19 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Dorota Masłowska

Kochanie, zabiłam nasze koty



Ludwik Cichy: Jak bym zachęcił do przeczytania nowej Masłowskiej.


Akcja zaczyna się w miejscu, w którym się kończy, więc kończy się już na samym początku.

Jednak ciocia Doris potrafiła z właściwą jedynie sobie umiejętnością upakować pomiędzy te dwa bliźniacze bieguny bardzo wiele słów. Wyszarpanych z siebie nadludzkim wysiłkiem w miłosiernym celu obsłużenia czytelniczych rozbudzeń. Złożyła z nich zdania, które usiłowała mozolnie (tysiące papierosów i kaw, jak mówi) połączyć w całość 150 stron.

I dokonała tego. A przy okazji twórczego znoju (skutkiem ubocznym niejako) wyprodukowała sporo  brawurowych fragmentów, czy nawet opowiadań, jakich nikt poza nią nie byłby w stanie.



Powstała książka - ze sztywną okładką, wydana przez prawdziwe wydawnictwo – którą można rozpocząć od 42. strony, albo od 82., czy na przykład 91. Wtedy szybciej się ją zaliczy niczego specjalnie nie tracąc, a będzie się miało zdanie na temat.


Warto wydać 29 złotych, żeby się o tym przekonać.


Jeżeli powie ktoś, że to słaba książka jest, to mogę się zgodzić, że jak na Masłowską to owszem, przy czym dodam, że to jest bardzo dobra słaba książka, właściwie najlepsza słaba rzecz, jaką przeczytałem w całości.


Nigdy bym tak nie zachęcił do czytania innych popisywaczy, ale dla Doroty Masłowskiej zawsze znajdę i czas i pasję zachęcania.





Jakobe Mansztajn o Kotach na swoim blogu:

[172] kochany pamiętniczku, do nowej książki masłowskiej podszedłem z entuzjazmem pierwszoroczniaka, który jeszcze nie wie z kim i co, ale już mu się bardzo podoba, i gdzieś w połowie westchnąłem głęboko zdumiony, iż dawno nie czytałem tak zabawnej momentami polskiej powieści, która byłaby zarazem tak dalece wypatroszona z fabuły i w swojej treści właściwie dość prozaiczna.


to nie jest do końca zarzut, albowiem nie jest również tajemnicą, iż masłowska czai się przede wszystkim w zdaniach, wartkich linijkach, które – proszę mi wybaczyć sentyment – biją niekiedy po dłoni oraz twarzy niczym nawciągana nauczycielka życia, a przynajmniej takie mam o dorocie wspomnienie, żywe wciąż jak pamięć o pierwszej dziewczynie, i to są oczywiście ładne wspomnienia, ale dziadek józef wielokrotnie powtarzał nad obiadem, że nie można żyć przeszłością i – jak zapewniała sama dorota – w nowej książce będziemy mieli do czynienia z klasyczną narracją, a nie formalnym pierdololo. czyli raczej fabuła, struktura i tak dalej, co już na dzień dobry wydaje się wystrzałowym pomysłem: oto bowiem matka ponowoczesnej polszczyzny ma mówić językiem przodków.


akcja kochanie, zabiłam nasze koty dzieje się w usa i bohaterowie płacą dolarami, ale na kilometr czuć od nich smalec i kiełbasę. nie potrzeba tu komisji śledczej, aby stwierdzić, iż rzecz w rzeczywistości wydarza się w polsce, a główna bohaterka, farah, jest nowym rodzajem polaka, do szpiku kości przesiąkniętym płynem do pukania tkanin i banalnymi frazesami z kartek urodzinowych. nowy rodzaj polaka, pomimo całej swojej estetyczno-poznawczej nadbudowy złożonej z sushi, brandowych fatałaszków i ekologii, na której jeździ jak matka madzi na koniu – u rdzenia swojego istnienia przede wszystkim panicznie się boi. w takim sensie ogólnym, a podstawowymi desygnatami tego strachu są wykluczenie, samotność i śmierć.


ostatecznie jednak powieść mniej opowiada historię, a bardziej znów grzebie palcem w języku. masłowska nie bawi się już wprawdzie składnią jak kostką rubika, ale narracja dalej jest roztrzęsiona niczym autobus w speed, poetyckie woltyżerki przecinane są suspensami rodem z harlequinów, kalki językowe stają się nowym językiem, a formalna granica między autorem a bohaterami jego książki zostaje po wielokroć zagięta. bohaterowie w tym procederze stwarzania świata uczestniczą i składają się na cały ten pejzaż językowo-formalny, ale pozostają raczej przeźroczyści i nieistotni i po lekturze czytelnikowi znów zostaje właściwie tylko wspomnienie języka w rozpadzie. to ostatecznie daje efekt nieco kontrowersyjnej mieszanki, wychodzi powieść, która jedną nogą próbuje iść równo po chodniku, a drugą robić fikołki.


to jednak dalej nie jest do końca zarzut, albowiem ten język w rozpadzie dość wiarygodnie odzwierciedla rozpad człowieka, o którym pisze masłowska, czyli trochę powtórka z rozrywki, ale dla mnie w sumie bomba. tylko że tym razem bardziej jednak bomba hukowa. co bowiem rozczarowuje w stopniu rozmontowującym moją tutaj dyplomację, to prozaiczność refleksji, której język powieści już nie dźwiga. można odnieść wrażenie, że to, na czym książka się zasadza, na co przez sto stron zarzuca sidła ironii – a więc dziki konsumpcjonizm, rzeczywistość wirtualna, mowa ludzka ograniczona do 160 znaków – to obszary wiedzy, z których masłowska wyprowadza refleksje, przerobione już parę lat temu przez dzieci internetów. w rezultacie zamiast dostać linijką między oczy, czytelnik dostaje sztafaż zdezaktualizowanych memów. taki czytelnik po lekturze odkłada książkę jakby nic się nie stało i stopniowo potęguje w nim wrażenie, że kochanie, zabiłam nasze koty zostało napisane nie dla niego, ale bardziej dla jego mamy. ma po wszystkim oczywiście przyjemność, dobrze napisana książka o niczym jest bowiem lepsza niż chujowo napisana książka o wszystkim, ale to ostatecznie też jest średni argument.


Klick !!!


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.