26 kwietnia 2024, piątek

Teatr rozmowy

Dariusz Łukaszewski

Łukasz Kuropaczewski - Trzy tygodnie przed debiutem w Carnegie Hall


Dariusz Łukaszewski:
– Rozmawiamy dwie minuty po Twoim świetnym koncercie na scenie teatru w Lesznie: bisy zostały już zagrane, autografy rozdane, naręcza kwiatów spoczywają obok Ciebie. Może kawy?

Łukasz Kuropaczewski: - Uff… chętnie.
- Zauważyłem, bo byłem na widowni, że strasznie dużo kręcisz (Łukasz stroi gitarę po każdym utworze - red.), ale za to opowiadasz dowcipne historie. Więc na zasadzie wzajemności też chciałem Ci opowiedzieć historię a propos kręcenia. Mianowicie mój kolega, który jest znanym gitarzystą, ale rockowym, grał kiedyś na weselu. No i była taka sytuacja: przyjechała kapela, zaczynają stroić instrumenty, a tu wpada ojciec weselny i krzyczy: „Orkiestra, młodzi jadą! Grajcie, ale już! Później się nastroicie!”. Jak chciałem temu koledze zrobić dużą przykrość, to mówiłem mu: „Wiesz co, stary? Grasz nieczysto, ale za to nierówno. Czy jest jakaś ocena Twojej gry, która Ciebie doprowadza do pasji?
- Nie, nie sądzę, żeby było coś takiego. Jeśli się pracuje w tym zawodzie, gra koncerty, w pewnym sensie uzewnętrznia się przed ludźmi, otwiera się przed nimi, to trzeba się liczyć z tym, że jest się skazanym nie tylko na miłe uwagi, ale również na krytykę. A szczególnie jeśli jest to środowisko muzyczne, jeśli się gra dla muzyków, to trzeba się liczyć z tym, że będzie się krytykowanym, więc ja staram się robić swoje. I tak jak Małysz niegdyś mówił, że podczas zawodów się koncentruje na skoku i nic więcej go nie interesuje, tak samo ja - chcę zagrać dobrze. Nie zawsze jest świetny dzień, czasami różne rzeczy się zdarzają, ale zawsze mam jeden cel: żeby zagrać najlepiej w danych warunkach, niezależnie od mojej kondycji fizycznej czy psychicznego nastroju.
- Kiedyś ktoś zapytał Elvina Jonesa, takiego perkusistę jazzowego, jak on to robi, że gra najlepsze koncerty spośród wszystkich najlepszych perkusistów świata. No i on powiedział taką fajną rzecz: „Jak siadam za bębny, to wydaje mi się, że to jest mój ostatni raz, że to jest ostatnia szansa, że już więcej tego nie zrobię”.
- Fajnie, że to powiedziałeś, bo wiesz, ja kiedy gram lub pracuję nad utworem i staram się stworzyć interpretację czy jakąś wizję utworu ułożyć w głowie, to właśnie podobnie myślę. Myślę tak: każda nuta jest jedyną nutą tego utworu. I staram się każdą zagrać tak, jakby to był cały utwór; żeby każdy dźwięk był równie ważny. Staram się, żeby nie było jakichś niepotrzebnych dźwięków, żeby słuchacz miał świadomość i słuchał w ten sposób, w jaki ja odbieram muzykę. Każdy dźwięk, każda pauza jest ważna.
- A propos tego, co mówisz, przypomniało mi się takie zdanie Antoine’a de Saint-Exupery’ego: „Doskonałość nie jest wtedy, gdy nie można już nic dołożyć; doskonałość jest wtedy, gdy nie można już niczego ująć”. Chyba o tym mówiłeś też po trosze?
- Wszystkim polecam jego książkę „Ziemia, planeta ludzi”.
- No, to już jest nas dwóch w tym pomieszczeniu, którzy uważają, że Exupery'ego można czytać bez uszczerbku na zdrowiu.
- W przeciwieństwie do Pilcha, na przykład.
- No, jednak Pilchowi raz po raz coś wyjdzie, i to tak bardzo mu wychodzi, że się mu od razu wybacza te słabsze rzeczy. Nie wiem, czy się zgadzasz z taką tezą?
- Tak. „Pod Mocnym Aniołem” jest fajne. Do tego stopnia jest fajne, że jak czytałem to, dwa razy bodajże, to miałem ochotę się napić. On tak fajnie opisał ten stan pijaństwa, że sobie myślałem: kurczę, ale bym sobie walnął kielicha.
- Może różnica między Pilchem a Exuperym jest taka - to z kolei Hemingway ładnie nazwał, opisując matadora Maerę, bożyszcze Hiszpanii, faceta kasującego największe gaże w Madrycie i wyrywającego najpiękniejsze księżniczki - że to, co najlepszym wychodziło tylko czasami, to Maera robił na arenie zawsze. W końcu, gdy go byk ubódł, to ta cała armia matadorów odetchnęła z ulgą: „Uff, wreszcie możemy być najlepsi, bo najlepszego już nie ma”. Exuperyemu zawsze wychodziło, a Pilchowi wychodzi bardzo dobrze, ale tylko czasami. Patrzę na Twoje paznokcie i myślę sobie, że człowiek, który obgryza paznokcie, nie ma za dużo szans, żeby zostać gitarzystą...
- No tak - mężczyzna, który nosi plastikowe, białe paznokcie na palcach prawej dłoni, to jest dopiero wydarzenie! Niestety, ja mam problem z paznokciami, po prostu nie wytrzymują długich ćwiczeń i ścierają się. Dlatego sobie te paznokcie kupuję, w zwykłej drogerii, normalne sztuczne tipsy. Oczywiście, nie naklejam ich po to, żeby ładnie wyglądały, tylko naklejam je, żeby dobrze grały. Ale zawsze budzi to sensację. Pamiętam taką historię, a propos wyśmiewania się z rąk. Otóż ja mam zniszczone opuszki lewej dłoni, długie paznokcie prawej, ale pianiści mają zniszczone opuszki u jednej i u drugiej dłoni, co u kobiety wygląda szczególnie brzydko, a wiadomo że kobiety dbają o dłonie, bo to jest ich atrybut. No i przypomniała mi się historia o tym, jak Halina Czerny-Stefańska, światowej sławy pianistka, światowej sławy Polka, znana też z tego, że ćwiczyła niesamowite ilości na fortepianie, jechała kiedyś na koncert pociągiem i do jej przedziału wsiadły dwie prostytutki. I te prostytutki zaczęły się wyśmiewać z jej dłoni, z palców, opuszków popękanych, takich naprawdę brzydkich. A ona podniosła głowę, spojrzała na nie i powiedziała: „Dziewczynki, ja tymi rękoma zarobiłam dużo, dużo więcej, niż wy swoimi… wiecie czym”.
- Powiedz, jaka jest cena bycia wirtuozem takiej światowej klasy, jakim jesteś? Brzydkie dłonie, setki godzin ćwiczeń, czym jeszcze musisz zapłacić za bycie najlepszym?
- Ćwiczę dużo, to fakt. Dzieciństwo trzeba spędzić, już ćwicząc, bo to nie jest taki zawód, który można sobie wybrać dopiero po skończeniu liceum i powiedzieć sobie „no, to idę do akademii muzycznej”. Dawno nie spotkałem człowieka, który nawet w wieku 19 lat wiedziałby, co chce robić w życiu…
- W 19. roku życia podjąłeś decyzję o tym, co będziesz robił w życiu?
- Nie, ja to wiedziałem mając lat 10. Ale też jest to szczególny „zawód”, który trzeba wybrać wcześnie, trzeba od początku poświęcić mu życie. Tu się nie sprawdza zasada: raz się nauczę i już umiem. Nie tak. Trzeba ciągle się doskonalić, człowiek uczy się całe życie. Z roku na rok trzeba ćwiczyć nowe rzeczy, uczyć się nowego repertuaru.
- A często zmieniasz repertuar?
- Jeśli mam dużo koncertów w sezonie, to nie mam zbyt wiele czasu, żeby nauczyć się nowych rzeczy. Teraz akurat powróciłem do kilku pozycji starszych ze względu na to, że będę grał koncert w Nowym Jorku, w Carnegie Hall. Na ten koncert chciałem przygotować takie największe, najważniejsze pozycje w moim repertuarze, które najbardziej wpłynęły na mój rozwój.
- Jakie są w Twoim repertuarze najważniejsze pozycje?
- No, na pewno bardzo ważnym utworem w moim życiu jest „Platero y Yo” Eduardo Sainza de la Mazy, który nagrałem zresztą na swojej drugiej płycie z muzyką hiszpańską. Ten utwór był przełomem w moim myśleniu, pokazał mi, jak gitara może być piękna, szlachetna i zróżnicowana, jak może płakać, krzyczeć, łkać... Na pewno bardzo wiele techniki nauczyłem się, grając utwory szybkie, technicznie trudne, jak na przykład „Rossiniana” Maura Giulianiego czy „Elogio de la Guitarra” Joaquina Rodrigo.
- Na Twoim dzisiejszym koncercie po raz pierwszy spotkałem się z Aleksandrem Tansmanem, polskim kompozytorem, którego Ty chyba zresztą odkryłeś…
- A nie, ja go absolutnie nie odkryłem...
- No, dla mnie na pewno.
- Bardzo mi miło.
- Był taki moment na Twoim koncercie, że gitara zaczęła brzmieć inaczej niż w Bachu czy Giulianim: strasznie zdecydowanie, głośno, rytmicznie, pewnie, ostro, zaczęły rozbrzmiewać polskie basy, basetle, i to był Aleksander Tansman. Chyba niesamowicie trudne są jego utwory, wymagające zupełnie innego palcowania… Czy przesadzam?
- Tansman to jest trudna muzyka, ale może nie tyle technicznie, co interpretacyjnie. Jest bardzo głęboka, trzeba zrozumieć ten polski styl, to polskie rubato. Trudno by było zrozumieć to komuś, kto się tu nie wychował. Tak jak Polakom, którzy biorą się za flamenco, albo próbują grać style typowe dla jakiegoś innego narodu, i to słychać, że to jest takie udawane. Największa trudność tej muzyki jest taka, żeby czuć ten klimat. Trzeba się tu wychować, pojechać do Zakopanego, popatrzeć, jak grają górale, jakie mają rytmy, w jaki sposób frazują, jaką artykulacją grają, jakim rodzajem dźwięku, i to, co powiedziałeś - bardzo mnie cieszy, że to zauważyłeś, jeśli to było słyszalne, to się bardzo cieszę - rzeczywiście dźwięk w utworach Tansmana musi być inny, musi być ostry, wręcz hałaśliwy, zadziorny, dużo więcej spod paznokcia, mniej z opuszka, i kolorowo bardzo, i raczej do przodu, z takim przytupem. Ja wybrałem na dzisiejszy koncert trzy części suity Tansmana, ona ma więcej części, ale te trzy są szybkie, rytmiczne, a pozostałe delikatne, nastrojowe.
- Na koniec zagrałeś „Kołysankę” Tansmana, bardzo plastyczną, miękką.
- Tak, ta „Kołysanka” właśnie taka jest, zupełnie inna.
- Patrzę na Twój plakat: „Łukasz Kuropaczewski, gitara, przed debiutem w Carnegie Hall”. Dlaczego Ci się zachciało zadebiutować właśnie w tym miejscu?
- Carnegie Hall to jest marzenie każdego muzyka. To jest taki cel… Ja zawsze stawiałem sobie cele, na przykład kiedy byłem małym chłopcem i grałem tylko pojedyncze dźwięki, a słyszałem, jak ktoś w telewizji gra tremolo, to chciałem nauczyć się tremolo. I tak długo ćwiczyłem, aż doszedłem do tego. Jak zagrałem tremolo, to chciałem zagrać jeszcze więcej, coraz trudniejsze utwory. I tak ciągle stawiałem sobie jakiś cel. Jadąc na studia w USA w 2003, postanowiłem sobie, że oprócz tego, że będę się uczył u największego mistrza na świecie, jaki obecnie żyje, u Manuela Barrueco, co się stało i jest dla mnie największym wyróżnieniem, to kolejnym celem będzie występ w takiej sali. Carnegie Hall to jest marzenie, które ma większość muzyków klasycznych. No i w moim przypadku się spełni, niedługo.
- Jesteś człowiekiem, który od 10. roku życia zajmuje się realizowaniem swoich marzeń? Zaczynam Ci zazdrościć.
- Rzeczywiście, chyba mogę powiedzieć, że jestem trochę szczęściarzem i w czepku urodzonym. Naprawdę zdarzają się cuda na świecie i ja często ich doświadczam. Często zdarzają się rzeczy, w które nigdy bym nie uwierzył, i często są to przypadki. To, że trafiłem na studia do Stanów Zjednoczonych, do Manuela Barrueco, zdarzyło się dlatego, że na konkursie w Hiszpanii rok wcześniej zostałem wyeliminowany w finałach. Wtedy ktoś z publiczności stwierdził, że to jest niesprawiedliwe, potem poprosił mnie o płytę, ja mu ją dałem, a on wysłał ją do Barrueco. Dwa tygodnie później Barrueco do mnie zatelefonował. Pamiętam, że siedziałem akurat w akademiku z kolegą, kompozytorem, i jedliśmy jakąś konserwę turystyczną na kolację. Wtedy zadzwonił do mnie człowiek, którego widziałem tylko na okładkach płyt EMI i na plakatach z występów w Nowym Jorku, Amsterdamie i Londynie. Zadzwonił i zaprosił mnie na studia. Zdarzają się takie rzeczy. Tak samo z Carnegie Hall, tak samo z Royal Festival Hall w Londynie, gdzie grałem w 2004 - to też było dla mnie wielkie wyróżnienie, niesamowite zupełnie. I teraz Carnegie Hall się zdarza, dwa tygodnie później będzie koncert w Amsterdamie, też taka jedna z największych scen świata, najważniejszych. Teraz jest moda na wygrywanie konkursów i ten, kto wygra, to zaraz kontrakt dostaje i gra koncerty. A ja nic nie wygrałem takiego szczególnego, może trzy konkursiki jakieś w Polsce wygrałem, a na świecie zawsze dostawałem po tyłku: jakieś drugie, trzecie miejsce. A propos tego konkursu w Hiszpanii, to najpierw mnie zdyskwalifikowano, a rok później zostałem tam zaproszony na recital jako gość, a starsi ode mnie brali udział w konkursie jeszcze raz. Konkursy przestają mieć dla mnie znaczenie, znam wartość tego, co staram się robić najlepiej jak potrafię, jestem szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.
- To wydanie „Moreli i Grejpfrutów” ukaże się na rynku w momencie, kiedy będziesz już po koncercie w Carnegie Hall. Co dalej, co jeszcze może się zdarzyć?
- Przede wszystkim to życie jest za krótkie, żeby zrealizować wszystko, co by się chciało. Ja bym chciał opanować gitarę do takiego poziomu, żeby nie miała żadnych tajemnic przede mną, żebym miał instrument pod absolutną kontrolą. Podejrzewam, że nigdy to się nie stanie. I chyba dobrze, bo gdyby do tego doszło, to prysłaby tajemnica, ta cała magia, jakaś taka chemia by mnie ominęła. Moja walka z instrumentem, dialog z gitarą jest jednak fajny i twórczy bardzo. Ale chciałbym na pewno zagrać wszystkie piękne utwory, jakie są, chciałbym poznać największych muzyków świata, zagrać z nimi coś razem. Już miałem okazję pracować z wieloma wspaniałymi muzykami, ale są jeszcze tacy, z którymi nie współpracowałem, a wiele bym dał, żeby móc zrobić coś razem. Marzeń mam bardzo dużo. Nieskończoną ilość.
- Bardzo różni się gra solo od kameralnej?
- Tak. Ja raczej nie jestem najlepszym partnerem do grania w zespole. Oczywiście lubię grać z kimś, ale zdecydowanie wolę od grania z kameralistą współpracę z solistą. Sytuację, kiedy spotyka się dwóch solistów, dwie silne osobowości, wtedy dobrze mi się gra z kimś takim. Jeśli mam grać z kwartetem smyczkowym, z orkiestrą, to oczywiście staram się bardzo wkomponować w całość i lubię to, bo piękne rzeczy można grać razem, ale wolę samodzielny koncert. Lubię być sam odpowiedzialny za to, co się dzieje, mieć absolutną władzę nad instrumentem, nad muzyką, nad sceną, odpowiadać w stu procentach za to, co gram, co dociera do publiczności. Gdy się gra z innymi ludźmi, to efekt jest zawsze wypadkową kilku osobowości.
- Skoro już mówimy o możliwościach grania z najlepszymi muzykami świata, ale też z najbardziej znanymi muzykami świata, co nie zawsze idzie w parze, powiedz, czy zagrałbyś z Johnem Williamsem?
- Gitarzystą? Oczywiście, że bym zagrał!
- Pytam o Johna Williamsa, bo w „Rzeczpospolitej” krytycznie oceniłeś jego wykonanie samby. O co właściwie chodzi - mamy trójkąt: gitara, mistrz Williams i samba, co Ci w tym idealnym połączeniu nie pasuje?
- Gitara klasyczna, jak sama nazwa wskazuje, służy do grania muzyki klasycznej. Ja nie krytykuję Williamsa, absolutnie, on jest wielkim guru, to jest człowiek, który posunął gitarę do przodu, to jest mistrz, który przejdzie do historii jako jeden z najwybitniejszych gitarzystów. Absolutnie, nie śmiałbym powiedzieć złego słowa na Williamsa. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” wyraziłem żal, że taki mistrz, tak wielki mistrz, wyrocznia wręcz, na którego koncerty przychodzi się, żeby posłuchać gitary klasycznej, prezentuje ten instrument w świetle nie do końca takim, jak powinien, tak uważam. Nie przedstawia tego, co ma najlepsze do zaoferowania, ale przedstawia coś, o czym wiadomo, że się spodoba publiczności. Trochę nazbyt komercyjnie podszedł do gitary klasycznej, której jest mistrzem. Ja nie krytykuję gitarzystów, wykonawców, ludzi - ja mówię o ich wyborach, o tym, że grają repertuar nie taki, jakiego od nich można oczekiwać. Kiedy chcę posłuchać samby, to idę posłuchać człowieka, który się tej samby uczył od dziecka. Jak chcę posłuchać jazzu, to nie idę na koncert gitary klasycznej do filharmonii, bo tego mogę sobie posłuchać w Blue Note w Poznaniu, w wykonaniu prawdziwych jazzmanów, których całe życie jest tym jazzem wypełnione. Jeśli ktoś uczył się grać na gitarze klasycznej, i zostaje mistrzem, to chyba po to, żeby grać muzykę klasyczną, po prostu.
- Nie lubisz jazzu i samby?
- Uwielbiam! I dlatego jeszcze bardziej mnie denerwuje, gdy biorą się za to ludzie niemający nic oryginalnego do powiedzenia w tych gatunkach, bo człowiek, który jest w szkole muzycznej I i II stopnia i kształci się na wydziale instrumentalnym akademii muzycznej, nie będzie grał tak dobrze jazzu jak człowiek, który tym jazzem od dziecka żyje i się tym zajmuje. I to jest ze szkodą i dla jazzmanów, i dla jazzu, i ze szkodą dla tego, kto się za to zabiera. I odwrotnie, muzycy jazzowi nie będą w stanie zagrać Bacha czy sonaty współczesnej, czy sonaty Beethovena, nie będą w stanie zagrać tak, jak pianiści klasyczni, którzy się tego uczyli od dziecka. I koniec. Zostawmy muzykę klasyczną dla klasyków, muzykę jazzową dla jazzmanów. I tyle.
- Eric Clapton, Jimy Handrix, Stevie Ray Vaughan - czy słuchanie któregoś z tych gitarzystów sprawia Ci przyjemność?
- Nie, to już dla mnie za ostre. I na tym bym poprzestał w ocenie wymienionych gwiazd show-biznesu. Natomiast chętnie słucham Mietka Szcześniaka. To człowiek obdarzony pięknym głosem, świetną techniką i niezwykłą muzykalnością. Oczywiście, można się czepiać repertuaru, że brakuje mu gustu w jego doborze. Ale w Polsce od przebojów jest Doda i to ona została wyznaczona przez komercyjne media do ich sprzedawania. Tylko czy to znaczy, że jest dobrą wokalistką? Nie.
- To Ty wiesz, kto to jest Doda?!
- Pewnie. Moja babcia wie, kto to jest Doda, więc czemu ja miałbym nie wiedzieć? Wszyscy w Polsce znają Dodę. Ostatnio widziałem ją na dworcu PKP w Warszawie.
- I co, otarłeś się o nią?
- Nie, nie otarłem się.
- Ale oddychałeś tym samym powietrzem, co Doda.
- Tak, oddychałem tym samym powietrzem i jestem porażony… Aha! Jest jeszcze ktoś w Polsce, kogo cenię i lubię - Stanisław Soyka. Pod każdym względem imponuje mi jako wykonawca. Soyka i Szcześniak - to są ci dwaj muzycy, wokaliści polscy na wysokim poziomie, moim zdaniem. Ale ja nie chciałbym usłyszeć Soyki śpiewającego pieśni Dowlanda, Chopina czy Schuberta. Sting nagrał teraz pieśni Dowlanda dla pieniędzy, i ja myślę, że to trochę mija się z celem. Ale tak samo nie chciałbym usłyszeć Iwony Hossy czy którejś z innych genialnych polskich śpiewaczek, śpiewającej piosenki Mietka Szcześniaka czy „Summertime”, czy coś takiego. Aha! Jeszcze jedną rzecz chciałbym powiedzieć na koniec, jeśli pozwolisz. Otóż bardzo się cieszę, że „załatwiłem” sobie wywiad w „Morelach i Grejpfrutach”. Świetny magazyn, oryginalny bardzo. Bardzo dobra okładka, dobre grafiki, dobre pisanie, naprawdę jestem pod wrażeniem, gratuluję, no i Maestro Zapasiewicz w tym samym numerze…
- No, to chyba musimy już kończyć. Dziękuję Ci za to, że zechciałeś zagrać w Lesznie i pogadać ze mną.


Łukasz Kuropaczewski jest reprezentowany przez Ponte ART Production (www.ponte.pl)

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.