29 marca 2024, piątek

Teksty i nadteksty

Łukasz Kuropaczewski

Kuropaczewski

Pod koniec ubiegłego roku pisaliśmy w „Morelach i Grejpfrutach” o Łukaszu Kuropaczewskim i o jego zbliżającym się światowym debiucie gitarowym w Carnegie Hall. Debiut wypadł światowo (bisy, owacje na stojąco, media itd.), a my dostaliśmy od Łukasza kartkę na święta. Odpisaliśmy, i otrzymaliśmy odpowiedź, znów odpisaliśmy, i tak już dalej jakoś szła ta korespondencja. Trochę głupio zatrzymywać wyłącznie dla siebie to, co Łukasz opisuje, stąd pomysł, żeby pisał dla wszystkich morelowych Czytelników z tej Ameryki. Dzisiaj o tym, jak Łukasz wyrusza na podbój świata, uzbrojony w butelkę żubrówki, siatę czerwonych barszczy w proszku oraz pewność swych racji.



Szanowni Państwo!

Nazywam się Łukasz Kuropaczewski i urodziłem się w Gnieźnie, w połowie sierpnia. To znaczy w drugiej połowie sierpnia, dokładnie 20 sierpnia. W 1981 roku. Jestem miłośnikiem dobrej kuchni, wina i samochodów Alfa Romeo. Lubię Leśmiana i Szymona Muchę, i Pogorelicha.
Listy będę pisał z Ameryki, gdzie mieszkam. Dlatego ten kraj będzie się często w nich pojawiał. Za co z góry przepraszam tych, którzy nie lubią hamburgerów i coca-coli, a fanów Elvisa i Microsoftu zapraszam do lektury!
18 sierpnia 2003 roku, uzbrojony w dwie walizki kupione w Makro, reklamówkę barszczy czerwonych w proszku i butelkę żubrówki wsiadłem do samolotu British Airways w Warszawie, by udać się do Baltimore w USA. Od września miałem zostać studentem Peabody Conservatory of the Johns Hopkins University. Niesamowita duma rozpierala mnie, gdy pani przy odprawie pokazywalem piękną, kolorową wizę o nazwie F1 (studencka). Jestem tym Polakiem, który jedzie do USA nie „żeby robić”, tylko żeby się uczyć. W sumie, przez moment, przesiąknięty polską mentalnością, zastanawiałem się, czy ja dobrze robię, że nie „będę robił”, tylko się uczył. Ostatecznie postanowilem, że jednak nie chcę stać się Polonią; wolę dalej być Polakiem. Polacy w USA dzielą się właśnie na Polonię (przyjechali tutaj „robić”) i na Polaków (przyjechali tutaj uczyć się).
Pierwszego lotu do Baltimore nie mogę zaliczyć do najbardziej udanych. W połowie drogi, już po wspaniałej kolacji, z drzemki wyrwał mnie głos pilota. Komunikat wypowiedziany spokojnym, prawie beznamiętnym głosem – o tym, że ze względów czysto technicznych jesteśmy zmuszeni awaryjnie lądować w Rejkiawiku na Islandii – postawił mi włosy na głowie. A gdy stewardesa zaczęła się do nas bardzo serdecznie uśmiechać i zachwalać uroki Islandii, rozwodzić nad pięknem gejzerów, których aromat roznosi się w powietrzu nad całą wyspą, zacząłem odmawiać wszystkie modlitwy, które znam, i czekałem na najgorsze, mając nadzieję, że jednak nie nastąpi. Uspokajano nas coraz serdeczniej, z coraz większymi uśmiechami, w ustach stewardesy Islandia stawała się coraz piękniejsza, po prostu raj na ziemi; nic, tylko się tu rozbić! Wiedziałem, że jest coraz gorzej...
Wylądowaliśmy na Islandii. Samolot otoczyła straż pożarna, policja i kamery telewizyjne. Wydawało mi się, że czekają, aż wybuchnie… Nie wybuchł. W terminalu posadzono nas na fotelach i kazano czekać na wieści. Po trzech godzinach dowiedzieliśmy się, że musimy spędzić noc w Rejkiawiku. Polecimy do Baltimore pierwszym samolotem nazajutrz. Linie lotnicze zapewnią nam nocleg w świetnym hotelu, kolację i możliwość wykonania dwóch telefonów. W powietrzu wcale nie unosił się odświeżający aromat gejzerów.
Wylądowalem w końcu na lotnisku Dulles w Waszyngtonie i ustawiłem się w kolejce do immigration. Wiele się nasłuchałem o brutalności agentów celnych w USA. Przede mną spora grupa ludzi. Obok – Pan Józef z Katowic, który do córy do Chicago leci. Spieszy się, bo samolot do Chicago odlatuje za dwie godziny. Pan Józef wygląda na człowieka, który już nie raz w USA był i zna tutejsze obyczaje. Widząc mnie, trzęsącego się z nerwów, udziela mi kilku fachowych rad: „Nigdy nie stawaj w kolejce za tymi z ręcznikami na głowie, albo za Meksykańcami. Tych to przetrzepują po parę godzin”, albo „Jak cię zapytają, czy masz kiełbasę albo wódkę, to zawsze mów, że nie masz”. Usłyszałem głośne „NEXT!”. Pan w niebieskim uniformie (à propos uniformów w USA, to muszę powiedzieć, że wszystkie te służbowe wdzianka są bardzo schludne i dobrze zaprojektowane) spytał mnie, jak się czuję. Odpowiedziałem, że świetnie. Spytał, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. Gdzie będę pracował? Nie będę pracował, przyjechałem studiować. Pan w uniformie spojrzał mi głęboko w oczy, po czym przejrzał wszystkie moje dokumenty i życzył miłego dnia. Przekroczyłem zieloną linię, przeszedłem kilka kroków i nie mogłem uwierzyć, że idę po prawdziwej amerykańskiej ziemi, tej samej, którą naznaczyły kroki Jamesa Bonda, Franka Sinatry i Oprah Winfrey. Ameryka stała przede mną otworem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, za co będę ten kraj kochał, a za co nienawidził.

Z pozdrowieniami,
Łukasz Kuropaczewski




Łukasz Kuropaczewski (2)


Wygląda na to, że po swoim brawurowym debiucie w Carnegie Hall Łukasz na stałe osiadł w tej Ameryce, zajętej robieniem karier, odchudzaniem i pogrążaniem się w kryzysie ekonomicznym. Mniejsza już o to, jak on to zniesie, ale jego biedna żona, która mu towarzyszy?! Strach pomyśleć.


Szanowni Państwo!

Ciekaw byłem, czy Pan Redaktor Naczelny poprosi mnie o następną dawkę amerykańskich ciekawostek. Poprosił. Długo zastanawialem się dlaczego… Może ma taką słabość – moje imię zawarte jest w Jego nazwisku? A może ciekaw jest, czy Ameryka zniesie wizy dla Polaków, i liczy na to, że to w tym liście objaśnię? Tyle już w końcu wojsk wysłaliśmy, a tu nic. Pan Redaktor ma zapewne nadzieję, że wizy zniosą, dzięki czemu Polacy nakręcą na nowo amerykańską gospodarkę… no i wprowadzą na amerykański rynek „Morele i Grejpfruty”, czyli zastrzyk kultury, inteligencji i sztuki… Bo, drodzy Państwo, w USA nie dzieje się dobrze. Ostatnio jeden z moich znajomych, który prowadzi mały – jak to nazywa – biznesik, skarżył się, że ekonomia w USA idzie na psy. Jeszcze rok temu zarabiał 70 tysięcy dolarów miesięcznie, a teraz tylko 60 tysięcy. „Amerykanie są biedni, nie stać ich na nic”, argumentował. Rzeczywiście, pomyślałem, jest w USA straszna bieda. Benzyna taka droga! Aż złotówkę za litr trzeba płacić, co przy tak marnych zarobkach jak w USA jest dramatem. Jedzenie, elektronika, samochody tańsze są co prawda niż w Polsce, no ale Amerykanie biedni, to i tak ich nie stać.
Niedawno, będąc w Nowym Jorku, przeczytałem w polonijnym dzienniku artykuł o tym, jak to nasz najsławniejszy polski „kompozytor” Piotr Rubik, oszołomiony klęską swoich występów na amerykańskiej ziemi, postanowil wykorzystać niski kurs dolara i kupił sobie i ukochanej telefony komórkowe i dżinsy na Piątej Alei. Następnie udał się na sushi i do fryzjera, poprawić trwałą. Dziennikarzowi z gazety zwierzył się, że mimo iż sprzedał 120 biletów w hali na 7 tysięcy miejsc, to i tak stać go było na świetne zakupy i ogólnie jest zadowolony. Drodzy Państwo, kupujcie na 5th Avenue! Pomóżmy tym biednym Amerykanom!
Pozostanę przy Nowym Jorku. Kocham to miasto, które kulturą i sztuką stoi. Już samo chodzenie po ulicy jest podobne do oglądania najlepszej wystawy. Na każdym kroku „street art”, w holach hoteli obrazy czy grafiki najważniejszych twórców, pop-art widoczny w każdym zakątku: tu stoi rzeźba Roberta Indiany, a na niej siedzi sobie facet i czyta gazetę, po drugiej stronie ulicy Mistrz Mario Batali otworzył nową restaurację, w której 5-daniowe menu zaczyna się od 300 dolarów na osobę, dwa kroki dalej Museum of Modern Art, a obok siedziba MTV, gdzie co jakiś czas w oknie pojawia sie Justin Timberlake i macha do nastolatek z uśmiechem. Na następnej ulicy, w Carnegie Hall, wielki Simon Rattle również „macha”, ale batutą, orkiestrze wykonującej III koncert fortepianowy Brahmsa, z Krystianem Zimermanem w roli głównej. I co tutaj wybrać? Po krótkim namyśle stwierdziłem, że na koncert nie pójdę, bo jak to nasz były prezydent Lech Wałęsa mówił, mogę sobie płytę w domu posłuchać. Raczej zajrzę do Museum of Modern Art, najnowsze wystawy pooglądam. Wrócił już z trasy Jean-Michel Basquiat, którego tak bardzo chciałem zobaczyć! Cóż to za kąsek! W środku okazało się, że oprócz Basquiata są jeszcze Lichtenstein, Bourgeois, Worhol, Harring, Picasso, Paik, i najnowsza kolekcja designu! Teraz już nie wiem, co bardziej mnie wzruszyło: to, że widzę na żywo te dzieła, czy to, że widzę obok siebie setki młodych ludzi – nastolatkow najnormalniej rzecz opisując – którzy z nieprzymuszonej woli przyszli obejrzeć to, co ja. Pomyślałem: artyści są jeszcze potrzebni, jeszcze ktoś ich słucha, jeszcze ktoś na nich patrzy, nie muszą wcale uderzyć kijem, żeby ktoś się z nimi liczył! Po tak cudownym przeżyciu nie mogłem się powstrzymać, żeby nie odwiedzić Mistrza Batali. W jego restauracji zamówiłem… zupę. Drodzy Państwo, ale jaka to była zupa! Batali to jest Picasso gotowania. Każda kolejna łyżka odkrywa nowe światy smaków. Moja żona skusiła się jeszcze na deser. Syty i zadowolony, podjąłem męską decyzję, że jednak wybierzemy się do Carnegie Hall. Na miejscu okazało się, że Zimerman już skończył, ale zaraz recital bachowski gra Murray Perahia. Musimy się pospieszyć, bo z 5 tysięcy miejsc zostały jeszcze 4. Na balkonie, w odległości kilometra od wykonawcy. Udało się! Zasiadamy i rozmarzamy się, słuchając pięknego, klarownego, przemyślanego, eleganckiego Bacha. Takiego, jakiego znam z płyt Murraya. W drugiej części Perahia zaczął od Brahmsa, którego mniej czuję, dlatego postanowiliśmy wyjść i złapać jeszcze trochę dnia, zobaczyć, co ma nam jeszcze do zaoferowania. Płuca Nowego Jorku – Central Park! Ileż w Central Parku mieszka Polaków! Bezdomnych! Co chwilę słychać polski język. Ile tam przyrody i zieleni! Spacerując trawnikami, podsłuchałem (niechcący) rozmowę córeczki z tatusiem: Tatusiu, zobacz, jaka ładna wiewiórka! Nie, kochanie, to szczur. Tak, Nowy Jork jest brudny, mało przyjazny dzieciom, jest miastem, które obok sztuki żyje biznesem, handlem, przepychem, romansami, miastem bezwzględnym, w którym nikt nie chce słuchać Rubika. Na szczęście mają tu dobrą kuchnię. Jedynie Nappa Valley, w Kalifornii, może się z nią równać… ale o tym w kolejnym liście.

Pozdrawiam serdecznie,
Łukasz Kuropaczewski
rys. Magda Kuropaczewska




Łukasz Kuropaczewski (3)


Drodzy Państwo,

Oj, trudno mi było zabrać się do tego listu! Rozleniwiające upały dopadły i nas, tutaj, w USA. W telewizji alarmują: „Ameryka pokryta jest żarem z nieba; obywatele – nie wychodźcie z domów, jeśli życie wam miłe; kończą się zasoby coca-coli. Zanurzcie się w kanapach, zamówcie chińskie jedzenie i włączcie klimatyzatory!”. Gwiazda stacji Food Network reklamuje sosy majonezowe, które „sprawią, że warzywa wreszcie staną się zjadliwe”, a KFC dodaje: „nawet warzywa smakują świetnie z naszym kurczakiem”. Telewizja, która na całym świecie jest odpowiedzialna za kształtowanie gustu, smaku i stylu życia, namawia do lenistwa i obżarstwa! Na szczęście proponuje spożywanie warzyw. A rzecz dzieje się w kraju, w którym 30 procent obywateli jeździ na wózkach inwalidzkich – ze względu na potężną nadwagę, spowodowaną brakiem czasu. Bo Amerykanie nie mają go ani dla siebie, ani dla rodziny. Młody człowiek rodzi się, idzie do szkoły podstawowej, potem do średniej i, jeśli go stać, na studia (bo w USA są płatne, i to jak!!!); wreszcie dostaje pracę w korporacji. Odtąd ubiera się na szaro – zimą, i na szaro – latem, nosi identyfikator przypięty do piersi. W południe opuszcza biuro w celu zjedzenia lunchu: hamburgera z frytkami albo kanapki Subway z chipsami. O 15.00 wypija kawę w Starbucks, a o 18.00 pożera dinner. Potem wraca do domu i zasypia. Celem jego życia jest NIC. Już od szkoły podstawowej każdy ma wypełniony po brzegi kalendarz i nigdy nie ma czasu. Na nic. Nikt nie odwiedza znajomych. Jedyną rozrywką jest wyjście na kolację do restauracji, w piątkowy wieczór, a im drożej, tym lepiej. Wtedy rozwiedzeni panowie podrywają samotne panie, a ci mniej przystojni upijają się tanim piwem Bohemian. W Internecie pojawiają się coraz nowsze serwisy dla samotnych, w których zbyt zajęci ludzie mogą poznać innych zbyt zajętych ludzi. Banery w mieście namawiają: Get married. It works!
Wszechobecna samotność i pośpiech sprawiają, że Amerykanie szukają szczęścia w jedzeniu. Na głównej ulicy Baltimore, North Charles, znajduje się sześć McDonaldów, cztery KFC, i około stu innych miejsc z fast foodem. Totalna dostępność złego jedzenia. Większe porcje kosztują mniej niż mniejsze. Woda mineralna jest droższa od coca-coli. Amerykanie poruszają się tylko i wyłącznie własnymi samochodami. Na sport nie mają czasu. Jeśli spodnie lub sukienka okazują się za ciasne, kupują większe. Ubrania można kupić w gigantycznych rozmiarach!
Czy wszyscy ludzie tutaj tak żyją? Czy cała Ameryka zajęta jest robieniem urzędniczych karier i jedzeniem? Nie, choć łatwo można ulec takiemu wrażeniu. Spotkałem też inną Amerykę. W samym sercu Kalifornii jest taki piękny region, który nazywa się Nappa Valley. Możliwe, że wyjątek potwierdzający regułę. Stolicą Nappy jest miejscowość o nazwie Święta Helena. To jest kraina winorośli. Kraina, w której powstają najlepsze wina w USA i jedne z najlepszych na świecie. Winiarnie: Sattui, Mondavi, Winiarski, Shutter Home, produkują szlachetny trunek, w którego każdej butelce kryje się historia, osobowość i serce winiarza. Jedno wino im starsze, tym staje się lepsze; inne trzeba wypić od razu. Białe, różowe, czerwone, musujące… każde opowiada inną historię, każdego warto spróbować, o każdym porozmawiać. Wino przyciąga ludzi, fascynuje, działa na wszystkie zmysly. Wino narzuca styl jedzenia, łączenia składników w potrawach, łączenia smaków; wymaga czasu, po prostu wymusza go. I Nappa Valley jest tym miejscem w Ameryce, w którym ludzie go mają. Dzięki kulturze picia wina powstał specjalny Nappa Style, który jest połączeniem kuchni włoskiej z francuską. Cóż lepszego mogło się Amerykanom przytrafić? Trudno w Nappa spotkać czlowieka z nadwagą. Ludzie są tu uśmiechnięci, szczęśliwsi, zdrowsi. Nawet Culinary Institute of America wybrał Nappa Valley na stolicę swojej szkoły! Może cała Ameryka za kilka lat wyleczy się z kompleksu Europy i stanie się miejscem, w którym ludzie będą zdrowi, szczupli, wysportowani i szczęśliwi? Mój przyjaciel psychiatra zbankrutuje i będzie spał na mojej kanapie, a znane amerykańskie powiedzenie: „Za głupi na Nowy Jork, za brzydki na Kalifornię” nie będzie już nic znaczyć. Wszyscy będą mądrzy i piękni… Ale się zapędziłem… Zaraz, czy nie jest tak, że w USA się polepszy, a w Europie przyjdzie moda na hamburgery i fast food? Czy czasem już się tak nie dzieje?
Rozmawiałem o tym ostatnio z jednym z moich przyjaciół, który powiedział: „Nie martw się, stary! Może hamburgery będziecie jedli, ale za to tak głupich reality show, jak w USA, nigdy w Europie nie będziecie mieli!”. Oj, poczciwy chłopina, ten mój amerykański przyjaciel.
Następnym razem opowiem Państwu, dlaczego znany rockman Bret Michaels i „piosenkarka” Tila Tequila już czwarty sezon, przed kamerami, szukają miłości swojego życia…

Pozdrawiam serdecznie
Łukasz Kuropaczewski
rys. Magda Kuropaczewska

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

(0)~Pietrulla, 2013-07-13 17:08:30

Ciesze sie ze znalazlem twoja stronke, teraz jestem tu stalym gosciem, tylko troche ciezko bylo ja znalezc w google na podana fraze, trzeba ja lepiej wypozycjonowac. Podepnij sobie ja do systemu wymiany linkow i masz pozycjonowanie za darmo, ruch powinienen ci wzrosnac kilkakrotnie jak wbijesz sie na pierwsza strone google. Wpisz sobie w google - seo stronka z seo poradami - tu jest wszystko opisane, napewno ci sie przyda pozdro

Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.