18 kwietnia 2024, czwartek

Teatr rozmowy

Dariusz Łukaszewski

Jerzy Pilch - 50 i trochę

Ja nie zaznaję tak wielkiej popularności, jakby się mogło zdawać. Sąsiadka na moim piętrze, z którą na jednej klatce mieszkam - drzwi w drzwi, od mistrzostw świata w 2002 roku, a więc już przez sześć lat – teraz, jak była akcja promocyjna mojej książki i banery wielkie się na mieście pojawiły, podeszła do mnie i pyta: Pan pisze powieść?, ja mówię: No tak, na to ona: O!? Nowość…





Dariusz Łukaszewski: Dzień dobry.

Jerzy Pilch: - Dzień dobry.

Potrafię sobie wyobrazić sto kilkanaście wariantów początku tej rozmowy, ale nie wyobrażam sobie, jak ona się może zakończyć - tak właśnie, może bym zaczął. I teraz czas na pytanie. Gdybyśmy się dłużej znali; gdybym w ogóle Pana znał wcześniej, to powiedziałbym poufale coś takiego: Panie Jerzy, drogi Jerzy, jakże Pan dobrze wygląda?! Jakże właściwie! Od razu widać: wybitny polski pisarz i autorytet, po prostu wzorzec wizerunku literata. Tak o Panu mówią, tak o Panu piszą i taki, widać, Pan jest. Wybitny Polski pisarz, literat. Czy Pan się nie czuje zakładnikiem takiego wizerunku?

- Mnie się nie zdaje, żeby to było znowu tak ściśle jak pan mówi. To co pan mówi, jakimikolwiek cudzysłowami by to opatrzyć, albo nie opatrzyć, jest zaszczytne i oby tak było, ale ja nie mam poczucia, z jednej strony – zawodowego spełnienia, bo mam to złudzenie, które ma większość braci piszącej, że ciągle najważniejsze rzeczy przed nami, to raz, a dwa – mam w sobie ten lęk, który jest kłopotliwy: synka, jednak z małej miejscowości, z Wisły, i w gruncie rzeczy jestem… część mojej osobowości jest tak mocno tym naznaczona, że mam jakieś lęki, obawy, i bardzo się wzdragam przed przyjęciem przypisywanego mi wizerunku. W ogóle się tym nie zajmuję. Kiedyś – może; wdawałem się w zwady z krytykami, reagowałem, i tak dalej, teraz już to trochę zobojętniało w pewien sposób, tak jak z wiekiem wszystko obojętnieje. To już nie jest powód, że tak powiem, ani mojej troski, ani dumy, ani poważnej refleksji – robię swoje na tyle, na ile potrafię.

A gdyby spotkał Pana taki wstrząs, jak Hemingwaya, kiedy po otrzymaniu Nobla jego książki trafiły do kanonu lektur szkolnych, gdyby się Pan obudził pewnego dnia i usłyszał w radiu, że książka Jerzego Pilcha jest obowiązującą lekturą w szkołach, to co wtedy?

- Pokazywano mi nie tak dawno jakiś najnowszy spis lektur, i tam, co prawda nie w kanonie książek obowiązkowych, ale w spisie współczesnych pisarzy, obok Pawła Huellego, Olgi Tokarczuk, tam już gdzieś jestem…

A więc to się już stało?!

- No, stało się, i nic się nie stało; po prostu widziałem swoje nazwisko w spisie lektur szkolnych, no i też nie bardzo, muszę powiedzieć, mnie to uskrzydliło. To odkrycie stało się moim udziałem przy okazji wznawianej i zdychającej raz po raz debaty o lekturach szkolnych. To nie jest problem czy Pilch jest wśród lektur szkolnych, albo czy jest Mickiewicz, czy go nie ma, czy jest Gombrowicz, czy nie, bo dobór lektur nie rozwiąże problemu, ponieważ – tu dygresję zrobię o szkolnictwie – problemem jest nauczyciel. Może być fatalny spis, ale jak się trafi, z powołania nauczyciel polskiego, albo pani od polskiego, która będzie potrafiła z miłością mówić o literaturze, która nie będzie pieprzyć o tym, że Mickiewicz był narodowo-wyzwoleńczy, tylko opowie o nim jako o młodym poecie, równolatku prawie tych uczniów, którym wykłada, który miał nie takie znów inne rozterki od tych jakie są ich udziałem, jeśli zdejmie tę martyrologię, to wieko ołowiane, tę posągowość i zacznie mówić w sposób ciekawy, zachęcać do czytania, to ona sobie poradzi nawet jak będzie kanon socrealistyczny. A takich nauczycieli jest bardzo mało, bo to jest zawód bardzo słabo opłacany, ludzie zdolni do tego się nie garną - i jesteśmy w sednie oczywistości, o których wszyscy wiemy; dopóki nie odrodzi się prestiż tego zawodu to będziemy o spisach lektur gadać bez końca, i bez skutku. Wtedy obojętne jest, kto będzie twoim oprawcą, gdy jesteś w spisie lektur.

Nie ciągnijmy więc tego dalej, bez skutku. Powróćmy do świata konkretów, do problemów zakładnictwa bycia autorytetem i sławą, nie gwiazdą, ale autorytetem. Załóżmy - czysto hipotetycznie, bo Pan oczywiście nie ma takiego zwyczaju – że Pan stoi w kolejce u rzeźnika...

- W garmażerii stanę!

No to ustawiam Pana, w kolejce do garmażerii. I załóżmy, że jakichś niezwyczajnych powodów wzrok Pana przykleja się do kliku plasterków salcesonu kuszących za szkłem lady chłodniczej, i Pana organizm – nie pytając w ogóle mózgu o zdanie - podejmuje spontaniczną decyzję, że w tym miejscu historii świata nie ma rzeczy bardziej przez niego pożądanej niż plaster salcesonu, i kiedy przy kasie, Pana usta już układają się do sformułowania pysznego życzenia, nagle słyszy pan głos kobiety z kolejki: Patrz, to chyba ten sławny Pilch, co jego książki dzieciaki w szkole czytają! I potem, słyszy Pan swój głos wypowiadający jednak inne życzenie, zastępcze: Poproszę dwa plastry szynki wolno dojrzewającej, albo pół kilograma. Bo nie wypada zwyczajnie, autorytetowi, kupić tego salcesonu, na który ma ochotę. Czy takie sytuacje, na poziomie zupełnie… no, operacyjnym, Pana nie dopadają?

- Nie. To mi jest obce. Myślę, że przeciwnie, kupiłbym jakiś lichy salceson, z przekory, i że wzmocniłbym w sobie pierwiastek nikczemny i głęboko ludzki. Ja nie zaznaję tak wielkiej popularności, jak może się wydawać, oczywiście – jakby to Lech Wałęsa powiedział – w klasie literatura – tak, ale popularność w klasie literatura, to jest co innego niż popularność aktorów serialowych czy znanych sportowców, więc ja nie mam jakichś dolegliwości w życiu codziennym i nie ma w nim takich scen. Ja mieszkam w Warszawie, i tam, w sensie ścisłym, na ulicy Hożej - i to też pewien odcinek tylko, przy którym mieszkam i który jest bardzo kameralny - tam ja znam wszystkich i wszyscy mnie znają. Choć też bez przesady, bo sąsiadka na moim piętrze, z którą na jednej klatce mieszkam - drzwi w drzwi, od mistrzostw świata w 2002 roku, a więc już przez sześć lat - to teraz, jak była akcja promocyjna mojej książki i banery wielkie się na mieście pojawiły, podeszła do mnie i pyta: Pan pisze powieść?, ja mówię: No tak, na to ona: O!? Nowość…Tak, że bez przesady, nawet najbliżsi sąsiedzi znają mnie nie do końca. Ale jeśli w tym pytaniu chodzi o to, czy ja bym miał jakiś odruch uszlachetnienia własnego wizerunku, albo uanielenia go, to nie, to ja bym kupił dwa razy więcej tego salcesonu, jak już pan tak pyta. I może nawet zjadłbym go na miejscu. Chociaż nie lubię i nigdy nie jadam salcesonu, ale rozumiem, salceson jest tu dobry dla przykładu.

Skoro już o salcesonie i o jego nielubieniu mowa, to co Pan lubi, co Pan jada najchętniej, a czym się opycha?

- Nie przesadzam z jedzeniem, szczerze powiem. Jadam na mieście. Bo mam małe mieszkanie. Sam nie gotuję, ale mnie też do szału doprowadza gdy ktoś inny próbuje. I z zadowoleniem konstatuję, że dożyłem czasów, gdy można dobrze zjeść w wielu miejscach. Jak mam do wyboru knajpę, to zawsze wybiorę włoską, zawsze zjem jakiś makaron… jakąś lazanię… mam bardzo banalne upodobania… broń Boże jakąś japońszczyznę – surowe ryby ?!!! – choć niektórzy uważają, że to jest szczyt szczytów tego co można osiągnąć w sztuce jedzenia…

A mięso?! Niech Pan powie coś o mięsie.

- A skąd to zainteresowanie mięsem?

Bo ja sobie jedzenia bez mięsa nie wyobrażam, i chcę Pana gdzieś w tej mojej mięsnej lidze, albo poza nią, ustawić.

- Liga mięsna. Ale byłem, niestety, pod mocną presją paru bardzo wyrazistych wegetarianek w życiu, i nie to, że kapitulowałem, ale jednak piętno tych przeżyć zostało. Poza tym, pewien dystans został wyniesiony z dzieciństwa, bo ja jestem z domu rzeźniczego…

Pozwoli Pan, że się tu wtrącę brutalnie i zainteresuję prywatnie zupełnie, bo ja też jestem z domu rzeźniczego…

- Tak też myślałem, bo coś za bardzo maniakalnie to mięso się w rozmowie pojawiło. Moja babka miała przed wojną rzeźnię, czyli sklep mięsny i pokój, czy raczej pomieszczenie, do którego idąc, mówiło się, że się idzie do sklepu. Tam stała waga, olbrzymi pień, olbrzymi topór, haki i inne rekwizyty rzeźnicze. Tak to zapamiętałem z dzieciństwa, i to, że cały interes był już nieczynny, i nie dlatego wcale, że przyszli komuniści i zabrali – to by zbyt łatwe było; po prostu oni nie mieli głowy do tego, interes szedł fatalnie już przed wojną. Pomimo, że mógł iść świetnie. Ale została maszyneria, bo nie tylko ten sklep, ale została wędzarnia, została szlachtownia, lodownia, i wszystko oficjalnie nieczynne. Ale to było długo jeszcze, bardzo ważne miejsce w Wiśle, bo wszystkie „zabijaczki na czarno”, jak się u nas mówiło na nielegalne świniobicia, które były przecież podstawą utrzymania wszystkich w okolicy, to się na naszym podwórzu dokonywały. Wędzarnia dymiła jeszcze do lat osiemdziesiątych.

Ja pamiętam z mojego rzeźniczego podwórka, że ci co się najbardziej przy tym „biciu” świń zasłużyli doznawali specjalnych wyróżnień. Czasem ojciec i mnie nagradzał jakimś specjalnym kąskiem prosto z dymiącego kotła. Za supercymes uchodził móżdżek. Czy i Pan doznawał takich wyróżnień?

- Ja to słabo pamiętam, ale tak, to był cały rytuał przecież, dosyć makabryczny, bo nad tym wszystkim górował kwik zarzynanej świni, czy sprawianego cielęcia, który zostaje w człowieku. To było przerażające! Krew wszędzie, rzeźnicy…, babka bardzo biegła w sztuce…, samo dowożenie tych zwierząt, oczekiwanie świni na zabicie… no, tego się nie robi na trzeźwo, przynajmniej w moich stronach, oni zawsze wypijali zanim szli do pracy, ci prawdziwi mężczyźni. Sumując – to było bardzo ważne doznanie z dzieciństwa, ale z tego wszystkiego mnie została słabość do kotleta schabowego, szczerze mówiąc, w ramach moich banalnych upodobań. Ja się tak objadłem kiełbasą swojską w dzieciństwie, że później wegetariankom było ze mną łatwiej.


Do pisarstwa, do ligi literatury, i do tego jak ona się ma w stosunku do innych lig, chciałbym wrócić w taki sposób… hmmm… nie chcę tu przypisać pochopnie autorstwa Lemowi, ale zdaje mi się, że to właśnie Lem powiedział coś takiego: dzisiaj nikt nic nie czyta, a jak czyta, to nic nie rozumie, a nawet jak rozumie, to i tak go to nic nie obchodzi. Lem przesadził­?

- No nie da się powiedzieć, że się mylił, że nie ma zupełnie racji, bo jednak jest to dotknięcie ważnej nieumiejętności Polaków. Do tego jakieś badania, które ujawniają, że kilkadziesiąt procent Polaków nie rozumie instrukcji żelazka (żelazka - rozumem jako przykład, bo instrukcja żelazka może przecież być tak napisana, że za Chiny nie zrozumiesz o co chodzi). Ale z drugiej strony, ja mam jednak to, co wezmę do grobu, czyli porównanie z PRL-em, a zwłaszcza z PRL-owską księgarnią, z PRL-owskim rynkiem książki, a rynek i ekonomia są bezlitosna i nie da się tu spekulować za bardzo. Ja jestem zachwycony rynkiem wydawniczym, jego bogactwem, tym, że są wydawnictwa też takie, jak „Morele i Grejpfruty”, choć oczywiście, jest zalew straszliwy literatury tak zwanej popularnej, ale w PRL-u nawet tego nie było. A w tym zalewie jest i, na przykład, klasyka kryminału, można kupić całą Agathę Christie, która w PRL-u uchodziła za rarytas zupełny i niedostępny, można w tym zalewie kupić klasykę, jest do dostania praktycznie wszystko najnowsze, co jest pisane na Zachodzie – o ile oni tam coś w ogóle piszą, ale jak napiszą, to jest to błyskawicznie tłumaczone i ląduje na polskich półkach tak szybko, jak we wszystkich innych krajach - są wydawane poetyckie, hermetyczne rzeczy, mnożą się małe wydawnictwa - to wszystko jest, a jak jest, to ktoś to kupuje, bo przecież musi być nabywca, skoro rozwija się ciągle tego rodzaju produkcja i rynek się powiększa. Ja, jako autor, który ku własnemu zdumieniu, osiągnął pewien wynik, jeśli idzie o sprzedaż książek z zakresu literatury pięknej, nie kryminalnej, nie romansowej, to ja jestem z definicji w niezręcznej sytuacji, żeby popierać w całości tezę, że ludzie nic nie czytają, bo są argumenty przemawiające za tym, że coś jednak muszą czytać. Ale, oczywiście jak się stykam z jakimiś polemistami, ze sposobem czytania moich książek, czy moich felietonów, to oczywiście jest tak jak ten Lem to powiedział, no jest też i pasmo ciemności jakiejś dziwnej, dziwnego niezrozumienia. Skądinąd jest pewnym sekretem-niesekretem to, że do literatury lgnie masa analfabetów. To jest tajemnica tej dziedziny sztuki, która w istocie nie jest tajemnicą: tu już na poziomie szkoły podstawowej łapiesz rzemiosło, umiesz czytać, umiesz pisać - nie nauczysz się grać muzyki, rysować, rzeźbić - tu w zasadzie, teoretycznie każdy może mieć złudzenie, że umie pisać, no bo umie pisać, a skoro umie pisać to i książkę napisze – tak się wydaje wielu ludziom, i stąd są te próby dochodzenia na skróty do bycia mistrzem piszącym, a to przez recenzję, a to przez krytykę, a to przez redaktorowanie jakimś wydawnictwom… czasami się zdarza że z powodu niedoboru recenzentów czy krytyków, ktoś nieodpowiedzialny zostaje redaktorem w wysokonakładowej gazecie, i tak dalej, i tak dalej… ale tu wchodzimy w trochę inny temat. No więc odpowiem tak: że nie czytają, ale też i czytają, nie rozumieją, ale też i rozumieją - to tak, od siebie coś, doniosłego, w tej materii.

Albo nie przeczytają, albo przeczytają „Marsz Polonia”, świeżą książkę Jerzego Pilcha. Proszę powiedzieć dlaczego trzeba to przeczytać, dlaczego warto, a dlaczego tylko można?

- Moich czytelników, tych, którzy czytają moje książki, ich bym zachęcił w ten sposób: tam są pewne rzeczy, pewne tematy, wątki, których u mnie do tej pory nie było, dla nich nowe, więc nie muszą mieć obaw przed kolejną wersją, nawet dobrą, ale powtórki; natomiast tym, którzy nie czytali mnie w ogóle, jeśli miałbym ich jakoś zachęcić, to bym powiedział, że tam jest wystarczająca ilość rzeczy, które już były w moich książkach, które znajdowały życzliwego i przychylnego odbiorcę, i to jest powód, że tu mam czyste sumienie proponując im siebie samego, w dawnej i w nowej wersji, w obu wypadkach.

Mogę Panu zadać pytanie banalne?

- Tak, ależ pewnie!

Bo, żeby o to zapytać, to trzeba po prostu zapytać; inaczej zapytać się da. Zadaję pytanie banalne. Mógłbym Panu albo pogratulować, albo zacząć się zamartwiać o Pana: napisał pan „Bezpowrotnie utraconą leworęczność”, Panu często wychodzą znakomite felietony; w swojej lidze osiągnął Pan wszystko - to na miły Bóg, po co Pan jeszcze pisze?!

- No tak… Oczywiście marzę o tym, żeby się jakoś schronić, żeby wymyślić sobie jakiś rodzaj pisania – zaraz powiem dlaczego pisania – które wszelako nie musiałoby się kończyć wydawaniem książki, na przykład zacząć pisać bardzo grubą książkę – pierwszy tom 700 stron, podać taką wiadomość i mieć spokój, nie skończyć jej do końca życia, a być w tym. No, ale pisanie jest pewnym – już nie będę mówił, że przymusem, powinnością i tak dalej – zwyczajnie, prawdopodobnie jest bardzo silnym psychofizycznym nawykiem, być może… a nawet nie być może, tylko pisanie jest dla mnie terapeutyczne, choćby w takim sensie, w jakim jest terapeutyczne dla każdego pisarza. Każdy człowiek piszący, jak się mu zdarza ta chwila, że ma poczucie – ona może pierzchnąć następnego dnia, i na ogół pierzcha, ale to jest dopiero następny dzień – jak ma poczucie, że napisał dwie, trzy dobre strony, to się dużo lepiej czuje niż rano, przed napisaniem tych dwóch stron. To jest, trywialnie mówiąc, dosyć niezawodny, choć dosyć trudny sposób na poprawianie sobie samopoczucia. Czas niepisania, który się zdarza pomiędzy napisaniem jednej książki a następnej, bywa wyczerpujący, trudny do zniesienia, te zajęcia związane z promocjami książki, podróże, rozmowy, spotkania… niech to nie zabrzmi źle, ale to nie ma nic wspólnego z żadną poważną robotą. To jest rodzaj męki połączonej z przyjemnością, ale ja wtedy nic takiego istotnego nie robię, jakby to powiedzieć – nie pracuję w swoim fachu. I ten czas, kiedy nie piszę, jest upiorny; to jest najstraszniejszy czas, i to zawsze miałem: przerwy wtedy różne, zapaści, zwątpienia i tak dalej. Mogę też odpowiedzieć tak – że pisanie jest jedyną rzeczą, którą ja umiem w ogóle robić: znajomość języków obcych?... polski - słabo… to jest, wie pan, jedyna rzecz… Mówię o tym nisko, ale jest to dla mnie konieczność wyższa, zupełnie nie myśląc o kolejnych prestiżach, o tym dlaczego by ich nie ponowić? Zawsze mówiłem, że jak facet pisze książkę po to, żeby dostać nagrodę, a co gorsza nie dostaje tej nagrody i ma kryzys twórczy, albo ma rozpęd, bo ma nadzieję na jakiś prestiż, na bestseller na przykład, to powinien zmienić zawód, bo to są przyjemne, ale dekoracje. Tylko dekoracje. I taki jest mój wykład na temat - dlaczego piszę.

Dwa techniczne pytania: skąd Pan wie, że Pan napisał te trzy strony dobre, albo że są złe? I drugie: jest taki moment w życiu dorastającego twórcy, pisarza, że już wie, że jest po tej drugiej, mistrzowskiej stronie, że już się nie musi pytać nikogo, bo sam wie – czy w pana życiu był taki moment, kiedy Pan uznał, że ja już, kurczę, jestem Pilch, i wszystko mi od teraz uchodzi na sucho?

- Tego momentu nie ma - od tyłu zacznę odpowiadać – najlepsi tego nie mają; ja pamiętam Czesława Miłosza, z którym, oczywiście nie tak jak najbliżsi mu ludzie, ale parę rozmów jednak odbyłem, i on roztrzęsioną ręką pokazywał nowy wiersz skończony tego ranka, i był ciekaw opinii jak dziecko, to nie była żadna kokieteria, bo to było grubo po Noblu. O! To był facet, który miał wszystko, a nie tylko że pisał dalej, ale i pisał bardzo dobrze, i zachowywał dziecięcą niepewność co do tego jak pisze. Bo tego nie wiedział, albo raczej potrzebował bardzo mocno, albo nawet dziwnie spazmatycznie, no bo nagroda go trochę unieważniła – został Noblistą i, kurczę, to już właściwie jest pa, pa; co by zrobił - to mu przetłumaczą, to mu wydadzą, i tak dalej, a jednak była jakaś powaga w traktowaniu samego siebie przez niego. A czy się wie? – odpowiadam na pierwsze pytanie. Czasem się wie… wie się na pewno, kiedy to jest zupełnie do niczego, to się wie dość szybko; często to, co jest dobre wieczorem, rano jest już nie do przyjęcia. Dobre jest to, co zalecam młodym pisarzom, a raczej czego nie zalecam, bo uważam, że nie należy zachęcać, ale należy zrażać do pisania, bo zachęcanie nic nie daje, bo przetrwają tylko dwie grupy: nie zrazisz grafomana nigdy, i nie da się zrazić tego, kto ma wewnętrzny żar prawdziwy. No, ale gdybym już miał dać jakąś poradę dla początkujących jak sprawdzić czy to jest dobre, czy mniej dobre, to przeczytać na głos to co się napisało. Ja na przykład, nie umiem przecinków dobrze stawiać, i jak mi się sypie zdanie, i nie jestem pewien, to muszę usłyszeć intonację. Ale bardzo dobrze jest usłyszeć na głos, jak pieprzysz, po prostu; wtedy jak się człowiek zawstydzi… bo po cichu, to przecież litery są, akapit zaznaczony, wszystko z pozoru jak należy wygląda, ale jak się to głośno przeczyta, tak jakby się komuś trzeciemu czytało, i jak się to samemu słyszy, to jest to poważny sprawdzian i dosyć mocne kryterium – jak w czytaniu głośnym tekst jakoś wypada, to można już coś mniej więcej wiedzieć, a na pewno od razu się wie, że jest słaby.

Ja zrozumiałem, mówiąc Masłowską, co Pan tu do mnie rozmawia w sprawie kryterium oceny dobrego pisarstwa i złego. A co się takiego w Masłowskiej Panu spodobało?

- Taaak…

Bo mi też się pisanie Masłowskiej spodobało, bardzo, i ciekaw jestem czy z podobnych powodów jak Panu.

- Ja Masłowską cenię i jestem w pewien sposób dumny z tego, że zdążyłem dać temu wyraz, mojemu uznaniu dla niej, bo nie było sztuką zauważyć Masłowskiej, ale skandalem by było ją przegapić. Natomiast to nie jest literatura, która jest moją literaturą, choć jest to olbrzymi talent, ale nie mój, to znaczy – są tacy pisarze, których czytasz, oceniasz ich wielkość, możesz mieć nawet pewien rodzaj podziwu, ale się nie zakochujesz. Ile razy czytałem Mirona Białoszewskiego, no to miałem absolutną pewność, że to jest facet uczciwy, rzetelny, bardzo utalentowany, bardzo swoisty stosunek do języka mający, ale bym z nim na bezludną wyspę nie pojechał. I tak samo jest z Masłowską. Ona jest troszeczkę podobna. Kompletna swoboda językowa; bo przecież to nie jest tak, że ona pisze językiem, który podsłuchała na ulicy i wprowadziła dresiarzy do literatury, gdzież tam! Ona stworzyła pieśń dresiarza, taką nadpieśń, to jest bliskie poezji także w tym sensie, że tam przecież co drugie czy dwudzieste zdanie jest kurwa, gówno i tak dalej – ja nie znoszę przecież w pisaniu takiego czegoś, mówię jak mówię, ale to jest co innego; no, nie toleruję i nie znoszę jak mi facet pisze kurwa i tak dalej, i tłumaczy mi, że kurwa to jest dla niego rękojmia realizmu, bo ludzie tak mówią, no nie, nie o to chodzi – a u niej jest takie stężenie tej polszczyzny plugawej, że to w zupełnie nową jakość wchodzi, w rodzaj właśnie dziwacznej ale i oryginalnej poezji. To są, jak to się dawniej mówiło, nowe sposoby brania się do rzeczy. I że ona jest przy tym wszystkim bardzo… - ważne to jest dla mnie, jako człowieka z prowincji, ale nie w takim sensie, że ona prowincjonalnie pisze, oj nie, tylko to jest ważne duchowo o wiele głębiej, kluczowe – że ona… Jest takie słynne zdanie Tołstoja: Opisz swoją wioskę, a opiszesz świat, i ona to wykonała, literalnie: opisała swoich dresiarzy pod blokiem i opisała świat, ale opisała to tak, że opisała świat. Nie w skali jeden do jeden, co tam pieprzy Józek do Silnego czy na odwrót, tylko uczyniła z ich języka dzieło sztuki, niemalże poetyckie.

Są takie teksty, skończone w formie napisanej, do przeczytania, którym nic więcej nie potrzeba, tymczasem ludzie teatru czy kina biorą je na warsztat, żeby je poprawić, do pełnego rozbłysku doprowadzić. I skutki bywają opłakane. Smętny, opasły i ciężki glut jaki wyszedł Opanii w teatrze, z lekko i brawurowo napisanej przez Wieniedikta Jerofiejewa „Moskwy Pietuszki”, ani nie jest pierwszą , ani ostatnią ofiarą teatru; Masłowską poprawiają i Pana też poprawiają. Rok temu widziałem sztuką teatralną zrobioną przez młodego człowieka z „Najpiękniejszej kobiety świata” – tak to się chyba nazywa - i on tak bardzo udramatyzował ten dramatyczny dramat, że zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno Pan ma coś z tym wspólnego. Czy Pan zabiega o takie wystawianie, wydaje na nie zgody, pilotuje to jakoś? Bo ten młody, jak się okazało, gdy poprosiłem go o telefon do Pilcha, powiedział mi, że on w ogóle Pana na oczy nie widział, a telefonu mi nie da, bo sam go nie ma. Jak to jest z tym teatralnym Jerzym Pilchem?

- To, że teatry adoptują moje rzeczy, to dowodzi w jak strasznym stanie jest teatr w Polsce. Bo to nie są rzeczy, które się do tego nadają, i nie kokietuję; Jerofiejew się też nie nadaje, bo cała materia się gubi. Byłem kiedyś w Teatrze Dramatycznym, gdzie gość jeden zrobił moje „Inne rozkosze”. Kolega mój!, z którym piliśmy wódkę zanim ja zostałem pisarzem a on reżyserem; no cholera jasna!, że się wyrażę, tam chodzi o to, w tych „Innych rozkoszach”, że facet ma schować kobitę w domu, która znienacka przyszła, i to jest raczej komiczna sytuacja, a gość grał Kordiana! No, siedziałem na tym jak na meczu Polska – Luxemburg, 0:0 do przerwy, czekałem żeby choć jedna bramka padła… nie padła. Ja te zgodny dawałem dla grosza, bo były sytuacje bliskie głodu nieraz w moim życiu, potem się to zaczęło zmieniać, ale zgody zostały już dane. Potem, gdy się zorientowałem jak to wygląda, to przestałem chodzić na premiery, z wyjątkiem „Nart Ojca Świętego”, ale to było napisane specjalnie dla teatru, pod aktorów, choć też oczywiście nie jest to dramat, tylko w najlepszym razie tekst teatralny. Ale generalnie nie chodzę do teatru oglądać moich rzeczy. Mnie już takich zdenerwowań nie potrzeba. Skoro już zgodziłem się na te adaptacje dla pieniędzy, to teraz nie będę udawał, że ja tam jeszcze coś kontroluję. Ale i wtedy było jasne, od samego początku, że ja w ogóle w tym nie biorę udziału. To jest tak, jak u Tuwima: Krawiec szyje ubrania, a murarz buduje, ja jestem od pisania, a reżyser i aktorzy niech sobie grają. A ten pana nieszczęśnik, od „Najpiękniejszej”, to jest taki przypadek, gdzie ja w ogóle na nic wpływu mieć nie mogę, bo o niczym nie wiem. Pewnie sobie kalkulował, że na znanym nazwisku wyjedzie, ale z tego co pan mi tu mówi, to nie pojechał daleko.

Na zakończenie wypadałoby zapytać o „Cracovię”, ale zapytać nie mogę, bo partnerem do takiej rozmowy nie jestem, po prostu kwalifikacje nazbyt mizerne w tej dziedzinie. Czy jest jeszcze coś, o co zapytać powinienem, a nie zapytałem przez roztargnienie zwyczajne? Czy czegoś nie zaniedbałem w tej rozmowie?

- Tak nie umiem Panu pomóc, ale w ogóle nie mam poczucia niedosytu, cieszę się żeśmy się spotkali, i czekam na kolejne wydania „Moreli i Grejpfrutów”, zwłaszcza na numer, w którym to się ukaże.


Rozmowa ukazała się w "Morelach i Grejpfrutach" nr 4/6

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.