18 kwietnia 2024, czwartek

Gostyńska 36

Jesienny odlot (opowiadanie)



Zaczęło padać już w nocy, a po śniadaniu wiatr przystąpił do zrywania liści z drzew. Ciskał nimi na wszystkie strony i przylepiał do szyby okna razem z drobinami, jakie udało mu się podebrać z ziemi. Świat przypominał brudną mokrą ścierkę. Oderwałem zmęczony wzrok od okna i przeniosłem go na lśniący, kuszący szlachetnością fortepian. Otworzyłem klapę i zacząłem improwizować po białych. Wolę je od czarnych, bo są przyjemniejsze w dotyku. W końcu znudziło mi się, więc zacząłem naciskać także czarne. Wybierałem różne kombinacje, ale fortepian miał bardzo dużo klawiszy i nieograniczona możliwość wyboru zadziałała nużąco; kiedy wszystko jest możliwe, nie chce się nic. Wziąłem parasol i poszedłem sprawdzić co będę robił w szopie. Okazało się, że w szopie nie miałem nic do roboty.


Wszedłem do domu i zapytałem co robisz. Powiedziałaś że rzeźbisz kamień. Rzeźba miała już jeden z typowych dla kamieni kształtów i wyglądała jak kamień. Zapytałem kiedy skończysz, powiedziałaś że przez cały czas próbujesz skończyć. Skąd właściwie się wie, kiedy obraz jest skończony, opowiadanie zamknięte, a rzeźba gotowa? Z kranu kapało od pewnego czasu i coraz mocniej, aż woda zaczęła ciurkiem spływać do wody. Zakręciłem kran, zaległa cisza. Spojrzałaś na mnie, podeszłaś do kranu, odkręciłaś, umyłaś ręce z gliny. Skończyłaś. Twoja rzeźba do złudzenia przypominała oryginalny kamień polny. Chwilę postaliśmy i nie musiałem nic mówić, bo czułaś mój zachwyt.


Niespodziewanie wyszło słońce, a właściwie zaatakowało, z całą mocą lata. Jakby wiedziało, że to już ostatni raz kiedy może pokowboić tego roku. Do obiadu, rozpalony do białości upał pożarł kałuże i zaczął masakrować roślinność. Rozważałem czy nie wziąć z parapetu kluczyków i nie pojechać do miasta po lody. Z kuchni dobiegła woń dochodzącego obiadu, więc postanowiłem odłożyć wyprawę.


Burza przyszła znienacka i równie nagle odeszła; po prostu zabrała swoje grzmoty, drące niebo błyskawice, hulaszcze trąby, bicze wodne, inne przybory do straszenia i poszła wygrażać gdzie indziej. Wyszliśmy przed sień. Powietrze wyczerpane huraganem zatrzymało się i stało w miejscu. Liście skąpane deszczem błyszczały wszystkimi tonami zieleni. Słońce uniosło nad ziemię woń przemoczonych roślin.


Pierwsza zdjęłaś buty, a potem boso popędziliśmy przez schłodzone łąki do utraty tchu. Koło jeziora, na kukurydzianym rżysku, żurawi konwent hałaśliwie i bez skrępowania ustalał czas i trasę odlotu. Ponad toń wyskoczyła ryba, coś zaszurało w trzcinach, zaśpiewał ptak. Chmara żółtych ślimaków rozkoszowała się mokrą trawą okalającą plażę. Deski pomostu, na których usiedliśmy były ciepłe i parowały wilgocią, nad gładkie lustro wody nieśmiało wznosiły się mleczne zakola mgły. W uszach brzęczała cisza. Ogarniała nas zewsząd. Świat stanął, myśli nie przychodziły do głowy.


Na przeciwnym brzegu rozległo się ujadanie psa. Trzy krowy wpędzone do wody przez szczekającego pastucha zamarły w niej zanurzone po szyje. Pies przywarował przy człowieku, który nadszedł za nim i zapalił papierosa w lufce. Krowy odczekały aż dopali, a potem wyszły z wody. Najpierw podniósł się pies, po nim za krowami ruszył człowiek. Wkrótce zniknęli w zaroślach za zakrętem ścieżki prowadzącej do osady. Zapytałaś, czy historia o nas będzie opowieścią utkaną z tak gęstej materii, że nikt nie będzie w stanie wcisnąć w nią nawet szpilki. Powiedziałem wymijająco, że życie nie polega na wytwarzaniu wspomnień; w każdym razie nie tylko na tym ono polega. Odezwał się też ptak, ale nie wiadomo czy w tej sprawie, rozgadały się inne. Wciąż świeciło słońce, więc tęcza dostrzeżona za plecami zaczynała już blednąć.


Gdzieś daleko, w słynnym świecie Mike Tyson rozpoczynał siódmy dzień odwyku. Wytrzymał cały tydzień, czy tylko oszukiwał tak, że nikt nie był w stanie poznać czy jest na bani? Ostatecznie, co za różnica, skoro to u niego nie do odróżnienia. Mówił o tym dużo, żeby uchronić się przed posądzeniem, że nie ma nic do powiedzenia. Ale czy jutro znów zdoła zostać newsem dnia jak dzisiaj, czy jak wszystkie dzisiejsze newsy trafi jutro do kosza? Dalej świeciło słońce. Rzucało cień wielkiej brzozy na sień, która widywała nas codziennie wychodzących i wchodzących. Teraz też wchodziliśmy przez nią do domu. Ja zajrzałem jeszcze do szopy, żeby wybrać na kolację sznur kurek spośród naszyjników rozmaitych grzybów schnących u powały. Zmarudziłem dłuższą chwilę.


Podałaś przysmaki z żółtek tartych z cukrem i zmielonymi pestkami dyni. Przysmaki z tartych żółtek były zjawiskowe. Powiedziałem coś ogólniejszej natury, o tym że muzułmańscy emigranci mają w innym miejscu ulokowane uczucia wyższe i dlatego nie podają ręki kobietom przy powitaniu. Ziewnęłaś, albo tylko zamarkowałaś ziewnięcie, mi odbiło się znienacka, jedwabiście i słodko. Uśmiechnęłaś się i też solidarnie odbiłaś słodko. Zegar wybił porę ze swojej skrzyni z drewna orzechowego.


W podcieniach arkad domu pająk przetarł pysk nogogłaszczkami i rozsiadł się w mocarnej sieci wypatrując ciem lgnących do wabiącej światłem lampki nocnej. Wstałaś, zgasiłaś ostanie światło w naszym pustkowiu i zaprowadziłaś mnie do sypialni. Pająk ma wiele oczu i podobno parę z nich widzi noktowizorowo. Z punktu widzenia ciem to zły prognostyk, ale kto tam wie jak jest naprawdę? W każdym razie, zapomnieliśmy o pająku już w sekundzie, kiedy nasze ciała zetknęły się z pościelą wydrukowaną motylami w kolorowe grochy.


Z kuchni dobiegało kapanie, a potem ciurkanie; woda spływała do wody. Wstałem, dokręciłem kran. Korale kurek przewiesiłem przez oparcie krzesła, żeby lepiej przeschły na jutro. Bo jutro znów będzie jutro; co ma nie być, skoro zawsze było? Jednak bez żurawi, bo będą już w innym miejscu, daleko stąd.




Grafika: Andrzej Bobrowski


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.