Jak na przykład dłoń Iriny, która wszystko miała nieduże. Ad’m odwrócił się, aby zwrócić uwagę Iriny na swoje odkrycie, ale ona spała już, siedząc na podłodze, z głową złożoną na skórzanej kanapie, z niebieskim plastikowym kubkiem wina wciąż w dłoni. Wyjął kubek z jej rąk (był to kubek półlitrowy), opróżnił go (sobie do ust), potem ułożył ją do snu, i z tego wszystkiego zapomniał o dziwnym okazie przyrody na ścianie.

Przypomniał sobie o nim następnego dnia, gdy brał poranny prysznic. Był prawie pewien, że grzyb był częścią snu, pamiętał w sposób tak realistyczny i zarazem nierzeczywisty jego jędrne kształty, spiczasty kapelusik na wygiętym trzonku prężący się niczym żywy kinkiecik na ścianie, że ku zdziwieniu siedzącej na sedesie Iriny wyskoczył nagle z kąpieli i ociekając wodą pobiegł do salonu. On był tam. Ad’m odsłonił kotarę, aby wpuścić więcej światła i z uśmiechem dziecka przyglądał się. Mięsisty pan grzyb był już w pełni dojrzały, spód kapelusza czernił się od zarodników. Gładka wodnista powłoka kusiła, aby jej dotknąć. Wydawał się bardzo żywy i piękny, tak – w ich salonie zdecydowanie brakowało do tej pory jakiegoś żywego elementu. Ad’mowi przebiegło przez myśl, że być może jest to jakaś szatańska halucynogenna sztuczka, którą powinien podprawić na patelni i zjeść z Iriną w czasie kolacji przy świecach. Pomyślał również, że ich skądinąd sympatyczna landlady powinna im obniżyć cenę wynajmu. Ocknął się z zapatrzenia i pobiegł do łazienki zawołać Irinę. Nie było jej tam, stała w drzwiach, śpiesząca się do pracy, w sukience w kwiaty i rozpuszczonych włosach, cmoknęła nagiego i mokrego Ad’ma w policzek i już biegła do przystanku ścieżką na skróty przez zdziczały żywopłot z jeżyn.

W promieniach porannego słońca grzyb zaskwierczał i spalił się, pozostawiając jedynie czarny zaciek.

Zjawisko pojawiania i znikania grzyba powtarzało się cyklicznie, a Ad’m wciąż nie miał czasu, aby porozmawiać o tym z Iriną. Mijali się w pośpiechu, ona wracała z lekcji rosyjskiego i treningów sztuk walki, które prowadziła popołudniami, on biegł do Orchidei na nocną zmianę, a kiedy już mieli czas pogadać spokojnie o pierdołach, to milczeli po prostu i wydawało się obojgu, że tym milczeniem mówią sobie wszystko co konieczne. Jakoś nie było okazji, aby poruszyć temat grzyba. Ad’m sądził, że to niemożliwe aby Irina nie zauważyła. Ale gdyby zauważyła, czy nie zaintrygowałoby jej to? Czy nie podzieliłaby się z nim odkryciem? Czyżby tak samo jak on codziennie myślała „och, muszę zapytać Ad’ma, czy on także dostrzegł jakie niesamowite grzybsko pojawia się co noc w naszym salonie!”, a potem zapomniała, w natłoku różnych spraw? Korciło go nawet, aby zostawić karteczkę na lodówce: „Hej, czy widziałaś grzyba?”, ale sądził że to niestosowne. Kiedyś też, robiąc zakupy, już prawie zadzwonił do jej pracy, ale pomyślał, że może uznałaby, że zawraca jej dupę grzybem zamiast powiedzieć kilka miłych słów. Zamiast dzwonić wysłał jakiegoś zabawnego i dosyć słodkiego smsa, którego się szybko powstydził. Irina odpisała od razu, treścią jej smsa były dwa pytajniki. Oboje byli dość cyniczni.

Nie, nie tylko pracowali. Żyli jak rzesze młodych, głodnych wilków podbijających Wyspy Brytyjskie. A jednocześnie wyróżniali się spośród reszty. Chociażby dewizą, która im przyświecała. Przeciętni młodzi ludzie, ich znajomi, współpracownicy, współlokatorzy, obcokrajowcy, o których się ocierali wszędzie, realizowali schemat: wyjechać-zarobić-wrócić. Ewentualnie po drodze pojawiało się – roztrwonić – raczej nie zamierzone w pierwotnym planie. Ad’m myślał raczej: wyjechać-jak­-najdalej-a-potem-się-zobaczy. Teraz był chyba w modzie ten sposób spędzania czasu, który preferował Ad’m. Zamiast fastfoodowej turystyki, osiadasz gdzieś na troszkę dłużej, zaprzyjaźniasz się z ekspedientką ze sklepiku na rogu, uczysz podstaw języka wydeptujesz swoje własne ścieżki, nowe zwyczaje. Ulubione miejsca, nowi znajomi, egzotyczna kobieta i tak dalej. A kiedy już zapuścisz malutkie korzonki odrywasz się nagle od tej ziemi i wyruszasz znowu. Porzucasz swój nowy styl życia właśnie wtedy, kiedy galaretka zaczyna się ścinać, kiedy możesz już prawie nazwać swój sposób spędzania czasu rutyną. Porzucasz wszystko to bez żalu, akurat w momencie, kiedy nowi wspaniali znajomi okazują się także posiadać wady, kiedy kobieta pokazuje rogi, kiedy zaczyna cię to wszystko właściwie nudzić. Nie jest to dominujące, raczej lekko uwierające, właściwie mógłbyś tu pobyć jeszcze pół roku, jeszcze rok, dwa. Ale odzywa się w tobie głód. Musisz wyruszyć w drogę. Kiedy już ich pożegnasz, czujesz w piersiach uczucie tęsknoty, silne, prawie nie do wytrzymania. Ale wytrzymujesz je, jest nawet w pewnym sensie przyjemne. Kupujesz bilet, wsiadasz w samolot czy cokolwiek i jedziesz.

I wtedy czujesz to. Radość tak wielką, że nic innego w życiu nigdy ci takiej nie dało. Poczucie absolutnej, kosmicznej wolności, totalną samotność i nieograniczone możliwości. Czasami już po kilku dniach masz upatrzone nowe miejsce na osiedlenie. Wymarzone wcześniej lub odkryte przypadkowo i spontanicznie. Wynajmujesz mieszkanko czy też pryczę w hotelu, wybierasz się na zwiedzanie okolicy, wyszukujesz wśród tubylców potencjalnych przyjaciół umawiasz się z jakąś ciekawą dziewczyną. Po kilku dniach przechodzisz do następnego etapu: znajdujesz pracę, musisz przecież zaoszczędzić trochę, abyś za dwa, trzy, cztery miesiące mógł teleportować się na drugi koniec świata. Potem następuje długi i najciekawszy okres eksploracji: opanowujesz obowiązki w nowej pracy, uczysz się przekleństw w lokalnym języku, znajdujesz koleżanki o luzackim podejściu do życia i zapisujesz na kurs tańca albo wyrabiasz sobie kartę w lokalnej bibliotece. Poznajesz bliżej ludzi i miejsca, kluby nocne i galerie sztuki, zaprzyjaźniasz się z parą staruszków z sąsiedztwa i bezdomnym psem, którego wciąż spotykasz w parku. A potem przychodzi czas, kiedy idąc uliczkami miasteczka co chwila rzucasz pozdrowienia, spotykasz na każdym kroku znajomych z pracy i z imprez, obcy pytają o drogę, a ty wskazujesz każdy punkt niczym informacja turystyczna. Masz już bliską przyjaciółkę. (W przypadku Ad’ma zazwyczaj ciemnooką, wysoką dziewczynę o rozłożystym ciele. Inteligentną i odrobinę cyniczną, z małymi piersiami i wystającymi kośćmi bioder i ramion.) Potrafisz już powiedzieć co nieco o swojej dziewczynie, znasz jej zainteresowania, słabości, obawy i ulubione pieszczoty. Wiesz, czego się po niej spodziewać. Znasz jej przyjaciół.

Potem twoje mieszkanie przestaje ci się podobać, pojawia się obsesja wyrzucania przedmiotów. Rozdajesz książki które zdążyłeś kupić, pozbywasz się zbędnych ubrań. Dupereli, prezentów. Przebierasz wśród przyjaciół, po jakimś czasie utrzymujesz kontakt z jedną czy dwoma osobami. Zaczynasz myśleć, że twój sposób życia tutaj jest niepotrzebną stratą czasu i pieniędzy. Zaczynasz więcej palić i pić albo rzucasz palenie. Postanawiasz znaleźć lepszą pracę, odchodzisz z dotychczasowej. Szukasz ciszy i samotności, włóczysz się bez celu, przyglądając się wnikliwie – wręcz pochłaniając oczami każdą szczelinę w murze, każdą krzywiznę linii architektonicznej, przypatrujesz się każdemu wróblowi, każdemu drzewu, każdej odrapanej ścianie obtłuczonej z tynku. Jesteś skupiony, jesteś artystą. A potem już tylko chce ci się tym rzygać. Zauważasz, że twoja wrażliwa i uduchowiona dziewczyna jest w gruncie rzeczy egoistką. Odwzajemnia może połowę wysiłku, jaki wkładasz w związek, wykorzystuje cię. Chcesz jej dać nauczkę i zniknąć bez słowa. Chcesz wytrzaskać ją po buzi. Jest uparciuchą, zawsze ma racje, interpretuje fakty na swoją korzyść. A może zaczyna cię drażnić kształt jej nosa. Ciągłe żucie gumy. Pali papierosy i ma chrypiący głos. Jest zazdrosna. Jest głupia. Jest nudna, niechlujna, zbyt porządnicka, nie toleruje tego, że ty palisz, jest zbyt uległa i nigdy nie ma własnego zdania. Nie jest wystarczająco… Cokolwiek to jest tym razem, zrywasz z nią. I spacerując tak po mieście czy też miasteczku orientujesz się nagle, że właściwie jesteś gotowy do drogi. Jaką tym razem obierzesz destynację? Wertujesz przewodniki. Indie, Hong Kong, Lazurowe Wybrzeże? Barcelona, Mińsk, mała wioska w Alpach, St. Petersburg, Johannesburg a może Praga? Europa, Azja, Afryka? A może Australia? Jakaś miejscowość sto kilometrów stąd czy może sto tysięcy?

Tak przedstawiało się życie Ad’ma, wiecznego turysty. Turysty w stylu slow. Nieśpiesznego, dogłębnego, ale jednak turysty.

Kiedy się to zaczęło? Już w pieluchach. Matka Ad’ma powiła go na dworcu kolejowym, ale nie zabrała tego dodatkowego tobołka w dalszą podróż. Według Marca Augé dworzec zalicza się do kategorii no-places, czyli anty-miejsc. Jest przestrzenią, która do nikogo nie należy, w której nikt nie jest u siebie i gdzie nikt nie zapuszcza korzeni. Co w takim razie z takimi ludźmi jak Ad’m, dla których dworzec jest kolebką i przystanią? Czy byli przykładem no-people, anty-ludźmi? I kim właściwie mieliby być no-people? Ludźmi, do których nikt się nie przywiązuje, czy też ludźmi, którzy nie przywiązują się do nikogo? Tak czy inaczej, przypadek Ad’ma jest tu modelowym.

Ad’ma wychowały instytucje przeznaczone do tego celu. Ponieważ był dzieckiem zdrowym i miał na śniadej buzi uroczy uśmiech, sierociniec pozbywał się go dość szybko, ale Ad’m wracał jak bumerang. Miał feler odstraszający najbardziej wytrwałych rodziców adopcyjnych. Któryś z kolejnych psychiatrów nazwał to padaczką wędrowną. Rzadka choroba trafiająca się wśród sierot. Pewna rodzina poddała się dopiero po dwóch latach starań, podczas których Ad’m uciekał z domu około pięćdziesięciu razy. W wieku lat osiemnastu pomimo oznak wysokiej inteligencji zakończył edukację i zaciągnął się na statek pasażerski w charakterze pomywacza. Na jego pokładzie po raz pierwszy okrążył świat. Od tamtej pory nigdy nie przebywał w jednym miejscu dłużej niż pół roku.

Tak to przebiegało, aż do ostatniego razu. Ad’m popełnił pewne odstępstwo od swej rutyny, przygarnął psa. Ostatecznie podróż z psem jest możliwa, tłumaczył sobie, wprowadza tylko trochę komplikacji. Ale był to pierwszy znak, że coś się zmieni. No i kiedy powiedział Irinie, że wyjeżdża i kulturalnie chciał się pożegnać, ona powiedziała, że jedzie z nim.

Razem z Iriną zwiedzili całą Europę, dosyć pobieżnie, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej niż kilka dni. W Bułgarii zgubili psa. Postanowili nie przemieszczać się aż go odnajdą. Po tygodniu odkryli jego rozprasowane zwłoki na szosie wylotowej. Mogli jechać dalej. W końcu wylądowali w Londynie, gdzie poznali się rok wcześniej. Chcieli osiąść na jakiś czas, może zmęczyli się podróżą, a może po prostu wykruszyły się im obojgu pieniądze. Z Londynu przenieśli się do malowniczej nadmorskiej miejscowości. On został barmanem w klubie Orchidea w gejowskim sektorze miasta, ona znalazła pracę jako instruktorka sztuk walki.

Wynajęli wraz z parą studentów Hiszpanów przyjemny domek z ogródkiem w dzielnicy identycznych domków z identycznymi ogródkami. Z zarobionych pieniędzy dawało się przyjemnie żyć i odłożyć coś na dalszą podróż pod warunkiem, że, tak jak oni, zdobyło się przyjaciół wśród imigrantów pracujących w restauracjach, dyskotekach i kinach, co pozwalało zjeść darmowy obiad na zapleczu dosyć ekskluzywnych lokali, wypić darmową kawę w kawiarni, wchodzić dziesięć razy do kina z tym samym biletem i tak dalej. Jednym słowem był to dosyć uciążliwy survival, ale w wykonaniu Ad’ma i Iriny miał wiele wdzięku i posmak przygody oraz młodzieńczą lekkość. Z dumą przyjmowali w swym domku gości, imigrantów takich jak oni, którzy zgorszeni patrzyli na tę rozrzutność. Ci młodzi ludzie przeliczali w myślach metraż domu na ilość materacy, które dałoby się upchnąć na podłodze.

Mimo to coś tu nie grało. Ten miły domek z oczkiem wodnym i huśtawką w ogródku nie był ich celem. Ad’m czuł nawet, że był on pułapką. Namawiał Irinę na jakąś nową podróż z większym rozmachem. Chciał odwiedzić Amerykę Południową, bo miło ją wspominał, chociaż poznał tylko miasta portowe, gdy pracował na transatlantyku. Na taką podróż potrzebowali większej sumy pieniędzy. Tak więc po początkowym okresie rozprężania zaczęli żyć jak przystało na imigrantów. Wyczerpująca praca połączona z brakiem czasu nawet na to, aby wydać zarobione pieniądze sprawiły, że bawili się nieumiarkowanie. Na umiar po prostu nie było ich stać przy takim trybie życia.

Pili na umór. Tańczyli bez wytchnienia. Pływali w morzu prawie codziennie, również w czasie deszczu, mgły i dni sztormowych. Na całe szczęście Orchidea znajdowała się na nabrzeżu. Bywało, że Irina siedziała tam do zamknięcia czekając na koniec pracy Ad’ma, a potem, o czwartej nad ranem, kąpali się w morzu, zbyt pijani, żeby poczuć, że jest lodowato zimne. Bywało, że przed pracą Ad’m wpadał do domu kultury i porywał Irinę między zajęciami aikido grupy początkującej i zaawansowanej na szybki spacer kamienistą plażą, a potem śmiał się, kiedy narzekała na nigdy nie znikające siniaki pokrywające jej plecy jak cętki.

Czasami siadali obok siebie i milczeli przez godzinę, przyglądając się swoim włosom, rękom, oczom, tak jakby chcieli od razu wymilczeć limit takich chwil na najbliższy wykańczający tydzień.

W miłości byli sobie wierni. Do pewnego czasu. Irina pierwsza zrobiła wyłom w murze.
Ad’m zaciągnął się papierosem. Zmrużył oczy, jakby zaświecono mu w oczy jasnym światłem. Trzeba zadzwonić do landlady w sprawie tego grzyba, pomyślał. Był już nawet hydraulik, ale mówił tak piękną kolokwialną brytyjszczyzną z soczystym akcentem, że Ad’m nie zrozumiał ani słowa. Przyczyna usterki pozostała niewyjaśniona. Trzeba zadzwonić po polskiego hydraulika, ale nie teraz przecież, o czwartej nad ranem. Uśmiechnął się, a przyczajona w rogu walizka odpowiedziała mu szelmowskim uśmiechem. Nie będzie nigdzie dzwonił, już go to nie interesuje. Może ona zadzwoni. Swoją drogą ciekawe, czy zauważyła grzyb? Co prawda, zanim wracała z pracy grzyb już usychał, a rano zawsze wybiegała w pośpiechu, może nie miała czasu rozglądać się po ścianach, a jednak – jak mogła go nie zauważyć?

Jak bardzo spostrzegawcza była Irina? Kim w ogóle była Irina? Dlaczego byłą taka, jaka była? Znali się krótko, chociaż to fakt – w tym czasie przeżyli wiele ekstremalnych sytuacji, a to zbliża. Ad’m pomyślał nagle, że nie zna jej i nie rozumie. Czy był na świecie jeden człowiek, którego znał? Pomyślał o przyjaciołach z domu dziecka. Tak, o kumplach z domu dziecka mógł powiedzieć, że ich zna. Czuł się z nimi bezpiecznie, wiedział co zrobią w jakiej sytuacji. Co więcej – mógłby zgadywać ich myśli, chociaż od wyjazdu z sierocińca widywał ich raz na wiele miesięcy. Z Iriną spędził ostatni rok swojego życia, niemalże nierozłącznie, ale nie wiedział, co siedzi jej w głowie. Czy możliwe jest poznać kogoś naprawdę? Kogoś, kogo nie znało się od dziecka, komu nie towarzyszyło się w rozwoju, w kształtowaniu jego myśli, charakteru. Czy jest to możliwe, skoro setki przegadanych godzin nie rozwaliły bariery między nim a Iriną? Czy znam kogoś oprócz kumpli z dzieciństwa? Kogokolwiek? Czy komuś potrafię zaufać? – myślał Ad’m panicznie.

Odpowiedz była oczywista, znał Marion i ufał jej.

Marion była kelnerką z Orchidei – przemiłą chłopczycą z farbowanymi włosami obciętymi na jeżyka. Mimo że nosiła się na chłopaka-łobuziaka, była bardzo dziewczęca. Lekko naiwna, bardzo inteligentna, natychmiast weszli w idealny kontakt, niczym bliźniacy. Miała wielkie zielone oczy, mały nosek i piegi, które przeświecały przez brązową skórę o ciepłym odcieniu. Szczerzyła w szerokim uśmiechu wielkie, ale równe zęby. Była łagodna. Była pełna wyrozumiałości i ciepła. Miała dobre serce. Zakochał się od pierwszego wejrzenia, ignorując fakt, że była lesbijką.

Pochodziła z Brazylii, miała akcent, który brzmiał mu w uszach jak ożywcza muzyka, w przeciwieństwie do wschodniego zaciągania Iriny, od którego chciało mu się już rzygać. Kilka razy spotkali się we troje – Marion, Irina i on. Marion zawsze gratulowała mu takiej pięknej kobiety jak Irina i powtarzała, że to wielka dla niej szkoda ,ze Irina nie jest lesbijką. Kwitował to wzruszeniem ramion.

W tym czasie postanowił napisać książkę o swoich rodzicach – o tym, jak sobie wyobrażał ich historię, a także zaczął zastanawiać się, jak to będzie z jego starością, nabierając coraz więcej przekonania, że to będzie starość samotna i mniej lub bardziej rozczarowana i że będzie ją sobie musiał skrócić niczym Hemingway. W tym też czasie wydarzyły się dwie rzeczy. W Polsce, jego ojczystym kraju, umarł wychowawca z domu sierot który był prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, którą obchodził los Ad’ma. Tego wieczoru, gdy dotarła do niego z opóźnieniem wiadomość o jego śmierci, po wypaleniu dobrego jointa uprawiali we troje seks – on, Irina i Marion.

Pomysł książki nagle sflaczał i obumarł, przytłoczony lawiną tego, czym było prawdziwe życie. Niczym ów grzyb, który wyrastał co wieczór na suficie, w rogu living roomu wynajętego przez niego mieszkania, a rano pozostawiał po sobie tylko kolejny czarny zaciek, wyglądający jak splunięcie czarnej, gorzkiej śliny.

Grzyb wykwitał co wieczór, jędrny, witalny, misterny i tak samo wykwitały w jego głowie dziwne, nieznane wcześniej myśli. Rano owocnik grzyba wiotczał i usychał w ciągu kilku minut pod działaniem słońca, parował pozostawiając brunatny żywiczy zaciek na ścianie i tak samo on otrząsał się ze swoich niepokojów, wypalając porannego papierosa
.
Relacja między Iriną a Marion rozwijała się. Ad’m pozostawał na uboczu. Nie czuł zazdrości. Przynajmniej nie o Irinę. Tak sądził. Może był zbyt zaskoczony, bo wszystko to stało się dosyć szybko. Irina zaś cieszyła się nową biseksualnością.

Marion czuła się winna wobec Ad’ma. Ad’m nie wyprowadzał jej z błędu. Ad’m oszalał na punkcie Marion. Do czego z kolei nie przyznawał się przed Iriną. Zachodził w głowę, czy ona podrywa Marion jemu na złość czy faktycznie ma go w nosie i postanowiła zostać lesbijką.

Było to wszystko dosyć zagmatwane. Czas zaś płynął i pozwalał się w sobie gnieździć wszelkim wydarzeniom.

W tym czasie w stanie upojenia i pod wpływem narkotycznych substancji pewnej nocy na imprezie w dzielnicy gejowskiej również nasz bohater odkrył w sobie biseksualność i miał potem potężnego kaca. Tymczasem od podjęcia pracy w Orchidei minęło dziesięć miesięcy, był to absolutny rekord pobytu w jednym miejscu, w ostatnich kilku latach. Zaczął mu dolegać znajomy niepokój i histeryczna niemal potrzeba zmiany. Poczuł nagłą chęć odcięcia się od pogmatwanych relacji, męczącej pracy, obrzydzenie swoją codziennością. Liczba wypalonych papierosów wzrosła niebotycznie, tak jak liczba kłótni z Iriną i Marion. Jego zakochanie osiągnęło również rozmiary niebotyczne. O ile wcześniej chciał ciągle widzieć Marion, rozmawiać z nią, mieć ją blisko – teraz już nie musiał jej szukać, była wszędzie. Irina także była zakochana w Marion, ale miał gorzką pewność, że ona nie jest w stanie wygenerować takiego gigantycznego uczucia, jakie go przepełniało. Te uczucia nie koiły go, ale w połączeniu z głodem zmian doprowadzały do szaleństwa. Marion omijała go szerokim łukiem, gdyż na niej wyżywał się najbardziej.

Pewnej nocy pracując za barem, pomyślał po prostu, że już nic więcej z tym nie zrobi. Był zły na siebie, zły o psa którego przygarnął i który zdechł w męczarniach samotnie, szukając ich w obcym mieście. Zły o to, że zabrał Irinę ze sobą, zły o to, że pracuje w pedalskiej knajpie i że Irina poderwała mu z pod nosa dziewczynę. Poczuł, że o to obrzydzenie obecnym stanem rzeczy dosięgło kulminacyjnego punktu. Miał do siebie wiele żalu, ale była jedna rzecz, która go pokrzepiała. Mógł to wszystko zostawić i zacząć wszystko gdzie indziej od nowa. Nie trzymały go tu żadne zobowiązania, był wolny. Pozostały mu jakieś dwie godziny do zamknięcia Orchidei. Nie myśląc już więcej wlał w siebie kolejną setkę wódki i wyszedł, czując, że nie jest wstanie pozostać tam choćby na kilka minut. Wrócił do domu i po cichu spakował walizkę, aby nie obudzić śpiącej w sąsiednim pokoju Iriny. Paląc papierosa obserwował wilgotną plamę w rogu sufitu, która była jakby trochę większa niż zwykle. Ze szpary złuszczonej tapety wychylił się kiełek i na jego oczach grzyb zaczął wyrastać.

Kiedy grzyb osiągnął rozmiary gąbki do mycia ciała, której używała Irina, on zgasił kolejnego papierosa i już tylko obserwował. Sufit w tym miejscu wybrzuszył się nieco. I nagle spory płat tynku oderwał się od sufitu i sfrunął na dywan, a za nim trysnął strumień brudnej, zgniło śmierdzącej wody. Przez chwilę płyn wyciekał z pęknięcia, po czym ciśnienie zmalało i już tylko pojedyncze śmierdzące krople padały na dywan. Ad’m złapał walizkę i wyszedł na ulicę. Akurat nadjeżdżał pierwszy autobus. Nim zdążył wsiąść do niego, zatrzymał go krzyk za plecami. Wołanie Iriny, wysiadała z taksówki. Była zapłakana. Zdziwił się, był przekonany, że śpi w sypialni na górze.

- W Orchidei – nie mogła składnie mówić, musiał czekać kilka chwil. Była bardzo zdenerwowana, mówiła z takim akcentem, że już nie wiedział czy mówi po angielsku, rosyjsku, polsku czy jeszcze innym dialektem. – Aresztowali Marion, skuli ją kajdankami… Był nalot, w całym mieście była wielka akcja policji, tropienie nielegalnych imigrantów… Z Orchidei zgarnęli trzy osoby. Marion, Kolumbijczyka i jeszcze jedną Brazylijkę.
- Przecież ma legalną pracę?
- Miała fałszywe dokumenty, jej wiza skończyła się dawno temu. Nie pozwolili jej zabrać żadnych rzeczy, ledwie się pożegnałyśmy, zabrali ich wszystkich na lotnisko… Teraz jest już w samolocie. W drodze do Brazylii… A ja nie znam nawet jej prawdziwego nazwiska… Nic nie wiedziałam.

Wrócili razem do domu. Irina obdzwoniła wszystkich znajomych, aby sprawdzić, kto co wie. Nikt nic nie wiedział. Nie mogli nic zrobić. Mogli tylko czekać aż Marion się odezwie. Z Brazylii.

On usiadł na skórzanej kanapie i zapalił papierosa. Zaczynał się dzień. Kałuża na dywanie cuchnęła. Nigdy nie powiedział Marion co do niej czuje, przyszło nagle na myśl jemu. A co do niej czuł? Przez chwilę badał swoje wnętrze, zaciągając się dymem, ale nie znalazł żadnego poruszenia. Tylko pustkę. I coś jakby… ulgę. Irina też rzuciła się na papierosy, przestała szlochać. Dopiero teraz zauważyła walizkę. Patrzyła na nią okrągłymi nie rozumiejącymi oczami. Ad’m wskazał głową miejsce na suficie.
- Zauważyłaś, że mamy grzyba?
- To chyba nie jest odpowiednia chwila na rozmowy o grzybach – jęknęła Irina. Ad’m zgasił papierosa, czując, że jeśli zaciągnie się jeszcze raz, to zwymiotuje.
- Chyba lepszej być nie mogło – mruknął Ad’m rozdrażniony. Patrzył na walizkę, chciał porwać ją szybkim ruchem i wybiec bez słowa na ulicę. Zniknąć za rogiem, zanim Irina załapie, co się stało. Ale wciąż siedział. Zaryzykował zapalenie kolejnego papierosa.
W szparze na suficie coś drgnęło. Na podłogę opadł okruch tynku. Grzybnia próbowała zorganizować sobie więcej miejsca. Kolejne owocniki gotowały się do wzrostu.


grafika: Andrzej Bobrowski

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.