24 kwietnia 2024, środa

Czytelnia człowieka dla ludzi

Mario Vargas Llosa

Mowa noblowska

 

 

 

Sztokholm, 7 grudnia 2010 roku, peruwiański pisarz dostaje Nobla

Fot. CTVNews




Mowa noblisty wygłoszona 7 grudnia 2010 r. w Sztokholmie,

przekład: Maciej Stasiński

źródło: Gazeta Wyborcza

 

Czytać nauczyłem się mając pięć lat, w klasie brata Justyniana w Colegio de La Salle w Cochabambie w Boliwii. Czytanie to najważniejsza rzecz, jaka mi się życiu przydarzyła. Prawie 70 lat później wciąż wyraziście pamiętam, jak magia przekładania słów z książek na obrazy odmieniła moje życie, obaliła bariery czasu i przestrzeni i pozwoliła przebyć z kapitanem Nemo 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi, walczyć u boku d'Artagnana, Atosa, Portosa i Aramisa przeciw knowaniom grożącym Królowej w czasach przewrotnego Richelieu i czołgać się jak Jean Valjean przez wnętrzności Paryża z rannym Mariuszem na plecach.


Czytanie zmieniało sen w życie, a życie w sen, kładło w zasięgu małego człowieczka, jakim byłem, wszechświat literatury. Matka opowiadała mi, że najpierw pisałem dalsze ciągi przeczytanych historii, bo albo nie mogłem przeboleć, że się skończyły, albo chciałem poprawić zakończenie. I być może przez całe dalsze życie nie robiłem niczego innego niż to właśnie: bezwiednie przedłużałem w czasie, rosnąc, dojrzewając i starzejąc się, pełne uniesień i przygód historie, które wypełniały moje dzieciństwo.


Chciałbym, by była tu dzisiaj moja matka, która wzruszała się i płakała, czytając wiersze Amado Nervo czy Pabla Nerudy. I mój dziadek Pedro ze swoim wielkim nosem i lśniącą łysiną, który chwalił moje wiersze. I wuj Lucho, który tak bardzo zachęcał mnie, bym poświęcił się pisaniu ciałem i duchem, chociaż literatura, wówczas i tam, marnie karmiła tych, którzy ją uprawiali.


Przez całe życie miałem koło siebie ludzi, którzy mnie kochali, zachęcali i zarażali wiarą, kiedy sam wpadałem w zwątpienie. To dzięki nim, i zapewne także dzięki własnemu uporowi i łutowi szczęścia, udało mi się poświęcić większą część życia tej pasji, nałogowi i cudowi, jakim jest pisanie, stwarzanie drugiego życia, w którym chronimy się, gdy jest nam źle, zmienianie tego, co niezwykłe, w coś naturalnego i tego, co naturalne, w coś niezwykłego, coś, co rozwiewa chaos; życia, które upiększa brzydotę, uwiecznia chwilę, a śmierć czyni przemijającym widowiskiem.



***


Pisanie historii nie było łatwe. Pomysły zmienione w słowa na papierze więdły, idee i obrazy mdlały. Jak je ożywić? Na szczęście byli mistrzowie, od których można się było uczyć. Flaubert nauczył mnie, że talent to wytrwała dyscyplina i wielka cierpliwość. Faulkner, że to forma - narracja i struktura - czynią treść wielką lub nędzną. Martorell, Cervantes, Dickens, Balzak, Tołstoj, Conrad, Mann, że ambicja jest w powieści równie ważna, jak stylistyczna zręczność i strategia opowiadania. Sartre, że słowa to czyny i że powieść, sztuka czy esej, jeśli niosą zaangażowanie w teraźniejszość i szukanie najlepszych dróg, mogą zmienić bieg dziejów. Camus i Orwell, że literatura pozbawiona moralności jest nieludzka, a Malraux, że bohaterstwo i epika są na miejscu dzisiaj tak samo, jak były w czasach Argonautów, "Iliady" i "Odysei".


Gdybym przywołał tutaj wszystkich pisarzy, którym zawdzięczam coś albo wiele, ich cień pogrążyłby nas w ciemności. Jest ich bez liku. Nie tylko ujawnili mi tajemnice opowiadania historii, ale kazali zgłębiać otchłanie człowieczeństwa, podziwiać wielkie czyny człowieka i truchleć wobec jego obłędu. Byli moimi najbardziej usłużnymi przyjaciółmi, animatorami mego powołania; dzięki ich książkom odkryłem, że nadzieja nie ginie nawet w najgorszych okolicznościach i że warto jest żyć, choćby dlatego, że gdybyśmy nie żyli, nie bylibyśmy w stanie czytać ani roić opowieści.


Czasem zadawałem sobie pytanie, czy w takich krajach jak mój, gdzie tak mało jest czytelników a tak wielu biedaków i analfabetów, tak wiele nieprawości, gdzie kultura jest przywilejem tak niewielu, pisanie nie jest czasem samolubnym luksusem. Ale te wątpliwości nigdy nie zdusiły we mnie powołania i pisałem zawsze, nawet wtedy, gdy niemal cały swój czas musiałem poświęcać na pracę zarobkową. I chyba dobrze postępowałem, bo jeśliby warunkiem rozkwitu literatury w społeczeństwie były wysoki poziom jego kultury, wolność, dobrobyt i sprawiedliwość, to nigdy by nie zaistniała. Przeciwnie, to dzięki literaturze, sumieniom, które budziła, pragnieniom i marzeniom, które rodziła, rozczarowaniu, po którym wracamy z podróży do rzeczywistości do pięknego zmyślenia, cywilizacja jest dziś mniej okrutna niż wówczas, gdy pierwsi bajarze uczłowieczali życie swoimi opowieściami.


***


Bylibyśmy gorsi, niż jesteśmy, bez dobrych książek, które czytamy. Bylibyśmy większymi konformistami, mniej niespokojni i mniej niepokorni, a duch krytyki, napęd postępu, w ogóle by nie istniał. Podobnie jak pisanie, także czytanie jest formą protestu przeciw niedostatkom życia. Ten, kto w fikcji szuka tego, czego mu brak, mówi, bez wypowiadania tego głośno, a nawet może tego nie wiedząc, że życie takie, jakim jest, nie wystarcza, by zaspokoić nasze pragnienie absolutu, tej podstawy ludzkiej kondycji; że powinno być lepsze. Wymyślamy fikcje, żeby móc przeżyć tych wiele żywotów, które chcielibyśmy mieć, choć mamy zaledwie ten jeden jedyny.


Bez fikcji bylibyśmy mniej świadomi, jak ważna jest wolność, żeby życie dało się żyć, i jakim się staje piekłem, gdy wolność dławi tyran, ideologia czy religia. Kto wątpi, że literatura nie tylko pozwala nam śnić o pięknie i szczęściu, ale i przestrzega nas przed wszelkim uciskiem, niech spyta, czemu wszystkie reżimy, które usiłują kontrolować ludzie życie od kolebki po grób, tak się jej boją, że ustanawiają cenzurę, by ją zdławić, i śledzą podejrzliwie niezależnych pisarzy. Czynią tak, bo wiedzą, jak niebezpieczne są wycieczki wyobraźni w książki, jak groźne stają się fikcje, gdy czytelnicy zestawiają wolność, która je rodzi i która się w nich realizuje, z obskurantyzmem i strachem czyhającymi na nich w prawdziwym życiu.


Wymyślający historie opowiadacze zawsze, choćby o tym wiedzieli lub nie, choćby tego chcieli lub nie, sieją niezadowolenie, pokazują, że świat jest kiepsko urządzony, że życie w fantazji jest bogatsze niż codzienny znój. To ta świadomość i wrażliwość, gdy zapuszczą korzenie, sprawiają, że ludzie nie dają sobą łatwo manipulować i nie przyjmują łgarstwa, które głosi, że za kratami i w towarzystwie inkwizytorów i strażników żyje im się bezpieczniej i lepiej.


Dobra literatura przerzuca mosty między różnymi ludami i ludźmi. Budząc rozkosz, cierpienie czy zdumienie, łączy nas ponad dzielącymi nas językami, wierzeniami, przyzwyczajeniami, obyczajami i przesądami. Kiedy biały wieloryb grzebie kapitana Ahaba w odmętach, serce czytelnika w Tokio, Limie czy Timbuktu zamiera tak samo. Gdy pani Bovary połyka arszenik, Anna Karenina rzuca się pod pociąg, a Julian Sorel wstępuje na szafot, gdy widzimy, że wszyscy mieszkańcy wioski Comala w książce "Pedro Páramo" nie żyją, tak samo wstrząśnięty jest wyznawca Chrystusa, Buddy, Konfucjusza, Allacha czy ateusz; czy nosi marynarkę i krawat, burnus, kimono czy szarawary. Literatura rodzi braterstwo i przyćmiewa granice, które między mężczyznami i kobietami wytyczają niewiedza, ideologie, religie, języki i zwykła głupota.

 

***

 

Wszystkie epoki miały swoje groźne widma. Nasza jest wiekiem fanatyków, terrorystów samobójców, tego starego gatunku, który wierzy, że zabijając dostępuje raju, że krew niewinnych zmywa zbiorowe zniewagi, prostuje nieprawości i ustanawia prawdę w miejsce fałszywej wiary. Nie możemy zliczyć ofiar, które giną codziennie w różnych rejonach świata z rąk posiadaczy prawd absolutnych. Mieliśmy nadzieję, że wraz z upadkiem totalitarnych imperiów zapanuje współistnienie, pokój, pluralizm, prawa człowieka, a świat zostawi za plecami zagładę, ludobójstwo, najazdy, wojny na wyniszczenie. Nic takiego nie nastąpiło. Mnożą się nowe formy barbarzyństwa rozniecanego przez fanatyzm a rozprzestrzenianie się broni masowej zagłady nie pozwala wykluczyć, że jakaś grupka oszalałych odkupicieli wywoła pewnego dnia nuklearny kataklizm.

 

Trzeba im stawić czoła i pokonać ich. Wcale nie jest ich wielu, choć hałas, który czynią, słychać na całej kuli ziemskiej, a nieszczęścia, które wywołują, napełniają nas przerażeniem. Nie wolno nam dać się zastraszyć ludziom chcącym odebrać nam wolność, którą wywalczyliśmy sobie w długotrwałym dążeniu do cywilizacji. Brońmy liberalnej demokracji, bo mimo wszelkich ograniczeń wciąż oznacza ona pluralizm polityczny, tolerancję, prawa człowieka, szacunek dla krytyki, prawo, wolne wybory, przemienność władzy, czyli to wszystko, co nas wyprowadzało z lasu i zbliżało ku pięknemu i doskonałemu, choć pewnie nigdy nieosiągalnemu życiu, którego miraż tworzy literatura. Życiu, na które zasługujemy sobie tylko je śniąc, pisząc i czytając o nim. Przeciwstawiając się zbrodniczym fanatykom, bronimy prawa do marzeń i do ich urzeczywistniania.

 

Za młodu, jak wielu pisarzy mego pokolenia, byłem marksistą i wierzyłem, że socjalizm jest lekarstwem na wyzysk i niesprawiedliwość, które trapiły mój kraj, Amerykę Łacińską i cały Trzeci Świat. Mój rozbrat z ideologią upaństwowienia i kolektywizmu i droga do tego, by stać się demokratą i liberałem, którym jestem i staram się być, były długie, trudne i powolne. Prowadziły poprzez przemianę rewolucji kubańskiej, która mnie zrazu zachwycała, w autorytarny ustrój na modłę ZSRR, poprzez świadectwa dysydentów przeciskające się poprzez druty gułagu, najazd Układu Warszawskiego na Czechosłowację i myśli Raymonda Arona, Jean-François Revela, Isaiaha Berlina i Karla Poppera, którym zawdzięczam nawrócenie na kulturę demokratyczną i społeczeństwo otwarte. Ci mistrzowie byli wzorem przenikliwości i śmiałości w czasie, gdy inteligencja Zachodu zdawała się ulegać, z oportunizmu lub swawoli, omamom sowieckiego socjalizmu lub krwawym obrzędom chińskiej rewolucji kulturalnej.

 

***

 

Od dziecka marzyłem, by pewnego dnia stanąć w Paryżu, bo olśniony francuską literaturą wierzyłem, że mieszkając tam i oddychając powietrzem, którym oddychali Balzak, Stendhal, Baudelaire, Proust, stanę się prawdziwym pisarzem; że jeśli nie wyjadę z Peru, będę tylko pisarzem niedzielnym. I rzeczywiście, Francji i jej kulturze zawdzięczam niezapomnianą naukę, że literatura jest tyleż powołaniem, co dyscypliną, pracą i uporem. Mieszkałem tam, gdy żyli jeszcze i pisali Sartre i Camus, w czasach Ciorana, Becketta, Bataille'a, teatru Brechta, kina Bergmana, inscenizacji Jeana Vilara i Odeonu Jeana Louis Barrault, Nowej Fali i Nouveau Roman, mów i przecudnych dzieł André Malraux, a także być może największych teatralnych przedstawień ówczesnej Europy - konferencji prasowych i olimpijskich gromów gen. de Gaulle'a.

 

Tym, co być może najbardziej zawdzięczam Francji, jest odkrycie Ameryki Łacińskiej. Tam nauczyłem się, że Peru było częścią rozległej wspólnoty, w której bratały się historia, geografia, sprawy społeczne i polityczne, pewien sposób bycia i ten smakowity język, którym mówiłem i w którym pisałem. Wspólnoty, która w tamtych latach tworzyła nową i prężną literaturę. Tam przeczytałem Borgesa, Octavio Paza, Cortazara, Garcię Marqueza, Fuentesa, Cabrerę Infante, Rulfo, Onettiego, Carpentiera, Edwardsa, Donoso i wielu innych, których książki były rewolucją w literaturze hiszpańskojęzycznej i dzięki którym Europa i pokaźna część świata odkrywała, że Ameryka Łacińska nie jest jedynie kontynentem zamachów stanu, operetkowych wodzów, brodatych partyzantów i grzechotek mambo i cha cha cha, lecz także idei, artystycznych form i literackiej fantazji wykraczających poza folklor i przemawiających językiem uniwersalnym. Od tamtej pory Ameryka Łacińska uczyniła postęp, choć, jak mówi poeta Cesar Vallejo, "mamy, bracia, jeszcze wiele do zrobienia". Mniej musimy znosić dyktatur niż kiedyś, już tylko Kubę i kandydatkę do schedy po niej - Wenezuelę oraz kilka pseudodemokracji błazeńskich i populistycznych, jak Boliwia i Nikaragua. Gdzie indziej na kontynencie demokracja jako tako działa, wspierana zgodą większości obywateli. Po raz pierwszy w historii mamy i lewicę, i prawicę, które - w Brazylii, Chile, Kolumbii, Peru, Urugwaju, Dominikanie, Meksyku i niemal całej Ameryce Środkowej - szanują państwo prawa, wolność krytyki, wolne wybory i przemienność władzy. To jest dobra droga i jeśli Ameryka Łacińska będzie się jej trzymać i walczyć z podstępną korupcją i integrować ze światem, przestanie nareszcie być kontynentem przyszłości i zacznie żyć dniem dzisiejszym.

 

W Europie nigdy nie czułem się obcokrajowcem. Po prawdzie nigdzie indziej też nie. Wszędzie, gdzie zdarzyło mi się mieszkać - w Paryżu, Londynie, Barcelonie, Madrycie, Berlinie, Waszyngtonie, Nowym Jorku, Brazylii czy na Dominikanie - czułem się jak w domu. Wszędzie rozpoznawałem coś znanego, mogłem żyć w spokoju i pracować, uczyć się, rozbudzać marzenia, znajdować przyjaciół, książki i tematy.

 

Nie wydaje mi się jednak, by to, że zostałem, niechcący zresztą, obywatelem świata, pozbawiło mnie tego, co nazywa się korzeniami, osłabiło moje więzi z ojczyzną, bo gdyby tak miało być, moje peruwiańskie doświadczenia nie inspirowałyby mnie nadal jako pisarza i nie wynurzałyby się co i raz w moich opowieściach, choćby te działy się daleko od Peru. Myślę nawet, że okoliczność, iż tyle lat mieszkałem z dala od kraju rodzinnego, wzmocniła tylko te więzi, dała mi jaśniejszą wizję, która wraz z nostalgią umie oddzielić to, co przygodne, od tego, co istotne, i wciąż uruchamia wspomnienia. Miłość kraju rodzinnego nie może być obowiązkowa, lecz jak każda miłość musi być porywem serca, jak ten poryw, co łączy kochanków, rodziców i dzieci, przyjaciół.

 

Peru noszę w środku, bo tam się urodziłem, rosłem, kształciłem się i przeżyłem dzieciństwo i młodość, które ulepiły mnie, wykuły moje powołanie, bo tam kochałem, nienawidziłem, radowałem się, cierpiałem i marzyłem. To, co się w Peru dzieje, bardziej mnie dotyczy, wzrusza i burzy niż to, co dzieje się gdzie indziej. Nie zmuszam się do tego, nie chcę tego, ale tak po prostu jest. Niektórzy rodacy oskarżali mnie o zdradę i byłem nawet bliski utraty obywatelstwa, kiedy w czasach ostatniej dyktatury [Fujimoriego] apelowałem do demokracji świata o ukaranie jej sankcjami dyplomatycznymi i gospodarczymi, jak to zresztą czyniłem zawsze wobec wszelkich dyktatur, czy to Pinocheta, Castro, afgańskich talibów, irańskich imamów, południowoafrykańskiego apartheidu czy birmańskich satrapów w mundurach. Jutro postąpię tak samo, jeśli Peru padnie znów ofiarą zamachu stanu, który unicestwi naszą kruchą demokrację, czego oby los nam oszczędził, a Peruwiańczycy nie dozwolili.

 

Mój protest nie był bynajmniej pochopnym odruchem zawodu, jak twierdzili pismacy przywykli sądzić innych swoją mizerną miarą. Postąpiłem zgodnie z przekonaniem, że dyktatura to zło absolutne, że jest źródłem brutalności i korupcji, otwiera rany, które goją się wolno, zatruwa przyszłość i tworzy chore nawyki i obyczaje, opóźniając odbudowę demokracji na wiele pokoleń. Dlatego dyktatury należy zwalczać bez zastanowienia wszelkimi środkami, włącznie z sankcjami ekonomicznymi. Jest godne pożałowania, że rządy demokratyczne, zamiast dawać przykład solidarności z Damami w Bieli na Kubie, opozycjonistami wenezuelskimi, Aung San Suu Kyi czy Liu Xiaobo, którzy nieustraszenie sprzeciwiają się swoim dyktaturom, wyrozumiałość często okazują nie ofiarom, lecz katom. A przecież ci dzielni ludzie, walcząc o swoją wolność, walczą także o naszą.

 

Mój rodak José Maria Arguedas nazwał Peru krajem "wszystkich krwi". Chyba nie ma lepszego określenia. Tacy jesteśmy i nosimy to w sobie wszyscy, czy nam się to podoba, czy nie. Sumę tradycji, ras, wierzeń, kultur z czterech stron świata. Czuję się dumny jako dziedzic kultur prehiszpańskich, które stworzyły tkaniny i stroje z piór z Nazca i Paracas, ceramikę mochica i inkaską, wystawiane w najlepszych muzeach świata, budowniczych Machu Picchu, Chimu, Chan Chan, Kuelpa, Sipan, La Bruja, a także kultury Hiszpanów, którzy wraz końmi, mieczami i jukami przynieśli do Peru i Grecję, i Rzym, i tradycję judeochrześcijańską, odrodzenie, Cervantesa, Quevedo, Gongorę i tę krzepką mowę Kastylii, którą Andy umiały osłodzić. Razem z Hiszpanią przybyła tam Afryka, której siła, muzyka i perlista wyobraźnia jeszcze bardziej wzbogaciła peruwiańską różnobarwność. Gdy dobrze poskrobać, okaże się, że Peru jest jak Alef Borgesa, cały świat w miniaturze. Cóż za zaszczyt dla kraju: brak mu tożsamości, bo ma je wszystkie!

 

Podbój Ameryki był okrutny i brutalny, jak wszelkie podboje, i zasługuje na naszą krytykę. Ale nie możemy zapominać, że tamtej grabieży i zbrodni dokonali nasi prapradziadowie, Hiszpanie, którzy popłynęli do Ameryki i tam zostali kreolami, nie zaś ci, którzy zostali w swoim kraju. Krytyka nasza będzie sprawiedliwa, jeśli będzie też samokrytyką. Bo ci, którzy 200 lat temu przejęli władzę po zdobyciu niepodległości przez dawne kolonie hiszpańskie, miast wyzwolić Indian i uczynić zadość za doznane przez nich krzywdy, wyzyskiwali ich nadal z taką samą chciwością i okrucieństwem jak konkwistadorzy, w niektórych krajach wręcz dziesiątkując ich i wyrzynając w pień. Powiedzmy to jasno. Od 200 lat wyzwolenie Indian jest wyłącznie naszą sprawą i nie wywiązaliśmy się z tego. To wciąż zadanie do wykonania w całej Ameryce Łacińskiej. Nikt od tej hańby i wstydu nie ucieknie.

 

***

 

Hiszpanię kocham tak samo jak Peru. Moja wdzięczność dorównuje mojemu długowi wobec niej. Gdyby nie Hiszpania, nie stałbym dziś na tej trybunie, nie byłbym znanym pisarzem, lecz jak tylu mniej fortunnych kolegów tułałbym się w przedsionku dla pisarzy pozbawionych uśmiechu losu, wydawców, nagród, czytelników, których talenty być może pewnego dnia odkryje potomność, ale to smutna pociecha. W Hiszpanii wyszły wszystkie moje książki, tu spotkało mnie nadmierne uznanie, tu zyskałem przyjaciół, jak Carlos Barral i Carmen Balcells i tylu innych, którzy nie spoczęli, póki moje opowieści nie znalazły czytelników. Hiszpania przyznała mi drugie obywatelstwo, kiedy wydawało się, że utracę własne. Nigdy nie czułem, że bycie Peruwiańczykiem jest nie do pogodzenia z posiadaniem hiszpańskiego paszportu, bo zawsze uważałem, że Hiszpania i Peru to dwie strony tego samego medalu, nie tylko w mojej skromnej osobie, ale w rzeczywistości historycznej, kulturalnej i językowej.

 

Ze wszystkich lat spędzonych w Hiszpanii szczególnie żywo pamiętam pięć pierwszych spędzonych w ukochanej Barcelonie na początku lat 70. Dyktatura Franco wciąż trwała i rozstrzeliwała ludzi, ale była to już skamielina, zwłaszcza w dziedzinie kultury. Przez kolejne szpary i szczeliny, których cenzura nie nadążała łatać, Hiszpanie chłonęli nowe idee, książki, myśli, wartości i formy sztuki wcześniej zakazane jako wywrotowe. Żadne miasto nie wykorzystało wówczas lepiej tego początku otwarcia i rozkwitu wszystkich dziedzin twórczości niż Barcelona, która stała się kulturalną stolicą Hiszpanii, gdzie trzeba było być, żeby poczuć zwiastuny nadchodzącej wolności.

 

Z uwagi na to, ilu malarzy, pisarzy czy wydawców latynoskich wówczas tam zamieszkało lub stale przyjeżdżało - bo żeby być poetą, powieściopisarzem, malarzem czy kompozytorem, należało tam być - Barcelona stała się także stolicą Ameryki Łacińskiej. To były niezapomniane lata, pełne koleżeństwa, przyjaźni, konspiracji i wydajnej pracy. Jak wcześniej Paryż, Barcelona była wtedy wieżą Babel, miastem kosmopolitycznym i powszechnym, dającym bodziec do życia i twórczości, gdzie po raz pierwszy od hiszpańskiej wojny domowej pisarze hiszpańscy i latynoamerykańscy mieszali się ze sobą, bratali i rozpoznawali jako dziedzice tej samej tradycji i sojusznicy w tym samym przedsięwzięciu, wyznawcy jednej pewnej prawdy: koniec dyktatury jest bliski, a w Hiszpanii demokratycznej kultura odegra rolę pierwszoplanową.

 

Choć nie wszystko potoczyło się dokładnie tak, przejście od dyktatury do demokracji w Hiszpanii stało się jedną z najlepszych opowieści nowożytności, wzorem, jak cuda znane z powieści magicznego realizmu mogą się zdarzyć w rzeczywistości, jeśli zwycięża zdrowy rozsądek, a przeciwnicy polityczni potrafią poświęcić własne sekciarstwo dla dobra wspólnego. Hiszpańska droga od autorytaryzmu do wolności, od zacofania do dobrobytu, od społeczeństwa o nie mniejszych niż w Trzecim Świecie nierównościach materialnych do społeczeństwa klasy średniej, wejście Hiszpanii do Europy i przyjęcie w krótkim czasie jej demokratycznej kultury wzbudziły podziw świata i uczyniły ją krajem nowoczesnym. Przeżycie tego doświadczenia z bliska i od środka było dla mnie poruszające i pouczające zarazem. Oby nacjonalizm, ta nieuleczalna plaga współczesnego świata i Hiszpanii, nie popsuł tej optymistycznej opowieści.

 

Gardzę wszelkim nacjonalizmem, tą ideologią lub lepiej: religią, prowincjonalną, krótkowzroczną, wykluczającą, ograniczająca horyzont myśli, skrywającą przesądy etniczne i rasistowskie i uznającą za najwyższą wartość moralną i ontologiczną przewagę przypadkową okoliczność, gdzie się kto urodził. Obok religii, nacjonalizm był przyczyną najgorszych rzezi w dziejach ludzkości, jak obie wojny światowe czy obecna krwawa łaźnia na Bliskim Wschodzie. Nic bardziej nie przyczyniło się do bałkanizacji Ameryki Łacińskiej, jej okrwawienia się w bezsensownych wojnach i bitwach, wyrzucania bajońskich sum na zbrojenia miast na szkoły, biblioteki i szpitale.

 

Nie należy przy tym mylić nacjonalizmu z watą w uszach i jego nienawiścią do "innego", zarzewia przemocy, z patriotyzmem, uczuciem zdrowym i hojnym, miłością ziemi, gdzie ujrzeliśmy światło, gdzie mieszkali nasi przodkowie i powstały pierwsze marzenia, z rodzinnym pejzażem miejsc, kochanych stworzeń i myśli stanowiących znaki pamięci i tarczę przeciw samotności. Ojczyzna to nie sztandary i hymny, ani apodyktyczne kazania o obowiązkowych bohaterach, lecz garść miejsc i osób zaludniających nasze wspomnienia i barwiących je melancholią. Uczucie ciepła, że gdziekolwiek byśmy akurat przebywali, jest takie miejsce, do którego możemy zawsze wrócić.

 

***

 

Peru to dla mnie Arequipa, gdzie się urodziłem, ale nigdy nie mieszkałem, miasto, które poznałem ze wspomnień i tęsknot matki, dziadków i wujów, bo całe moje rodzinne plemię, jak wszyscy arequipańczycy, zawsze noszą swoje Białe Miasto na szlakach życiowej wędrówki. To pustynna Piura, z jej drzewkami i cierpliwymi osłami, gdzie odkryłem, że dzieci nie przynoszą bociany, lecz że je produkują pary robiąc przy tym okropieństwa będące grzechem śmiertelnym. To szkoła San Miguel i Teatr Rozmaitości, gdzie po raz pierwszy weszła na scenę napisana przeze mnie sztuczka. To róg Diego Ferré i Colón w dzielnicy Miraflores w Limie, gdzie po raz pierwszy zamieniłem krótkie spodenki na długie spodnie, wypaliłem pierwszego papierosa, nauczyłem się tańczyć, kochać i oświadczać się dziewczętom. To zakurzona i rozchybotana redakcja dziennika "La Cronica", gdzie w wieku 16 lat zdobyłem pierwsze szlify dziennikarskie, który to zawód obok literatury zajął mi prawie całe późniejsze życie i dzięki któremu - oraz książkom - żyłem mocniej, poznałem lepiej świat, zetknąłem się z ludźmi z różnych stron i warstw, wspaniałych, dobrych, złych i podłych. To Akademia Wojskowa im. Leoncia Prado, gdzie przekonałem się, że Peru to nie jest mała ostoja klasy średniej, gdzie dotąd sobie żyłem pod ochroną, ale kraj wielki, stary, rozeźlony, nierówny i wstrząsany rozmaitymi burzami społecznymi. To podziemne kółka, gdzie z grupką studentów knuliśmy rewolucją światową. Peru to przyjaciele z Ruchu Wolności, z którymi przez trzy lata wbrew bombom i zamachom terrorystycznym broniliśmy demokracji i kultury wolności.

 

Peru to Patrycja, krewna o zmarszczonym nosku i nieokiełznanej naturze, z którą miałem szczęście ożenić się 45 lat temu i która wciąż znosi pomagające mi pisać manie, nerwice i złości. Bez niej moje życie już dawno rozpłynęłoby się w wirze chaosu, nie narodziliby się Alvaro, Gonzalo i Morgana oraz sześcioro wnuków, którzy przedłużają i radują nasze życie. Ona robi wszystko i wszystko robi dobrze. Rozwiązuje kłopoty, zarządza gospodarstwem, czyni ład, trzyma na dystans dziennikarzy i intruzów, dba o mój czas, decyduje, z kim się spotykam i dokąd jadę, pakuje i rozpakowuje walizki i jest tak szczodra, że nawet wówczas, gdy sądzi, że mnie beszta, wygłasza najlepszą pochwałę: - Mario, nie nadajesz się do niczego poza pisaniem.

 

***

 

Wróćmy do literatury. Raj dzieciństwa nie jest dla mnie mitem literackim, lecz rzeczywistością: naszym wielkim domem z trzema dziedzińcami w Cochabambie, gdzie z kuzynami i kolegami odtwarzaliśmy historię Tarzana, i budynkiem prefektury w Piurze, gdzie na poddaszu gnieździły się nietoperze, ciche cienie napełniające tajemnicami rozgwieżdżone noce tej gorącej ziemi. Pisanie było wtedy żartobliwą zabawą, za którą rodzina nagradzała pochwałami i oklaskami mnie, wnuczka, kuzyna i syna pozbawionego ojca, bo mój tata zmarł i był w niebie. Był wysokim mężczyzną i fajnym chłopakiem, w marynarskim mundurze, a jego fotografia, przed którą modliłem się i którą całowałem przed snem, zdobiła moją nocą szafkę.

 

Pewnego ranka, po którym wciąż dzisiaj nie doszedłem do siebie, moja mama powiedziała, że ten pan w rzeczywistości żyje i że zaraz wyjeżdżamy do Limy, gdzie będziemy z nim mieszkać. Miałem 11 lat i tego dnia wszystko się zmieniło. Straciłem niewinność, poznałem samotność, władzę, dorosłość i strach. Ocaleniem było czytanie, czytanie dobrych książek, schronienie w świecie, gdzie życie było zachwytem, intensywnym pasmem przygód, gdzie czułem się wolny i znowu szczęśliwy. I pisanie, ukradkiem, jak ktoś, kto oddaje się wstydliwemu występkowi, zakazanej namiętności. Literatura przestała być zabawą. Stała się sposobem stawienia czoła przeciwnościom losu, protestu, buntu, ucieczki od tego, co nie do zniesienia, racją istnienia. Od tamtej pory do dzisiaj, zawsze gdy czuję się zgnębiony i przybity, na skraju rozpaczy, światełkiem w tunelu, deską ratunku niosącą rozbitka do brzegu było i jest dla mnie oddanie się ciałem i duszą opowiadaniu historii.

 

Choć mnie to kosztuje dużo trudu i potu i choć jak każdy pisarz czuję czasem groźbę niemocy i uwiądu wyobraźni, nic nigdy nie sprawiało mi większej rozkoszy niż budowanie miesiącami lub latami jednej opowieści, począwszy od niepewnego kiełka, obrazu przeżycia przechowanego w pamięci, które zostawiło po sobie jakiś niepokój, chęć, urojenie, przeobrażające się w pomysł i postanowienie, by tę chmurę widm zmienić w opowieść.

 

"Pisanie to sposób życia" - mówił Flaubert. Tak jest, życia z marzeniami, radością i buzującym w głowie ogniem, zmaganie się z krnąbrnymi słowami, póki nie posłuchają, przemierzanie szerokiego świata niczym myśliwy w pogoni za zdobyczą, zdolnej nakarmić rodzącą się fikcję i zaspokoić ten nienasycony głód każdej nabierającej ciała opowieści, która chce połknąć wszystkie inne. To zawrót głowy, który wywołuje rodząca się powieść, gdy nabiera formy i zaczyna żyć własnym życiem, gdy postaci się poruszają, działają, myślą, czują, żądają szacunku i uwagi, i gdy nie można im już dowolnie narzucić jakiegoś postępowania, ani pozbawić ich wolnej woli, nie uśmiercając ich i nie pozbawiając opowieści siły przekonywania. To jest przeżycie rzucające na mnie taki sam przemożny czar jak za pierwszym razem, jak kochanie się ukochaną kobietą dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, bez ustanku.

 

Literatura opacznie przedstawia życie, a jednak pozwala lepiej je zrozumieć, połapać się w labiryncie, w którym się rodzimy, błąkamy i umieramy. Daje nam zadośćuczynienie po niepowodzeniach, jakich nam przysparza prawdziwe życie, dzięki niej przynajmniej częściowo odczytujemy hieroglify, jakimi istnienie jest dla ogromnej większości istot ludzkich, przynajmniej dla tych z nas, którzy mamy więcej wątpliwości niż pewników i przyznajemy się do zagubienia wobec transcendencji, losu jednostki i zbiorowości, duszy, sensu lub bezsensu historii, tej i tamtej strony racjonalnego poznania.

 

***

 

Zawsze mnie frapowało wyobrażanie sobie, jak nasi przodkowie, nieledwie jeszcze zwierzęta, gdy dopiero rodził się język jako narzędzie porozumiewania się, zaczęli w pieczarach, skupieni wokół ognia, pośród nocy kipiącej grozą, gromami, błyskawicami i rykiem dzikich bestii, wymyślać i opowiadać sobie historie. To była dla naszego losu chwila kluczowa, bo wtedy właśnie w kręgu tych pierwotnych istnień zasłuchanych w głos i wyobraźnię opowiadającego, narodziła się cywilizacja, zaczął się ten długi ciąg zdarzeń, które nas stopniowo uczłowieczały i wytworzyły wolną jednostkę oderwaną od plemienia, naukę, sztukę, prawo, wolność; kazały jej badać wnętrze natury, ludzkiego ciała, przestrzeni i wzlecieć ku gwiazdom.

 

Tamte bajdy, opowieści, mity, legendy rozbrzmiewające nieznaną muzyką w uszach słuchaczy onieśmielonych tajemnicami i niebezpieczeństwami świata, musiały być ożywczą kąpielą dla stworzeń, dla których życie oznaczało jeść, chronić się przed żywiołami, zabijać i kopulować. Kiedy istoty te, pobudzone przez opowiadaczy historii, zaczęły wspólnie śnić i dzielić się marzeniami, oderwały się od kieratu walki o przetrwanie, wyrwały się z wiru zwierzęcych czynności, a ich życie stało się snem, rozkoszą, fantazją i rewolucyjnym zamysłem rozerwania zamknięcia, odmiany, poprawy losu, walką o zaspokojenie pragnień i ambicji podsycanych przez postaci z wyobraźni, ciekawością, by rozwikłać zagadki otoczenia.

 

Ten nigdy nieprzerwany proces wzbogacił się, gdy narodziło się pismo i opowieści już nie tylko były słuchane, ale mogły być czytane i utrwalane jako literatura. Dlatego nigdy nie dość powtarzać nowym pokoleniom, aż pojmą: fikcja to nie tylko rozrywka i intelektualne ćwiczenia wyostrzające wrażliwość i budzące ducha krytycznego. Fikcja jest nieodzowna, by cywilizacja nadal istniała, odradzała się i zachowywała w nas to, co w człowieku najcenniejsze. Byśmy nie cofali się do barbarzyństwa, jakim jest brak porozumienia, by życie nie sprowadzało się do pragmatyzmu specjalistów: widzą oni głębię zjawisk, ale zapoznają to, co ich otacza, co ich poprzedza i nastąpi po nich. Byśmy nie stali się służącymi i niewolnikami maszyn, które wymyślimy. Bo świat bez literatury byłby światem bez pragnień, ideałów i nieposłuszeństwa, światem automatów pozbawionych tego, co człowieka czyni człowiekiem: zdolności do wyjścia poza siebie, przemiany w drugiego, w innych, lepionych z gliny naszych marzeń.

 

W wędrówce od pieczar do drapaczy chmur, od gilotyny do broni masowej zagłady, od życia plemiennego do globalizacji fikcje literackie mnożyły ludzkie przeżycia, powstrzymywały ludzi przed popadnięciem w letarg, zapadnięciem się w sobie, rezygnacją. Nic nie siało tyle ciekawości, nie budziło takiej wyobraźni i pragnień jak to zawdzięczane literaturze życie pełne kłamstw dodawanych do tego życia, którym żyjemy, byśmy mogli być bohaterami wielkich przygód, pasji, jakich prawdziwe życie nam nigdy nie da. Kłamstwa literatury stają się prawdami poprzez nas samych, czytelników przemienionych i zarażonych tęsknotami i za sprawą fikcji odrywających się od przyziemnej rzeczywistości.

 

Literatura, jak czary, które każą nam śnić, że mamy to, czego nie mamy, być tym, kim nie jesteśmy, sięgać niemożliwej egzystencji, w której niczym pogańscy bogowie czujemy się zarazem przyziemni i wieczni, wpaja nam ducha niezgody i buntu kryjącego się za wszelkimi dokonaniami, które pozwoliły ograniczyć przemoc w stosunkach między ludźmi.

 

Ograniczyć zaledwie, nie położyć jej kres. Bo nasze dzieje będą zawsze dziejami niedokończonymi. Dlatego musimy dalej śnić, czytać i pisać, bo to jest najskuteczniejszy znany nam sposób ulżenia naszej przemijającej kondycji, pokonania robaka czasu i czynienia możliwym tego, co niemożliwe.

 

 

Mario Vargas Llosa

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.