25 kwietnia 2024, czwartek

Dariusz Łukaszewski

Jadę na poszukiwania dziewczyny mojego życia - cz. 9





Przelatują dwa motocykle. Piękne, kolorowe, prawdziwe dzieła sztuki. Z grubasami w skórach; wyrafinowana estetyka motorów, a język ich właścicieli – wolę o tym nie myśleć.


Rysunek Andrzeja Bobrowskiego






Za mną agresywne, mściwe trąbienie. Niebieski samochód za pół miliona.

Dlaczego najlepszymi wózkami zawsze wożą się gnoje?


Znów trąbienie! Szoferakowi w furgonetce życzę odwetowo wszystkiego najgorszego. Za chwilę odwołuję te życzenia - jadę przecież asfaltem, gdy obok biegnie równolegle droga dla rowerów! Zjeżdżam niezwłocznie na ścieżkę wyznaczoną dla takich jak ja. Chociaż jest niewygodna, z przyjemnością chronię się w bezpiecznej poprawności, która pozwala mi nie uważać i nie myśleć, teraz inni muszą uważać i myśleć za mnie.



                                                                                 x x x


Człowiek, który kiedyś był mną, jeździł tą samą szosą na rowerze. Wiem więc, że za wsią będzie rzeka, przy moście powinna rosnąć wielka wierzba. Kiedy stawało się pod nią, było się jak pod ogromnym kloszem z opadających w dół gałęzi. Wierzbowy świat, odcięty od reszty zieloną ścianą, z której waliły cienkie snopy słońca przez dziury w kloszu.


Wierzbowy świat wciąż jest! Drzewo stoi jeszcze większe. Nigdy cię tu nie zabrałem. Byłem tu już z kimś innym.



                                                                                x x x


Dojeżdżam do domu bogacza. Jest teraz jeszcze większy. Na planie pałacu. Z ciężką bramą i podjazdem pod wejście z kolumnami. Przez trzydzieści lat obrósł nowymi zabudowaniami, altankami, mostkami na sztucznym strumieniu, egzotyczna roślinność eksplodowała do gigantycznych rozmiarów przyciętego ze znawstwem parku. Trudno przestać być bogatym. Łatwiej jest wciąż nim być. Osobiście słyszałem tylko o dwóch przypadkach ludzi, którzy sami zrezygnowali z bogactwa, i od razu tak porazili niezwykłością, że uznano ich za świętych, a czyn wyniesiono na ołtarze: św. Albert i św. Teresa.


I nikt nie rabuje bogatych żeby rozdawać biednym, ale żeby samemu stać się bogatym – przychodzi mi do głowy, gdy muszę sięgnąć po dzwoniący telefon.


- Dzisiaj znowu nie zjadłeś całej czekolady z orzechami. Ani nawet pół, a nawet nic - słyszę żonę.

- Zjem jutro – mówię do kawałka plastiku, nie zatrzymując się.


- O ile będzie jakieś jutro... – plastik powątpiewa głosem mojej żony.

- Będzie, bo zawsze było, więc czemu by akurat jutro miało nie być, skoro może?


- Obiecujesz? Jesteś chociaż pewien? - żona przebija się przez plastik

- Pewien, to jestem jednej rzeczy: żeby coś dzisiaj w życiu osiągnąć, to trzeba być bardzo przeciętnym; po prostu nikim.


- Coraz bardziej dziadziejesz na tych swoich wypadach – słyszę zdanie wypowiadane głosem terapeuty. - Wystarczą dwie, trzy godziny poza domem i od razu robisz się głęboki jak stary dziadyga.

- To przestaje wyglądać na naszą najbardziej udaną rozmowę – ostrzegam.


- A gdzie w ogóle jesteś?

- Minąłem dom bogacza.


- Tego, co ma pałacyk z ogródkiem z plastiku?

- Tego – potwierdzam.


- O!.. To ty nie wrócisz za godzinkę, jak obiecałeś...

- Ale wrócę.


- A masz chociaż chusteczki do nosa?

- Kupię sobie.


- Ciekawe gdzie, przecież tam jest 600 hektarów odludzia!

- Po co właściwie dzwonisz?


- Nudzi mi się.


Wjeżdżam w 600 hektarów pola.

Ciąg dalszy 26. kwietnia


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.