19 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Sabina Tylawska

MIRO (opowiadanie)


Pani Sabina Tylawska przesłała do nas 27 tysięcy 120 znaków ułożonych we "fragment większej całości" (jak wyjaśniła w liście pilotującym). Ktoś powie - dużo. My mówimy - wruszająca historia. Oto ona, Klick!!!



Rysunek: Tomasz Bohajedyn




MIRO




     - Śnieg pada Miro – mówiła, choć widział jeszcze dobrze. O wszystkim co się działo opowiadała, jakby ani nie widział, ani nie słyszał. – Śnieg pada..., popatrz Miro. – Siedział przy oknie. Nie mógł nie widzieć. Patrzyła na niego wymownie czekając aż coś powie. Miro milczał jednak uparcie.

     - Cicho... - zamyśliła się. Tu zawsze było cicho. Mówili na nią we wsi matka motyli, bo co dzieciaka na świat wydawała to nawet dnia nie przeżywał. Przez te lata wszystkie na tym cholernym zadupiu przywykli do ciszy, choć może tylko tak jej się tylko wydawało.

Ona ciągle na głos gadała. I to nie tylko do niego, po prostu. Cały czas mówiła, ni to do siebie, ni do Miro. Byleby tę ciszę zagłuszyć. Byleby się coś działo. Byleby tak bez sensu nie siedzieć.

     - Długa zima będzie. Wcześnie się zaczęła – stwierdziła i podparła brodę rękoma. Miro milczał. Zima zawsze była długa, za długa na tą ich samotność. Czasami czuł się jak więzień skazany tylko na siebie i na nią. Zawsze się wcześnie zaczynała. Wcześniej niż we wsi. Czasami nie mógł już na nią patrzeć. I na nią i na zimę za oknem.

- Zjadłbym jabłko – odezwał się w końcu.

      - Upiekę ci jutro - odpowiedziała. Było późno, zaraz mieli iść spać. Patrzył na nią jak się krząta i wkłada nocną koszulę. Grubą i długą. Była taka drobna. Drobniutka. I blada. Starość tkała na jej twarzy gęstą pajęczynę zmarszczek. Z nim obchodziła się dużo łaskawiej, mimo że był wiele lat od niej starszy.

- Połóż się Miro, bo ja już się położyłam. Tak zimno jakoś.

- Zima...

- Wiem. Połóż się przy mnie Miro.

      - Zaraz - nie chciało mu się wstawać od stołu. Zima zasypywała ich śniegiem i ciszą co roku, a jednak wciąż nie mógł się nadziwić jak pięknie może być na świecie. Pięknie i smutno. Zima miała w sobie nie tylko ciszę, ale i smutek. Coś co nie sposób było określić, opisać, ale czuło się w sercu. Coś co przeszywało na wskroś. Coś co sprawiało i ból i radość. Rzewność.

Leżała w łóżku, prawie znikła w fałdach pierzyny. Zatopiła się w niej i nie wypłynęła na wierzch. Jej bladość zlała się z pożółkłą poszewką pościeli. Światło księżyca lekko oświetlało jej twarz. Czas nie obszedł się z nią po bożemu. Zwęził niemiłosiernie jej pełne usta, tak że sprawiała wrażenie obrażonej, zaciętej i zgorzkniałej starszej kobiety. Ręce pokrył brązowymi plamami a kciuki nienaturalnie wykrzywił. Jedyne na co nie miał wpływu to paznokcie. Paznokciom czas sprzyjał. Zrobiły się twarde i mocne i pożółkły całe. Mogła nimi, gdyby tylko chciała wydrapać mu oczy. Mogłaby mu twarz podrapać do krwi, gdyby tylko chciała. A pewnie nie raz chciała.

- Śpisz? – zapytał.

- Śpię Miro – odpowiedziała nie otwierając oczu. – Śpię. Ty też śpij Miro.

Oddech miała spokojny i miarowy. To on chrapał, świszczał i pomrukiwał. Wydobywał przy tym odgłos podobny do takiego, który wydaje na wpół śnięta ryba łapiąca żarliwie resztki tlenu, tak się jej przynajmniej wydawało. Potem na chwilę pozostawiał otwarte usta, robił wdech, zamykał usta z przedziwnym kłapnięciem i wypuszczał powietrze jakby dmuchał na gorąca herbatę. Co dziwne, w dzień oddychał normalnie. Bezgłośnie. Niemo całkiem. Nocą natomiast wtórowały mu przeróżne, monotonne dźwięki, tak jakby odmierzał czas spania. Jak stary zegar co godzinę wybijający porę. Nie sposób było przy nim zasnąć. Pewnie dlatego starczał jej półsen, w którym zawsze mogła odpowiedzieć na jego pytania. Ostatnio zawsze kładła się przed nim, a on kiedy kładł się obok, pytał czy śpi. Tak jakby była półprzytomna. Jakby czuwała. Kiedyś powiedziała mu, że nie potrafiłaby zasnąć bez niego, że tak w ciszy całkiem to by się co chwilę budziła. Że już po tych latach wszystkich przyzwyczaiła się nawet do tego i że jak go któregoś dnia Bóg zabierze do siebie, a ją zostawi, to jak ona spać będzie, nie wie zupełnie.

      - Jak ja będę żyć bez Ciebie, Miro?- zapytała któregoś razu, a nóż, którym obierała jabłko zamarł w jej ręce. – Jak?- zamyśliła się.

Jak żyć będzie sama nie wie. Niby to takie oczywiste było, że któregoś dnia zostanie sama. Całkiem sama, tu na tej górze od świata odciętej. Dalekiej i odległej. Co wtedy? Będzie czekać? No właśnie, na co? Na co czekać będzie? Nie wie. Miro odejdzie któregoś dnia. Jest przecież stary, choć dobrze się trzyma. W zasadzie wizualnie zeszli się, zjednali czasowo. Jak to możliwe? Zawsze była młodsza, dużo młodsza od niego. To było widać, a teraz? Teraz nie. Trudno powiedzieć jak to się stało. Może Miro czas omijał? A jak jednak umrze to co? Miro odejdzie i co dalej?

Śnieg pada. Jest cicho i biało. Za cicho i za biało. Nic już nie ma poza tą bielą wokół.

Zostali tu zupełnie sami. Może śmierć nie trafi na to zadupie?

Miro się pewnie cieszy, że umrze pierwszy. Problem będzie mieć z głowy. Skończy się to gadanie o wszystkim co ona robi, co widzi, co słyszy. Do kogo ona wtedy gadać będzie?

Miro umrze pierwszy, bo jest starszy i to dużo. Jest już w wieku odpowiednim do zmarcia.

Nie będzie musiał płakać, ani oswajać samotność piekącą aż do bólu. Cholernik jeden.

- Miro...?- pyta pewnego razu.

       - Mhhh?- Miro obserwuje płatki śniegu za oknem. Tańczą. Wirują. Płyną. Ściemni się zaraz i nie będzie ich widać. Nie oświetli je światło z latarni, bo tu ich nie dociągnęli.

      - Miro, ty mnie czasami nie słuchasz. To przykre Miro – robi się posępna. Jej wąskie i tak już usta zwężają się jeszcze bardziej. Stają się prawie niewidoczne. Stają się cienką, siną kreską dzielącą pomarszczoną skórę twarzy.

      - Słucham cię – odpowiada bezwiednie. Słucha. Zawsze słuchał. Czasami tylko nie odpowiadał od razu. Po prostu przyzwyczaił się, że ona cały czas mówi i nie reaguje tak żywo. Oswoił się z tym. Zobojętniał z czasem. Ale słucha. Przecież radio tu nawet nie odbiera. Więc ona jest jego radiem. Z radiem też by nie dyskutował, tylko słuchał. Jak jej. To po co ma się odzywać? No po co?

       - Mam inne wrażenie Miro. Inne. Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz, a ja do siebie nie mówię Miro. Do ciebie przecież mówię.

      - Do mnie? – spojrzał jej prosto w oczy. Zawsze myślał, że ona mówi do siebie i chociaż zwykła zwracać się do niego, to myślał że do siebie mówi. Tak mu się wydawało, że to takie jej natręctwo. Niegroźne zupełnie. Dziwactwo takie i tyle. Takie jak na przykład to jego wpatrywanie się w spadające płatki śniegu. Mógł przyglądać się im godzinami. Trwać tak i patrzeć. Jak wirują przy akompaniamencie jej głosu. On patrzył. Ona gadała.

      - Do ciebie Miro - poirytowała się. – A do kogo? Do kogo ja tu Miro innego mogę mówić? - potarła policzki dłońmi. Zawsze tak robiła, kiedy zaczynała się denerwować. I nawet czas tego nie zmienił. Wzruszył tylko ramionami. Co miał jej powiedzieć? Że myślał przez te wszystkie lata, że do siebie gada? Nie.

       - Więc? – widzi jak usta stają się mniej zacięte, a kreska tak ostra jeszcze chwilę temu, lekko zagina się na końcach do góry.

       - Więc jednak mnie słuchasz. To dobrze Miro. Co to ja chciałam właściwie - zamyśla się. – Ta moja pamięć- macha ręką. - Nie jestem przecież aż tak stara. Tak stara jak ty – nie omieszkała mu wypomnieć wieku. – Coraz częściej myśli mi ulatują. Jeszcze chwilę temu pamiętałam. – Kładzie sobie rękę na czole i stoi tak chwilę. Jest drobna. Drobniutka. Siwe włosy zaczesane ma w warkoczyk z tyłu głowy. Cieniutki i mizerny. Stoi tak, jakby ta ręką miała jej pomóc sobie przypomnieć, co chciała powiedzieć. – Już wiem- wykrzykuje uradowana jak mała dziewczynka. – Wiem Miro, wiem. Powiedz mi Miro – mówi bardzo spokojnie i powoli – po coś ty mnie tu wywiózł? – specjalnie używa takiego określenia. Wywiózł, nie przywiózł. Bo wywozi się jeńców, skazańców i tak dalej. Nigdy go o to wcześniej nie pytała, więc Miro jest zdziwiony.

To było całkiem oczywiste, że ją tu przywiezie. Gdzie miał ją przywieść? Dokąd, jak nie do swojego przyszłego domu. Wszystko z jej ojcem wcześniej było ustalone. Jak najdalej. Jak najdalej. Nigdy o tym nie rozmawiali. Każdy przecież gdzieś mieszka. On akurat miał mieszkać tu, więc nie było powodu, żeby przywozić ją gdzie indziej.

- Miro?

- Wywiózł? – powtarza. Płatki śniegu są coraz mniej widoczne zza okna.

Na wojnie wywozili…

       - Chciałabym wiedzieć Miro. Nim umrzesz. Albo ja. Nim umrę. Tyle bym różnych rzeczy chciała wiedzieć. Ale tę najbardziej. Powiedz mi Miro? Nie chciałeś mieszkać gdzie indziej? Może wszystko by wyglądało inaczej. Może... - słowa wypowiada coraz szybciej i szybciej. Myśli w jej głowie pojawiają się jedna po drugiej i nim pojawi się następna, już, już powstaje nowa, więc muszą zdążyć wydostać się ubrane w słowa nim pękną jak bańki mydlane. – Może nie mówiliby o mnie we wsi matka motyli? Może mielibyśmy lepsze życie. Życie w ogóle może byśmy mieli. Miro!!! Czy ty kiedykolwiek pomyślałeś o mnie?!- krzyczy coraz głośniej. – O mnie Miro! O mnie, rozumiesz?- serce jej bije coraz szybciej i szybciej. Wali jej w piersi uwięzione jak szalone. Znów jest sobą. Dawną sobą. Że taka była, prawie zapomniała. Serce wali, zaraz się wyrwie i pęknie. Wyrwie z tej uwięzi jak ona.

Miro patrzy na nią jakby ją pierwszy raz na oczy widział. patrzy i nic nie mówi.

- Kurwa twoja mać!- krzyczy więc ona na cały głos. – Kurwa twoja jebana mać, Miro!

Lubił to miejsce.  Z dala od tego wszystkiego. No właśnie od czego? Niczego im przecież nie brakowało.

       - Miro - mówi już spokojniej i stara się oddech złapać i uregulować. – Miro, czy ty pomyślałeś o mnie, choć raz? O tym co zrobimy..., co ja zrobię jak umrzesz? - Bo że Miro pierwszy umrze to już postanowione. To pewne i nieodwracalne. I choć Miro czuje się całkiem dobrze, zwłaszcza jak na swój wiek, ona ciągle obawia się jego śmierci, śmierci która jak do nich dotrze, to weźmie jego bez namysłu.

      - Pomyślałeś, co będzie ze mną Miro?- patrzy na niego z wyczekiwaniem. No skoro ją tu wywiózł to musiał to przewidzieć. Skoro mieszkają tu tylko we dwoje, to niech jej teraz powie, zawczasu, co ma zrobić sama, bo ona nie wie. Jedno jej na myśl tylko przychodzi. Zwariować. - Miro?

- Nie umrę jeszcze- próbuje się do niej uśmiechnąć.

       - A jeśli?- nie daje za wygraną. Miro nie odpowiada. Wzrusza ramionami. – No właśnie, Miro nie wiesz. Ja też nie.

Zima była długa i skłaniała do rozmów. To znaczy najczęściej do monologów. I do rozmyślań. Tyle, że ona nie umiała myśleć po cichu. I coraz częściej o niczym innym. Miro za to nie potrafił tak na głos o wszystkim. Tyle chciał nieraz powiedzieć i nie umiał. Otwierał usta, a głos stawał mu w gardle. Czasami wydawało mu się, że jest niemy. Bezgłośny jak śnieg, który leciał z nieba na łeb, na szyję w takiej ilości, że powinien powodować niemiłosierny hałas, a jednak padał milcząco. Bezszelestnie. Całkowicie.

To co do niej czuł, może i było miłością. Nieraz zastanawiał się nad tym. I chociaż ona twierdziła, że jeżeli pojawia się jakieś chyba, to na miłość już nie ma miejsca, on nie był tego tak pewien. Że kochał ją trochę, to na pewno. Że całkiem nie wiedział. Kiedyś, że tak myślał.

Ona chyba nie czuła, nie do końca wierzyła, że ją kocha, bo skoro nigdy tego nie usłyszała, to skąd miała wiedzieć. Dla niej słowo było ważne. Słowo dawało pewność. Namacalność. Wszystko co istniało trzeba było nazwać, określić, a do póki się tego nie zrobiło, nie istniało naprawdę. Świat był i tak zbyt skomplikowany, żeby go sobie jeszcze bardziej komplikować niedomówieniami, a Miro był taki małomówny, musiała mówić dwa razy więcej, bo czasami wydawało się jej że od tej ciszy oszaleje. Zwariuje zupełnie, chyba że już zwariowała, oszalała, zbzikowała, cokolwiek, skoro wciąż tu tkwi. Tu, a nie tam.

Tam było inne, lepsze, głośne. Pełne życia. Tu było już na wpół martwe, chociażby od tej samej ciszy.




                                                                                                *




       - Miro? – jabłka skwierczały na piecu. Ten zapach spalonej z lekka skórki zawsze mu się kojarzył ze spokojem. Z bezpieczeństwem. Że jest przy nim. Że nie odejdzie. Samotności bał się bardziej niż ona.

       - Tak? - siedział i wpatrywał się w jej plecy. Już jakoś na tyłek nie spoglądał. Wydawała się taka bezpłciowa. Jak gdyby czas prócz optymizmu, pozbawił ją płci.

       - Tak - obruszyła się. – Miro, wiesz że jak już umrzesz...- stojąc tyłem nie widziała, jak zaciska mocno pięści - jak umrzesz, to ja na tym świecie nie będę miała już nikogo żywego. Dziwne nie uważasz, Miro?

Miro nie słuchał już. Nie wiedział więc czy uważa, że to dziwne, czy nie. Próbował sobie przypomnieć, kiedy tak naprawdę miał na nią ochotę. Kiedy chciał ją ostatni raz wziąć tu i teraz bez względu na to co robiła. Kiedy pierwszy raz zasnęli obok siebie z pocałunkiem w policzek na dobranoc. Jak to się stało, że jedynym powodem bliskości w łóżku było już tylko zimno.

       - Znowu mnie nie słuchasz, Miro – potrząsnęła go za rękę. - Żebym to ja raz chociaż wiedziała, o czym ty myślisz - pokręciła niezadowolona głową.

- O tobie – uśmiechnął się. Kiedyś robili to codziennie.

- O mnie – fuknęła. – O mnie Miro?

Zawsze ściągała Ostatnią wieczerzę znad łóżka. Że to nie wypada, tak po prostu, jak oni tam wszyscy przy jednym stole, mówiła. Że ślub mają, a jak ślub to nie grzech przecież, odpowiadał, a ona, że grzech to grzech, nogami fikać gołymi nie będzie przed apostołami przecież. Śmiał się i obraz zdjąć pomagał i tyłem do nich, a przodem do ściany ustawiał. A teraz obraz spokojnie co noc na swoim miejscu wisi i nawet warstwa kurzu go pokryła, bo na skakanie po łóżku są za starzy, a zwłaszcza Miro i że ona go na plecach nie będzie targać z połamanymi nogami przez pół dnia, żeby do wsi dotrzeć, mówiła. Że to takie niesprawiedliwe, że oni tam cały czas tak samo wyglądają, jakby ich wczoraj kto namalował, a oni już nie. Ta myśl coraz częściej nie dawała jej spokoju. Ta niesprawiedliwość, która bez pytania zawładnęła jej i Miro ciałami. Chociaż z Miro czas się zaprzyjaźnił. Cholerny drań. Był dla niego tak łaskawy. Czasami kiedy tego nie widział, przyglądała mu się wnikliwie. Bruzdy jakie pozostawiał po sobie każdy dzień, dodawały mu tylko atrakcyjności. Wydawał się mimo swojego grubo podeszłego wieku wciąż męski. Nie skurczył się i nie zmalał. A ona tak. Nie pożółkły mu dłonie, a palce nie pokrzywiły się. A jej tak. Jej szyja nie była już taka piękna jak dawniej. Jej oczy ozdabiały kurze łapki. Jej usta zacięły się. Jej kolor oczu wypłowiał, a włosy straciły blask. Jej ciało pomarszczyło się i ogólnie zrobiło się go mniej. Z nią wszystko było nie tak. A z tymi tam, apostołami z obrazu nic się nie stało. Wystarczyło kurz zetrzeć, machnąć szmatą raz i już, byli jak nowonarodzeni. Jej żadna szmata by nie pomogła. Jej nic już by nie pomogło.

       - Cholerna niesprawiedliwość Miro, cholerna. – Popatrzyła na niego. Jego włosy, mimo że siwe bujne jeszcze były, nie to co jej cieniutki warkoczyk. Machnęła ręką. Zła się na niego zrobiła. Za te włosy, za to, że się zestarzeli. Za to, że ją tu wywiózł. Za wszystko. - Póki co Miro jesteśmy. Póki co. A potem, co potem Miro? – wciąż usilnie wpatrywał się w okno. – Mogliśmy mieszkać zupełnie gdzie indziej. Jest tyle miejsc na świecie. Tyle pięknych miejsc – zrobiła się smutna.




                                                                                                     *




- Śmierć nadchodzi Miro – oznajmiła. – Czuję ją. Śniło mi się Miro. Sam wiesz.

Rzeczywiście tak było. Śnił jej się i Miro, nim po nią przyjechał. I małe trumienki. I pełno innych mniej lub bardziej istotnych zdarzeń, które po prostu działy się.

       - Śniło mi się Miro. A ja nie jestem gotowa. Na samotność – dodała, jakby samo przez się oczywiste było przecież, że śmierć jeśli przyjdzie naprawdę to po Miro, nie po nią. – Była zima Miro. Śnieg sypał. Zamieć prawdziwa. I ciemno. Ale nie czarno, tylko granatowo. I ta biel. I światło latarni. I ten śnieg w tym świetle. Pięknie Miro. Pierwszy raz widziałam to piękno, bo przecież tylko ty się zawsze zachwycałeś śniegiem. I ja wtedy, bo ciebie już nie było. Może dlatego…- zamyśliła się. - Miro? – Miro słuchał jej tak naprawdę. I wrażenie miała, że po raz pierwszy w życiu z taką uwagą jej słucha. Uśmiechnęła się – więc pięknie było. I cicho i odświętnie bardzo. Majestatycznie nawet. I ja jakbym na zewnątrz była. I z dworu obserwowała przez okno, co się w środku izby dzieje. I ta granatowa poświata i tylko biel. I białe okna, framugi Miro na świeżą biel pomalowane, a na świeżo przecież być pomalowane nie mogły, bo środek zimy. I żółte chłodne światło od środka, bo z sufitu tylko żarówka na sznurze wisiała. A to Miro dziwne, prawda? Bo u nas nigdy sama żarówka nie wisiała. A tam tak. Może ja Miro jak ciebie już nie będzie, to sobie nie poradzę, albo już mi zależeć na niczym nie będzie i jak się coś zniszczy to tak zostanie. Miro, to światło taki sztuczny chłód dawało. I te ściany takie żółte były i olejną farbą się skrzyły. Ty wiesz przecież, Miro, jak ja takich śliskich ścian nie lubię, a my zawsze tylko takie Miro mieliśmy, dlaczego? Taki chłód bił Miro od tego okna, że na dworze przytulniej było, niż w środku. Ale w środku nikt się tym nie przejmował Miro, nie martwił się. Smutno mi było Miro. Smutno i pusto tak w sercu, jakbym go w ogóle nie miała. W środku mnie Miro jakby już nic kompletnie nie było. Nic. Ja się czułam nijak Miro, nie źle, tylko nijak. Jakbym już nic nie mogła zrobić w życiu. Jakbym była poza tym wszystkim. A oni tam w środku tańczyli Miro. Po prostu tańczyli. Trzymali się za ręce i tańczyli. W kole. Wirowali. Taki barwny korowód Miro. I choć krzyczeli, wołali coś do siebie, śmiali się, śpiewali, to ja ich nie słyszałam. Nie słyszałam też muzyki, żadnej melodii, a przecież tańczyli Miro, to do czegoś tańczyć musieli, prawda? A ja nie słyszałam.

Krawaty sobie poluzowali i marynarki pościągane mieli, a guziki w koszulach rozpięte. Nie wszyscy Miro, ale większość i rumieńce na twarzy od wódki pewnie, albo i od zmęczenia, od tych wygibusów Miro pewnie. I włosy zmierzwione mieli i pot było widać pod pachami. Na koszulach takie mokre plamy zostawił i na plecach. I na skroniach Miro. Pot z nich kapał nieomal. Kobiety wszystkie miały świeżo zrobioną trwałą jakby od jednego fryzjera i usta uszminkowane i oczy na perłowy niebieski umalowane i sukienki miały obcisłe i odświętne takie. Nie na co dzień, takie, co to od święta wielkiego się zakłada, albo do kościoła i czarne cienkie rajstopy i szpilki ze startymi obcasami od tego tańcowania chyba i ja się Miro nadziwić nie mogłam, jak one w taki śnieg w tych szpilkach tu przyszły. Na ścianach Miro i na tej gołej żarówce spod sufitu serpentyny Miro kolorowe wisiały. Dziwnie to wyglądało razem wszystko Miro. Bardzo dziwnie. Nikt nie zauważył, ze nas nie ma, a przecież do nas przyszli, do ciebie, żeby się pożegnać pewnie, a nie zauważyli. Wszyscy się zjechali Miro, mimo że dawno pomarli, bo i stryjek był i ciotka i babka była moja i twoja i nawet pradziadek. I twój ojciec i moja mamusia. I Truda. I Margot. I Esterka. I mój ojciec taki groźny jak zawsze. I mimo że się dobrze bawił to twarz miał taką nieprzyjemną, taką zaciętą jak ty nieraz Miro. Jaki ty do niego jesteś czasami podobny, to nawet nie wiesz. I nawet jak nie chcesz, ha, nawet wtedy jeszcze bardziej jesteś do niego podobny. I ojciec Trudy przyszedł, i choć chciałam, to się z nim przywitać nawet nie mogłam, bo Truda…, a zresztą, nie ważne. Wszyscy byli. I twoi kuzyni i nawet Nela. I ksiądz co nam ślubu udzielał. I Nela z jakąś dziewczynką przyszła i z jakimś tłumoczkiem na rękach. I twój brat był. I tak sobie, jak go zobaczyłam, to pomyślałam, że byś się ucieszył na jego widok, gdybyś żył, bo przecież tyle lat go nie widziałeś. I dziwne było, że twój ojciec z nim się nie bawił, bo ja jakbym go tyle lat nie widziała i wypatrywała dnia każdego, to jakbym go zobaczyła, to z ramion bym nie wypuściła. Nie wypuściłabym i tyle, a on nie. Nawet koło niego nie tańczył. Nawet na niego nie patrzył. Może go nie poznał? Może nie zauważył? Nie wiem Miro dlaczego. Nie wiem. I Salima moja była i nasze dzieci wszystkie Miro. Takie malutkie, odświętnie jak do chrztu, albo komunii pierwszej poubierane i ja do nich wołałam i wołałam, ale one nie słyszały i jak do sieni wbiegłam, żeby je przytulić, ucałować, to drzwi nie mogłam otworzyć i szarpałam za klamkę i szarpałam i nic. Waliłam więc Miro pięściami i waliłam i krzyczałam, żeby mi otworzyli, ale nikt mnie nie słyszał. I tak cicho było za drzwiami, a przecież oni się tam bawili i śpiewali. Ale ja nie słyszałam Miro. I oni mnie nie słyszeli. To już wolałam je chociaż z dworu oglądać, te nasze maluchy. W szybę stukałam, ale nie słyszeli. Machałam im, twarz całą do lodowatej szyby przycisnęłam. Na nic to Miro.

 Cieszyłam się nawet Miro, że tak dobrze się bawią i że razem są wszyscy, bo bym chyba nie przeżyła, jakby nasze Miro dzieci same się po tamtym świecie pałętały. A tak to chociaż razem do nas przyszli, nie tułały się po nocy niebezpiecznie same takie biedulki. Dziwne Miro, że mi zimno nie było. Bo nie było. A ja w cienkiej sukience byłam tylko i w rajtuzach cieniutkich i pantoflach wiosennych, jak one wszystkie. Tyle że na czarno całkiem, bo to już pewnie żałobę po tobie przyjęłam. I włosy miałam pięknie uczesane, tak gładko i spięte z tyłu i nie siwe, a czarne. I umalowana byłam. I uperfumowana, bo czułam. I nagle mnie tak w sercu ukuło i smutek mnie naszedł jeszcze większy i na chwilę do płotu podeszłam, oparłam się o te zimne, zamarznięte sztachety, żeby chłód na policzkach poczuć i żeby nie zemdleć zaraz i odpocząć chwilę, ochłonąć, bo przecież ja już też Miro nie najmłodsza jestem, a od tego samego patrzenia na te ich tańce to się zmęczona poczułam i słaba. I w głowie mi się kręciło trochę. Więc się oparłam i przed siebie patrzę na te pola zamarznięte i białe. Na grządki moje puste i jałowe. I sznurki z klamerkami do bielizny, co to je na zimę zapomniałam ściągnąć i poprzymarzały teraz i nadziwić się nie mogę, że ciebie już Miro nie zobaczę. A nagle widzę, jak garnek sam się po ziemi, po drugiej stronie płotu, przesuwa. I że jeszcze tylko mi ducha brakuje, co bym jak się już wszyscy rozejdą, porozjeżdżają do siebie i sama całkiem zostanę, zasnąć nie mogła. Powietrza mi w piersiach brakować zaczyna i czuję, jak serce mi coraz szybciej bije. Źle się dzieje, Miro myślę sobie. Źle. I nim się przeżegnać zdążę koło garnka kura dreptać zaczyna. Moja kura ruda ukochana Miro i głową w spód garnka stukać zaczyna. Ta kura Miro, co ze mną zawsze siadała na ganku. Myślę ja sobie, że ta kura, to się z tobą Miro pożegnać przyszła, choć ją nie raz witką zdzielił jak pod sień za blisko podchodziła, choć ją nie raz pod wiadro chował jak się nosić nie chciała. Dziobem w zamarznięte dno dziobie i pogdakuje, tyle Miro że ja to bardziej wiem, że ona pogdakuje niż słyszę. Bo nic nie słyszę. Żadnych dźwięków. Kura w ten garnek stuka i puka i jakoś go przewraca i dziobem z garnka wyciąga wielkiego zamarzniętego szczura. Ja wiem Miro, że teraz to brzmi bez sensu całkiem. Absurdalnie zupełnie. Ale to teraz. Tu i teraz Miro. Wtedy to takie logiczne było, że aż z ulgą odetchnęłam. Szczur szedł w garnku, nie duch. Zamarzł, bo zimno, choć nie mi, ale jemu tak. Kura go za ogon wyciągnęła, bo ją interesowało, co w garnku siedzi. Poza tym często tam ziarno trzymaliśmy, więc może na ziarno liczyła, a tu taka niespodzianka. Tyle że zamarznięty, to na wiele się jej nie nada. Ważne, że nie duch pomyślałam i odwracam się Miro, a w izbie już nikogo nie ma. po nikim ani śladu. Nawet serpentyn już nie ma. Pusto całkiem i ja sama Miro. Samiuteńka na dworze i już tak ładnie nie jest. Nie jest odświętnie i granatowo. Tylko czarno i zimno. I ja Miro ciebie szukać zaczynam, ale ciebie nigdzie nie ma. No niby cię nie ma, bo umarłeś, to być już nie możesz, a z drugiej strony, pogrzebu jeszcze nie było, to gdzieś być musisz. I ja się boję ogromnie i już nie ważne czy żyjesz Miro, czy nie, bylebyś był, bylebym się mogła do ciebie przytulić, poczuć cię pod palcami martwego, żywego, obojętnie mi to. Byle cię dotknąć. Zobaczyć. Więc biegam Miro i cię szukam. Biegam i krzyczę: Miroooo, wołam. Mirooooo, ale ty mi nie odpowiadasz. I ja nie wiem co robić. Zaczynam w kółko biegać, drzwi dalej otworzyć nie mogę, ani do domu, ani do szopy. Kręcę się tak bez sensu i zimno mi się robi straszliwie. I widzę Miro jak w oddali oni wszyscy tańczą i podrygują i coraz mniejsi się robią i mniejsi i ledwo ich widać. Jak punkciki robią się maleńcy. Migoczą jak światełka na cmentarzu w tych ciemnościach i ciebie Miro widzę na końcu, i ty robisz się mniejszy i mniejszy i migoczesz i znikasz i wiem Miro, że cię już więcej nigdy nie zobaczę.

Miro nic nie mówi. W dal śnieżną patrzy. Coś się wydarzy, tego jest pewien.

       - Długa zima będzie. Wcześnie się zaczęła – stwierdziła i podparła brodę rękoma. Tak jakby zupełnie nie miało znaczenia, to co przed chwilą opowiadała. Jakby zapomniała, że przed chwilą opowiadała jeszcze całą tę historię.

Miro milczy. Ta opowieść przeszyła go na wskroś. Zabolała. Zima zawsze była długa, za długa na tą ich samotność. Czasami czuł się jak więzień skazany tylko na siebie i na nią. Zawsze się wcześnie zaczynała. Wcześniej niż we wsi. Czasami nie mógł już na nią patrzeć. I na nią i na zimę za oknem.

- Zjadłbym jabłko – odezwał się w końcu.

        - Upiekę ci jutro - odpowiedziała. Było późno, zaraz mieli iść spać. Patrzył na nią, jak się krząta i wkłada nocną koszulę. była taka drobna. Drobniutka. I blada. Starość tkała na jej twarzy gęstą pajęczynę zmarszczek. Z nim obchodziła się dużo łaskawiej, mimo że był wiele lat od niej starszy.

- Połóż się Miro, bo ja już się położyłam. Tak zimno jakoś.

- Zima...

- Wiem. Połóż się przy mnie Miro.

        - Zaraz - nie chciało mu się wstawać od stołu. Zima zasypywała ich śniegiem i ciszą co roku, a jednak wciąż nie mógł się nadziwić jak pięknie może być na świecie. Pięknie i smutno. Zima miała w sobie nie tylko ciszę, ale i smutek. Coś, co nie sposób było określić, opisać, ale czuło się w sercu. Coś co przeszywało na wskroś.

Świszczała cichutko, kiedy przebudził się w nocy. Coś ciągnęło go w dół. Dziwnie i przerażająco. Jakby leciał jakimś tunelem w dół i taka jasność nie wiadomo skąd i ten świst. Kiedy obudził się, leżała obok, spokojniutka i świszcząca. Więc ten świst, to ona. A cała reszta śniła mu się pewnie, chociaż dałby sobie rękę uciąć, że nie. Kiedyś umrze faktycznie, pomyślał i pewnie przed nią.

       - Miałam rację, Miro – powie, a on już nie usłyszy. – Miałam rację, a jak mówiłam, to nie wierzyłeś mi Miro, jak zawsze. Nie traktowałeś tego co mówię poważnie, nie pierwszy raz zresztą Miro, a mówiłam, co mi się śniło? Mówiłam Miro, ale ty nie słuchałeś i teraz masz. Co tam ty Miro, ty już sobie odpoczywasz, teraz to ja mam. Ja, Miro. Sama, na tym końcu świata, a jak mówiłam, żebyś pomyślał o mnie, jak ja tu będę żyć, to zawsze co innego było ważniejsze. Ważniejsze ode mnie, Miro, to teraz proszę bardzo. Środek zimy i ty zimny, Miro i do kogo ja mam się przytulić? Do kogo, Miro?- tak powie, ale on już nie usłyszy. Rano z nią porozmawia. Powie jej wszystko co myśli, powie co czuje, pomyślą o wszystkim. Najpierw upiecze mu jabłka na piecu, a potem porozmawiają i nie będzie się gapił w okno, jakby na kogoś czekał. Będzie patrzył na nią. Jutro. Zasnął z jej twarzą pod powiekami i leciutkim świszczącym oddechem w głowie.

Śmierć przyszła nad ranem i choć Miro leżał z brzegu, nie przyszła po niego. A przecież oprócz tego, że leżał z brzegu, to był jeszcze starszy od niej. Jak mogła się więc tak pomylić?

Leżała sobie prawie niezauważalna w pościeli i już nie musiała się martwić, co będzie jak Miro umrze pierwszy. Nie musiała się już martwić o nic.

Śnieg wciąż padał na dworze.

Zrobiło się cicho...

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

oj... (0)~Justyna, 2012-08-17 14:30:03

dawno nie czytałam nic tak subtelnego, wzruszającego... sama wychowałam się w małej wsi i dodatkowo chyba się utożsamiłam z bohaterami, ech... a Pani pisząca takie rzeczy niech nigdy nie przestaje! Ja na pewno będę czytelniczką!

Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.