20 kwietnia 2024, sobota

Merynos

Dorotka & Company

Merynos, cz. 28

 

 

 

 

Gruba, niepublikowana jeszcze książka dla nastolatek i ich rodziców - fragment dwudziesty ósmy Klick!!!

 

Na zdjęciu - Merynos


 

 

 

Cz. 28

 

 

 

rano

 

Rzadko się zdarza, żebyśmy wszyscy jedli razem śniadanie. Ale dzisiaj się to zdarza. Mama, tata i ja. Merynos jest już po.


- Wczoraj przyszedł do ciebie list. Z Anglli – mówi tata i podaje mi list. – Nie wiedziałem, że masz tam znajomych.


- Dlaczego nie dałeś mi go wczoraj, tato?!


- Bo chciałem o nim z tobą dzisiaj porozmawiać – mówi, a ja podrywam się od stołu i biegnę z listem do swojego pokoju. – Zaczekaj! Mieliśmy porozmawiać! – woła ojciec.


- Tato, żebyśmy mogli porozmawiać o liście, to muszę go chyba najpierw przeczytać, żebyśmy mieli o czym rozmawiać – mówię.


- Logiczne – mówi mama i puszcza do mnie oko. – Bardzo logiczne, nie uważasz? – pyta tatę.


- Aż za bardzo. Tylko, że za dziesięć minut muszę wyjść.


- To już musisz sam wybrać: albo rozmowa o liście, albo twoje sprawy – mama wychowuje tatę.


- Bardzo zabawne. Naprawdę. Bardzo – tato spogląda na zegarek.


- Ale przyznasz, że logiczne?


Tata przez moment się zastanawia, a potem jednak uśmiecha się.


- Wiecie co? Powinienem wam obu spuścić porządne lanie. Ale ani nie mam czasu, ani mi się nie chce. Przypomnijcie mi może kiedyś, w jakiejś wolniejszej chwili, żebym wam porządnie złoił skórę. Bo na pewno wam się to przyda. Ale teraz, wybaczcie, nie mam dla was czasu. Musicie sobie jakoś bez tego lania poradzić, jakoś z tym żyć.


- Masz bardzo mądrego ojca, Dorotko – mówi mama. – Bardzo. Najmądrzejszego ojca w tym domu – uśmiecha się i całuje tatę za uchem. Przy wszystkich.


W sumie nie najgorsi ci moi starzy. Znikam za drzwiami swojego pokoju.

 

 

 

 

list Patyczaka


„Umiem już kupić chleb po angielsku. I w ogóle całe zakupy. Nawet w sklepie muzycznym zrozumieli o co się pytam. Ale ja nie zrozumiałem co mi odpowiedzieli. Dziwnie się człowiek czuje, gdy oni tu w koło nawijają tylko po angielsku. I nie ma się kogo spytać o co im właściwie chodzi. I wszyscy jeżdżą samochodami lewą stroną ulicy. I bardzo się boją Polaków, żeby tu wszyscy nie przyjechali, bo by musieli jeździć prawą stroną. Wuj John, czyli wujek Janek tak mówi. Że się Anglicy boją, że im się wszyscy Polacy zwalą na głowę pewnego dnia, jak się już poczują na dobre w tej Unii Europejskiej. Jakby rzeczywiście było po co. Nawet chleb mają tutaj paskudny, jak placek z zeszłorocznej wielkanocy. Poza tym jest okay, i Anglicy mają dwie ręce, dwie nogi i głowę tak samo jak my. Jakby normalni. Tylko, że nawijają wyłącznie English. Piszę to, bo chcę ci powiedzieć, że mi brakuje rozmów z tobą.

 

Pat.


PS

Wujek Janek wciąż zaopatruje nas w tutejszą kasę i we wszystko w ogóle. Ciekawe kiedy mu się to znudzi? Zapisałem się na kursy językowe i rozglądam się za robotą. Co o tym sądzisz?”

 

„ Dla ciebie, mógłbym zrobić wszystko; naprawdę na wiele mnie stać…” tłucze mi się po głowie refren Myslowitza. I patrzę sobie na nasz kawałek morza w szklanym pudełeczku. To było tak dawno... Pat przysłał mi trzydzieści listów. Ale kawałka swojej Anglii mi już nie przysłał.

 

 



wieczorem

 

Myślę, że Patyczak staje się coraz bardziej praktyczny. A może zawsze taki był? Tylko byłam za głupia, żeby to dostrzec. Nie ma zamiaru być dalej taką głupią gęsią. Taką głupiutką nastolatką, co się wszystkiemu dziwi, o wszystko pyta, a sama nie ma nic do powiedzenia. Postanawiam też być praktyczna. Od zaraz. Tylko, że mi nic akurat mądrego do głowy nie przychodzi. Więc chociaż postanawiam podciągnąć swój szkolny angielski. Na wszelki wypadek. Otwieram książkę i lecę te I am, you are, they have, we must, thank you, heave a nice time... Ciekawe czy kiedyś powiem to co myślę w tym języku, albo czy będę miała sny po angielsku? Podobno ludzie na łożu śmierci mówią ostatnią wolę w języku, który jest im najbliższy. Ciekawe w jakim języku ja wtedy przemówię. I co będę miała do powiedzenia w tej strasznej godzinie? I czy ja kiedyś umrę? Nie wydaje mi się. Ponieważ nie potrafię sobie tego wyobrazić. A skoro sobie tego nawet wyobrazić nie mogę, to chyba mnie to nie dotyczy.

 

 



przedpołudnie


Liska nie ma w szkole, bo zgarnęli go do psychologa, żeby zobaczyć czy nie jest psychicznie niebezpieczny. Czyli, czy nie zagraża naszej bezpiecznej psychice. Wszyscy wypisują potajemnie na tablicach, na ścianach i na murach szkolnych hasła: „UWOLNIĆ LISA!”, „RUDE JEST PIĘKNE!”, „CZTEREJ PANCERNI I LIS”. Już na dużej przerwie wszystkie ubikacje były wytapetowane w lisie klimaty. Dyrekcja zrobiła na szóstej lekcji apel. A właściwie dwa apele; osobno dla nas i osobno dla gimnazjum. Staliśmy na korytarzu i pani psycholog tłumaczyła nam co to jest psychologia i że są cztery główne „paradygmaty psychologiczne” czyli wzorce zachowań człowieka. Mówiła dosyć długo, ale jeśli to co mówiła miało mieć jakiś sens, to by oznaczało, że trzeba się tak zachowywać, jak nam każą. Bo mamy jeszcze za małe rozumki, żeby zachowywać się tak jak chcemy, bo to może być zbyt dla nas niebezpieczne. Chyba jej o to szło. Po pani psycholog przemówiła dyrekcja. I powiedziała wreszcie o co chodzi: zabrania się bazgrania haseł o lisach i rudym kolorze. Jak ktoś zostanie przyłapany na czymś takim, to obniżone sprawowanie, albo jeszcze gorzej. Co dokładnie, tego dyrekcja nie powiedziała. Ale było jasne, że poprawczak, więzienie, albo zesłanie na Sybir to są tylko dziecinne igraszki w porównaniu z torturami jakie ma dla nas przygotowane.


Stałam na tym apelu i szczęka coraz bardziej opadała mi do posadzki. Straszono mnie w sprawie, która w ogóle mnie nie dotyczyła. Ani mnie nie obchodziła. No bo co mnie może obchodzić, że jakiś głupek podpalił sobie włosy do kamery. Dla popisu. Ale po tym apelu czuję, że jednak sprawa zaczyna dotyczyć i mnie. Osobiście. Czy tego chcę czy nie.

 

 




później


Anka Śledzińska powiedziała, że chce pogadać. Umawiam się z nią na spacer z Merynosem. Brniemy przez łąkowe zaspy, a Merynos goni wokół nas, podrywając do lotu czarne upiory, czyli gawrony. Ciekawe co by zrobił gdyby któryś się w porę nie poderwał? Wszystkie się podrywają. Więc się na razie nie dowiem czy gawrony są jadalne.


- Rozmawiałam z ludźmi co się trzymają z Liskiem. I wiesz co mi powiedzieli? – pyta Anka.


- No?...


- Że on słucha tylko techno. Laczek jeden! – Dla Anki słuchanie techno to jest taki grzech jak nielubienie jej kota o imieniu Masakra. A to jest wielki grzech. O czym sama się przekonałam. Kiedyś. – A ty co myślisz o tym psychicznym?


- Płynie mi ten Lisek – mówię co myślę. – Jego włosy, jego techno, po prostu płynie mi to.


- Mi też, właściwie – zgadza się Anka obojętnym tonem, ale zaraz potem wybucha: - Ale żeby mnie ktoś podejrzewał o malowanie napisów w obronie gościa od techno, to jest już gruba przesada chyba!


- Wiesz co ci powiem? – zawieszam głos, a potem opowiadam o tym co mi zrobił Lisek. To znaczy opowiadam o moim i mamy planie, żeby zrobić wywiad z Avril, albo z kimś innym, kogo sami wybierzemy i będziemy go mogli odpytać o co chcemy. – No a teraz na to nie ma kompletnie klimatu – kończę.


- Mówisz poważnie, z tym wywiadem? – Anka ma iskry w oczach.


- No pewnie.


- To zróbmy to we dwie!


- Tylko we dwie? – zastanawiam się. Bo Anka przecież już wie o moich światowych możliwościach. Bo właśnie jej o nich opowiedziałam. Zrobienie tego tylko z nią, to jednak nie to samo co ze wszystkimi. Bo wtedy inni mogą nie dowiedzieć się o mojej światowości.


- Chcesz się pytać technoludów z kim chcieliby zrobić wywiad?!


- A mogę się zastanowić?


- Jasne. W takiej sprawie? Pewnie – Anka zgadza się bez entuzjazmu. - Zobacz! On coś ma! – krzyczy nagle bo, Merynos zaczął obszczekiwać jakąś czarną plamę na śniegu. Podbiegamy i widzimy, że jeden z gawronów nie poderwał się w porę do lotu. Chyba zamarzł, albo umarł z głodu, czy na inna chorobę.


- Masz, Merynos, masz! – Anka wyjmuje z kieszeni serdelkę i odciąga psa.


- Ale ty jesteś praktyczna, Anka – mówię uśmiechając się.


- Mówisz o kiełbasie?


- Mówię o wszystkim, Anka. Chodź Merynos! Wracamy.

 





zaraz potem


Koło domu mijamy dużą panią. Która zwalnia, i już wiemy co będzie.


- Jaki ładny – mówi pani. – O, jaki ładny piesiu. O ty mój ładniutki, ti, ti, ti – pani pochyla się. – A nie gryzie?! – upewnia się. Nie pyta: czy może pogłaskać, czy mamy na to ochotę, bo przecież musimy mieć ochotę; chce tylko wiedzieć czy nie gryzie.


- Nie, proszę pani. Nie gryzie w stu procentach – odpowiadamy miłym głosikiem i zostajemy pogłaskani. Jesteśmy bardzo cacy

 

 



jutro


Lisek pojawił się w szkole, ale został zarekwirowany i dokądś przewieziony. Chyba w celu dobadania. Wszystkie napisy i hasła zostały usunięte. Ale pojawiło się mnóstwo rudych i pomarańczowych rzeczy. Po prostu wszyscy – albo prawie wszyscy, bo na przykład ja i Anka Śledzińska nie – poprzynosili do szkoły rudne długopisy, temperówki, pomarańczowe ołówki, pokupili pomarańczowe owijki na zeszyty, a trzy dziewczyny z gimnazjum pofarbowały sobie włosy na rudo. Na drugiej przerwie wychodzimy z Anką na korytarz i częstuję ją mandarynką. I sama też obieram sobie mandarynkę. Nagle słyszę za plecami głos naszej wychowawczyni:


- No tego się po tobie nie spodziewałam! Miałam cię za taką rozsądną uczennicę, a ty też bierzesz w tym udział?!


Nie od razu rozumiem o co jej chodzi. Ale szybko do mnie dociera – moja mandarynka jest pomarańczowa. Jak każda mandarynka. Kurcze, że też muszą produkować mandarynki w takim kolorze.


- Nie, to nie jest tak, jak pani myśli – w popłochu chowam nadgryziony owoc do kieszeni. – Ja po prostu tylko jem mandarynkę.


- Po prostu jesz mandarynkę… – powtarza pani takim głosem, że od razu czuję się jak przestępca.


- Tak, ale… ale właściwie już mi się odechciało – mówię tak szczerze, że do niej to chyba dociera.


- To już zjedz tę mandarynkę – pani mówi znów normalnie. – Ale lepiej uważaj.


- Będę uważać – obiecuję, patrząc na plecy pani oddalającej się do pokoju nauczycielskiego.


Nagle podchodzi do mnie dwóch chłopaków gimnazjum.


- Świetnie to wymyśliłaś! – mówi jeden.


- Super pomysł z tymi mandarynkami – drugi wali mnie w ramię, co ma oznaczać uznanie, chyba. I obaj pędzą na drugie piętro, gimnazjalne.


- Zrobiłaś to specjalnie? – pyta niepewnie Anka.


- Coś ty! Po prostu mama dała mi do szkoły mandarynki i tyle.


- Można ci wierzyć?


- Anka!...


- Dobra, dobra! Chciałam się tylko upewnić.


Potem była jeszcze jedna normalna przerwa, ale pod koniec długiej na korytarzach zaroiło się od mandarynek i pomarańczy. Ludzie kupili je sobie w markecie koło szkoły i teraz spacerowali i podrzucali je sobie. Albo tylko trzymali w rękach.


- Jezu! Dorota! Zostałaś matką chrzestną pomarańczowej rewolucji! – Krzyczy Anka. A ja nie wiem co odpowiedzieć jej i wszystkim. Którzy patrzą na mnie jakbym zrobiła coś, czego wcale nie zrobiłam. Postanawiam mówić prawdę. Wyjaśnić to nieporozumienie. Więc tłumaczę każdemu, że nie mam z tym nic wspólnego.


- Dobra, dobra, już nie bądź taka w porzo skromnisia – mówi Majka. – Ale z ciebie numer. Zazdroszczę ci szczęściaro.


- Bierz, częstuj się! – podchodzą ci sami faceci z gimnazjum i podsuwają mi torbę z mandarynkami.


- Nie, dzięki. Ja właściwe raczej nie lubię mandarynek – mówię, a oni wybuchają śmiechem, jakby usłyszeli najnowszy kawał o blondynce.


- Nie lubi mandarynek! Cha, cha, cha! No nie! Świetna jesteś, super! – wciskają mi do ręki jeden owoc i biegną dalej.


Chowam szybko podarunek do kieszeni, bo nasza wychowawczyni to wszystko widzi. A może nawet słyszy.

Czuję, że chciałabym już być w domu.

Kiedy wreszcie wychodzę ze szkoły widzę na bramie bazgroł wymalowany pomarańczowym sprayem: NIE LUBIĘ MANDARYNEK – ZA SŁODKIE! Przyspieszam kroku.

 

 

 

 

popołudnie


- Wszystkie sprawy na tym świecie, te najbardziej ważne, i te zupełnie błahe mają zawsze taki sam banalny początek – mówi tata, gdy siedzimy wszyscy w kuchni. Po tym jak opowiedziałam tę szkolną historię. – A ta sprawa zaczyna nabierać poważnego tempa. Szkoła zachowała się głupio, to trzeba wyraźnie powiedzieć, nie mówiąc już o tym twoim buraku Lisku…


- Tylko nie moim, tato. Proszę – wtrącam.


- No właśnie, nie twoim. Ale tkwisz w tym teraz po same uszy, czy ci się to podoba czy nie. – Tata przez chwilę zastanawia się, a potem obwieszcza nam swoją decyzję: - Wiecie co? No tu trzeba najzwyczajniej w świecie wyjaśnić twoją rolę w tym wszystkim, a raczej jej brak. Najlepiej będzie jak pójdę jutro do szkoły i porozmawiam z dyrekcją i twoją wychowawczynią.


- Tato, tylko nie to. Już raz byłeś porozmawiać w szkole i zmienili nam dyrektora, a ja miałam przechlapane u wszystkich przez tydzień albo dłużej. Nie pamiętasz?


- To się nawet dobrze składa – odzywa się mama, a ja patrzę na nią z nadzieją. – Podsumujmy, co wiemy na pewno. Otóż wiemy, że dzisiaj jest czwartek, a jutro jest piątek. Zgadzacie się ze mną?


- Nie bardzo rozumiem do czego zmierzasz – mówi tata.


- A potem jest weekend – ciągnie dalej mama. - I wiemy na pewno, że zaczynam pracę dopiero w poniedziałek. Oraz wiemy, że już od dawna miałam wielką ochotę na ten wyjazd.


- Jaki wyjazd mamo? – pytam.


- Tego to jeszcze konkretnie nie wiemy, ale wiemy, że na wspólny. Ty ja. Taki wypad w nieznane.


- A szkoła, mamo? W piątek?


- Szkoły ze sobą nie zabieramy. To też wiemy na pewno.


- A Merynosa?


- Merynosa koniecznie! To jesteśmy umówione?


- Bankowo, mamo! – wykrzykuję, co myślę.


- Zaraz, zaraz, a mnie nikt o zdanie nie zapyta? – pyta tata.


- No to też wiemy na pewno, że powinnyśmy cię zapytać czy pożyczysz nam swój samochód na nasz wypad. I cieszymy się, że jesteś zachwycony tą perspektywą. Możesz być pewien, że my się na pewno cieszymy, prawda?


- Tak, cieszymy bardzo – potwierdzam. I patrzę zaniepokojona na tatę, bo wcale nie wygląda na człowieka, który rozumie jakie wielkie szczęście go spotyka. Ale powoli zaczyna na takiego wyglądać.


- Chyba o czymś zapomniałyście – mówi.


- Tak?… - mama udaje niewiniątko.


- Miałyście mi przypomnieć, żebym w jakiejś wolnej chwili spuścił wam tęgie lanie. Takie porządne ojcowsko-mężowskie smary. I teraz znów nie ma na to czasu. Wasza sprawa – jakoś musicie sobie bez tego jeszcze radzić. Tu są kluczyki, proszę – ojciec rzuca na stół brelok, a metaliczny brzęk wyrywa Merynosa z drzemki.


– Wyjeżdżasz Merynos. Wiedziałeś o tym? Nie przejmuj się stary, życie zaskoczy cię jeszcze nie raz – mówi tata i głaszcze psa. – Tylko pilnuj mi ich dobrze.


Merynos przeciąga się sennie i potrząsa łbem. Jakby pytał: zaraz, zaraz, ale o co właściwie chodzi?



Cdn. wszystkie 28 odcinków tutaj:  www.moreleigrejpfruty.com/Merynos,2055.html

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.