Czytelnia człowieka dla ludzi
Marcin Muth
Pojawił się Marcin Muth. Nie jest sztuką go zauważyć, ale
skandalem by było go przegapić. Jeżeli nie uda wam się wpaść w zachwyt, to
proszę się nie przejmować; ostatecznie tylu ludziom nic się dzisiaj nie udaje.
10. KlubKalifornia
Mogłoby się wydawać, że życie w Poznaniu przełomu
milleniów biegło bardzo beztrosko. Przemysł się rozwijał, bezrobocie
malało, a na każdym rogu ulicy otwierały się Żabki. Młodzież garnęła
się do nauki, przybywało uczelni państwowych i prywatnych. Co tydzień pociągi
zwoziły całą tę wesołą ferajnę do miasta, coby się bawiła, dupczyła i
nabywała ogłady. Było bardzo wesoło. Tak wesoło, że aż za wesoło. Problemy
jednak były.
Największym problemem były ograniczenia przestrzenne. Pomimo furczącego dookoła
rozwoju, miasto nadal było europejskim zadupiem. Ciężko było
się z niego wyrwać i ciężko było do niego trafić. Poza zjeżdżąjącymi
z całej Polski studentami, trafiali tutaj jeszcze goście targowi. To było
jednak bardzo nieciekawe towarzystwo. Sami biznesmeni, prawnicy i inne
sobiepństwo. Nie ruszali się ze swoich hoteli, czasami jedynie wystawiając
nos albo inną część ciała w poszukiwaniu uciech. Nie było z nich
żadnego realnego pożytku.
Z miasta trudno było gdziekolwiek dalej wyjechać, bo lotnisko malutkie, a
morze tutaj nie docierało. Zostawała kolej, którą jako tako można było
osiągnąć Warszawę, Wrocław i Szczecin. Cała reszta była mocno
skomplikowana. Już na przykład przejażdżka do nieodległego
przecież Berlina wymagała naonczas posiadania dokumentu o szumnej nazwie paszport.
Miał on tę zaletę, że jak się go miało, to można było
pojechać zagranicę, ale i tę wadę, że jak się coś nie tak za tą
granicą zrobiło, to się dostawało Misia. Miś powodował, że można sobie
było paszport w dupę wsadzić.
Przestrzeń była cholernie wąska, więc studenci fantasmagorii starali
się jak najwięcej podróżować w czasie, jednocześnie rozszerzając
granice percepcji. Niektórzy robili to tak skutecznie, że już sami nie
wiedzieli gdzie się kóńczy ich percepcja, a zaczyna percepcja kogoś
innego. Z tego wynikało wiele nieporozumień między największymi nawet
przyjaciółmi. Pomimo bowiem dość otwartych głów i swobodnych obyczajów,
byli jednak w większości ludźmi zamkniętymi i zazdrośnie strzegącymi swoich
przestrzeni.
Przestrzeń była na wagę złota. Nie każdy bowiem miał paszport, a ci,
którzy szczęśiliwie je mieli, nie zawsze mogli z nich korzystać.
Przeszkodą był albo brak środków finansowych, albo też administracyjny zakaz
przekraczania granicy zwany zdrobniale Misiem. Wszycy za to mogli podróżować po
bezmiarach percepcji. Ale, żeby taki bezmiar mieć, trzeba było dysponować
nietuzinkową wyobraźnią. Najwybitniejsi fantasmagoryści, żeby
wspomnieć Kanta, przez całe życie mogli się nigdzie nie ruszać, a
przestrzeń jaką mieli do dyspozycji była nieporównywalna z czymkolwiek.
Studenci fantasmagorii na Akademii Szamarzewskiej dzielili się na trzy
grupy. Pierwsi to legaliści, którzy korzystali tylko i wyłącznie z sił
własnej wyobraźni podlewanej co najwyżej winkiem lub piwkiem. Drudzy
zdecydowanie lansowali środki halucynogenne niedostępne w oficjalnym obiegu,
obstając przy twierdzeniu, że im coś bardziej zabronione, tym większego
kopa daje. Trzeci to złamane fiuty bez wyobraźni, którym żadne środki nie
pomagały w zrozumieniu złożoności świata.
Do pierwszych zaliczał się Władek Łokietek i czasami ktoś jeszcze. Do
drugich zaliczali się zdecydowanie Sztuk i Sid, ale starali
się trzymać na uboczu, podczas gdy prym wiedli Nygus i Katamaran.
Oboje mieli coś w rodzaju ADHD, za co byli powszechnie lubiani. Robili
wokół siebie tyle zamieszania, że cała reszta mogła spokojnie jakoś bokiem się
przesmyrgnąć. Trzeba bowiem jasno powiedzieć, że większość fantasmagorystów nie
lubiła skupiać na sobie uwagi. Wręcz przeciwnie, każde zainteresowanie
swoją osobą odbierali jako inwigilację albo wręcz gwałt. Nygus nie
miał takich problemów, lubił być w świetle jupiterów i nie
owijał niczego w bawełnę.
Ja tam niczego nie będę owijać w bawełnę, mówił, to nie jest robota dla
mnie, to robota dla Murzynów. Nygus był znany ze swoich kontrowersyjnych poglądów.
Z przekonania był Sarmatą i Konfedaratą. Ale nie Barskim, tylko
południowoamerykańskim. To znaczy w wojnie secesyjnej byłby zdecydowanie po tej
samej stronie co Patrick Swayze. Jednym z jego ulubionych bohaterów
historycznych był Kazimierz Pułaski. Nawet próbował tłumaczyć kolegom, że
jeden z jego przodków zmienił nazwisko na Nygus tylko i wyłącznie dlatego,
aby uniknąć prześladowań ze strony uwolnionych murzyńskich niewolników.
Większości nie przekonał, ale osiągnął tyle, że większość uznała go za wariata
i mitomana. Mniejszość uznał, że jest Teksańczykiem i unikała z nim
na wszelki wypadek kontaktów.
Z niewyjaśnionych do dziś przyczyn, Nygus cieszył się sporym
poparciem zarówno Łokietka jak i Gustaffsona. Redaktorzy „Bibuły“, którzy tak
wysoko windowali wymagania moralne, wyraźnie stosowali taryfę ulgową wobec
Nygusa. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, jak wiele mu zawdzięczali. Nygus bowiem
nie dzielił świata według poglądów, ale po prostu na białych i czarnych. Czarni
mieli pracować, a biali mieli grać w Heroes of Might & Magic. Łokietek i
Gustaffson choć nie zgadzali się ze stosowaniem kryterium etnicznego, to
jednak nie potrfili sobie odmówić partyjki. Za każdym razem jednak, gdy
tylko przekraczali próg mieszkania Nygusa, zaczynali mu myć głowę na temat
równouprawnienia ras, płci, narodów i gatunków. Macie nasrane w głowach, ale
was lubię – powtarzał zawsze Nygus i włączał jeden ze swoich podrasowanych
kompów.
Drugim filarem silnej pozycji Nygusa, poza dość interesownym wsparciem
Łokietka i Gustaffsona, był właśnie Klub Kalifornia. Sam go wymyślił, założył i
rozpropagował. Wymyślił też postać Bosmana Szkwała, który miał niby pływać na
statkach po całym świecie i zewsząd przysyłać Nygusowi trawę.
Pierwszą porcję o wadze
Na szczęście wtedy Nygus spotkał Katamaran, która nerwowo paliła fajka na
stacji benzynowej przy Żeromskiego. Katamaran chwyciła bezceremonialnie Nygusa
za rękaw i powiedziała bez ogródek.
- Nygus, masz palenie, bo odpierdolę?
- No ba!? – w charakterystyczny dla siebie sposób potwierdził rozpromieniony
Nygus, po czym wyjął ze swojej jaskrawo żółtej kurtki spory worek marihuany.
- Jamajka, men! – zawołała rozradowana Katamaran, nie zwracając uwagi na
policjantów zbliżających się do niej w celu zgaszenia papierosa, który
siał niebezpieczeństwo w pobliżu stacji beznyznowej.
- Kalifornia, siostro, Kalifornia! – wypiszczał szczęśliwy jak dziecko Nygus,
który zawsze zaczynał piszczeć gdy wpadał w euforię, a wpadał w nią bardzo
często, co sprawiało, że brzmiał przez większość czasu
dość groteskowo, bo miał chyba dwa metry wzrostu, a głos niczym
Farinnelli, co znowu nie było przypadkiem, gdyż przynależał on jeszcze kilka
lat temu do słynnego chóru Kurczewskiego, który naonczas był już w rękach
słynnego skądinąd Krollopa Wojciecha. Nygus nigdy nie opowiadał, co tam
przeżył, a koledzy taktownie nie pytali, choć wiedzieli, że coś
przeżyć musiał, a to co przeżyć musiał, musiało z kolei
odcisnąć swoje piętno tu i ówdzie, z naciskiem na ówdzie.
- Dokumenty, proszę. – powiedział nie znoszącym sprzeciwu głosem policjant,
który właśnie doczłapał do Katamaran i Nygusa.
- Czego chcesz, faszysto, kobietę uderzysz – Katamaran wiedziała, że
najlepszą obroną jest atak, więc po prostu zaczęła energicznie wymachiwać
rękami przed twarzą stróża prawa, podczas gdy bystry Nygus upychał w ciasnych
dżinsach cały swój towar, a towarzyszący mu przyjaciele z Jeżyc zaczęli
buczeć i tupać w celu przestraszenia policjantów.
- Rozejść się! – krzyknął drugi policjant, który wyglądał nieco groźniej, bo
miał czarne okulary, jakby był z Ameryki.
Na normalnym osiedlu może by go posłuchano, ale Jeżyce to nie było normalne
osiedle. To była dzielnia z tradycjami. Tu były trzy może cztery
świętości, a wśród nich nie było policji. Był Papież Polak, był Kolejorz, był
alkohol i był ewentualnie hip-hop. Cała reszta, nie wyłączając porządku
prawnego, reżimu politycznego oraz klimatu była względna. Cała reszta zależała
tylko i wyłącznie od woli mieszkańców. Biedni policjanci, którzy przytuptali
z willowych Ogrodów, nie mieli pojęcia w co się wdali. Co prawda
stacja należała jeszcze do ich rewiru, ale przez aktywną
działalnóść Nygusa oraz przypadkową obecność Katamaran została
zaanektowana na rzecz Jeżyc poprzez zasiedzenie a właściwie zastanie.
Wypierdalać! – krzyknął na całą chrypę Góral, któremu kiedyś płuco na
siłce pękło, bo za daleko ze sterydami pojechał, i od tego czasu jest wyjątkowo
cięty nie tylko na pedałów i policjantów, ale także sprzedajnych farmaceutów,
którzy za drobną łapówkę przepiszą każdą ilość wszystkiego i nawet nie
ostrzegą, że płuco może pęc bez ostrzeżenia. Góral już zdołał
wyrwać z chodnika płytkę i cisnąć ją w stronę gliniarzy.
Nygus tylko na to czekał. Chwycił Katamaran z całej siły za ramię i
pociągnął za sobą. Dziewczyna zdołała jeszcze zamachnąć się dużą
indiańską torbą i zdzielić w łeb jednego z tych niebieskich
fagasów. Drugi cudem uchylił się przed lecącą ze sporą prędkością
płytką chodnikową, a że należał do tych co łatwo nie odpuszczają już trzymał
w ręku krótkofalówkę, przez którą wzywał posiłki z całej dzielnicy.
Zanim jednak ktokolwiek przyszedł z odsieczą Góral rozwinął natarcie.
Patrol został zepchnięty do głębokiej defensywy. Ostrzeliwując się z broni
służbowej w powietrze, zabarykadowali się w sklepiku stacyjnym, między
batonikami a płynami do spryskiwaczy. Napastnicy tymczasem chwycili za nalewaki
i rozpoczęli kanonadę w kierunku wejścia. Policjanci zmuszeni byli
zabarykadować wejście lodówką z coca-colą. Wzmocnili swoje szeregi
osbługą stacji i zrobili sobie kawę oraz hot-dogi, ostrzeliwując
się cały czas z broni służbowej. Z mandatu za palenie raczej
nici, skonstatował ten, który pierwszy zaczepił Katamaran. Jeszcze ich
dorwiemy, odparł przez zaciśnięte zęby drugi, który nigdy nie odpuszczał, a
nazywał się Kaczmarek.
Pełną epą wpadły na skrzyżowanie trzy nowiutkie radiowozy wiozące Kaczmarków
z całego Poznania. Trzeba bowiem wiedzieć, że z Kaczmarkami
się w Poznaniu nie zadziera. Jest tu ich od cholery i jeszcze trochę, więc
jak jednemu nastąpicie na odcisk, to możecie być pewni, że stu innych wam
nadepnie. Oblężony na stacji benzynowej młodszy aspirant Kaczmarek mógł
liczyć na wsparcie innych Kaczmarków i liczył i się nie przeliczył.
Przyjechali i otoczyli całe to jeżyckie towarzystwo gęstym kordonem. Góral,
widząc co się święci, szybko wyjął z kieszeni najnowszą powieść
Małgorzaty Musierowicz i podreptał, jakby nigdy nic, w kierunku Ogrodu
Botanicznego. Ci, którzy lali jak głupi benzynę na stację, dostali w ryja
pałami i się uspokoili. Młodszy aspirant Kaczmarek został uwolniony. Za
hot-dogi nikt nie zapłacił.
Nygus z Katamaran siedzieli już w tym czasie spokojnie na stadionie
Olimpii, klubu sportowego niegdyś milicyjnego, potem mafijnego, a na
koniec ochroniarskiego. Mogli tam się czuć bezpiecznie, bo nad
wszystkim czuwali ludzie, którzy znali się na bezpieczeństwie i
narkotykach jak nikt inni. W najlepszych czasach miejsce to było pięknym
kamuflażem raczkującego partnerstwa publiczno-prywatnego pod przewodem
generałów milicji i prezesów firm polonijnych. Najpierw wyglądało to tak, że
sponsorem drużyny piłkarskiej był pan, który kleił jakieś plastikowe
pudełka, a prezesem klubu komendant główny policji ledwo przemalowanej z
milicji. Na murawie szalał Brzęczek z Okońskim, a w gabinetach się biznesmeni
zrzucali na lodówkę dla komendanta. Potem się okazało, że w tym wszystkim
jeszcze jakieś narkotyki były. Że podobno jakiś szmugiel przez Polskę szedł na
zachód. Wtedy jednak nikomu to do głowy nie przyszło. Zawracanie głowy,
powiedział Nygus, tamci nas gonią za palenie fajek na stacji benzynowej, a
tu ich dowódcy wałki z mafią kleili, a może dalej kleją. Jak tu
szanować prawo. Kiedyś to by się takich cwaniaków na pal wbiło.
Targowica!
- Daj no lepiej Nygusku staficzku– powiedziała czule na to wszystko mało
zainteresowana niuansami Katamaran – życie za krótkie jest, żeby
się przejmować.
- Masz – wyraźnie zdegustowany Nygus podał jej lufkę nabitą po brzeg jeszcze
zielonym zielskiem.
- Ładnie pachnie – pochwaliła substancję Katamaran – będzie z tego radość.
- Zaprosiłem dziś wszystkich na schizownię, przyjdziesz? – zapytał Nygus,
który ponad wszystko cenił gościnność.
- Wysoki jak brzoza, głupi jak koza – aż podskoczyła zdegustowana Katamaran –
chcesz się tym dzielić z całą dzielnią?
- To moi bracia, krew z krwi...
- Pojebało cię? Za mało tego dla tych troglodytów. To jest dawka dla
intelektualistów. Weźmiemy ekipę z Szamarzewka i pójdziemy do mnie.
- Ale co ja powiem kolegom? – rozłożył ręce Nygus, który przeżywał konflikt
sumienia, nie wiedząc czy zachować wierność klasową czy
plemienną.
- Olej ich – powiedziała rzeczowo, jak na kobiętę przystało, Katamaran –
wszystkich nie zadowolisz, wiem co mówię – po czym wzięła macha i uklękła na
indiańskiej torebce przed Nygusem.
Katamaran była młodą kobietą, która dobrze wiedziała, czego chce i nie
robiła z tego ceregieli. Rozpięła swoimi delikatymi dłońmi spodnie Nygusa,
po czym z dużą wprawą zaczęła pieścić jego centralny układ nerwowy. Dobrze
wiedziała, że z Nygusem można wszystko, tylko trzeba ustami. Kiedy mózg
Nygusa był już bardzo twardy wprawnym ruchem wyswobodziła go
z żółtych slipek i włożyła do buzi. Trudno opisać, co czuł wtedy Nygus. W
każdym razie podjął decyzję, że zrobi tak, jak mówiła Katamaran. Podzieli
się Kalifornią tylko z fantasmagorystami, a na dzielni opowie,
że gliny mu zabrały cały stuff. Argumenty koleżanki były nie do odparcia. Jego
mózg pracował na najwyższych obrotach. Myśli goniły jedna za drugą. Głowa
Katamaran poruszała się rytmicznie, a język umiejętnie trafiał w czułe punkty
twardogłowego Nygusa.
Na to wszystko z lasu wyszedł Góral. Zatopiony w lekturze nawet nie
zauważył, jak obszedł cały Ogród Botaniczny, wychodząc od strony przejścia pod
torami do Jeziora Rusałka i dalej tunelem do obiektów Olimpii na Golęcinie.
Góral uwielbiał bowiem prozę Małgorzaty Musierowicz. To jedyna wybitna pisarka
z Poznania, powtarzał kolegom na siłce. Kiedy protestowali, wymieniając
jeszcze Kazimierę Iłłakowiczównę, która również była ziomem z Jeżyc,
oponował, twierdząc nie bez racji, że pani Kazimiera to jednak zdecydowanie
literatura kresowa. Musicie sobie zdać sprawę, że Poznań to właściwie
niemieckie miasto i ma więcej wspólnego z Monachium
niż z Wilnem, pouczał kolegów wyciskając kolejne kilogramy. My
myślimy i działamy inaczej. Musierowicz ma to we krwi. Ona jest
jedną z nas. Nikt nie śmiał oponować Góralowi. Wszyscy
wiedzieli, że jak się wkurwi, to mu może ostatnie płuco pęc,
Iłłakowiczównę czytali po kątach.
Zaczytany Góral pewnie by nie zauważył swoich lepiej wykształconych przyjaciół,
gdyby nie to, że Nygus z właściwym sobie zaangażowaniem zaczął głośno
jęczęć.A że głos miał jak dzwon, to i drepczący żużlowym torem Góral go
usłyszał. Spojrzał w górę na koronę stadionu i się rubasznie
roześmiał, klapiąc rękoma w uda z takim impetem, że mu najnowsza powieść
Małgorzaty Musierowicz wypadła na żużel. Zakochana para – Jacek i Barbara!
Wykrzyknął jak dziecko jednopłucy osiłek z Jeżyc na cały swój chrapliwy
głos. Faktycznie, kolorowa głowa Katamaran między długimi i chudymi nogami
Nygusa mogła z boku wyglądać nawet zabawnie. Zwłaszcza dla kogoś, kto
przaśnym obejściem i wulgarnym dowcipem maskował wrodzoną wrażliwość.
Założyciele Klubu Kalifornia nie od razu spostrzegli Górala. W momencie, kiedy
wykrzyknął zaczepkę, Nygus właśnie pozbywał się reszty wątpliwości co do
tego, z kim się podzielić cenną przesyłką od Szkwała.
Katamaran właśnie poczuła jak duże to były wątpliwości. Czując, że to
decydujący moment wtuliła się mocno w nogi Nygusa i odchyliła nieco głowę
w tył, nie wypuszczając jednak z ust inicjatywy. Nygus zanurzył dłonie w
gęstych falach włosów Katamaran i przytulił jej głowę jeszcze bliżej,
wyrzucając jednocześnie z siebie wszystkie argumenty. Dziewczyna
przełknęła je wszystkie, choć nie było to łatwe i natychmiast ryknęła w
stronę Górala. Odwaliło Ci, kurwa, tej!? Chcesz, żebym się udusiła!?
CDN.
Pisanie Marcina Mutha możecie znaleźć tutaj:
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.