29 marca 2024, piątek

Projekt Grochowiak

Stanisław Grochowiak

Trismus, cz.5, ciąg dalszy

Listopad - grudzień 1941

Pisałem ja:

List od starego Klingla. Niestety, Winkelried przepadł na zawsze. Szczegóły śmierci, jak we wszystkich takich wypadkach, nieznane. Bardzo współczuję dobrej pani Hildegardzie, chociaż otrzy­mała wysokie odznaczenie. W obozie spokojnie. Front wschodni bez zmian.


Pisała   Nelli:

Mnóstwo pracy w Winterhilfsverein. Król musi stołować się w kantynie dla załogi. Niech zacieś­nia stosunki.

 

Dopisek mój: Proszę o powagę!

 

Pisałem  ja:

Front bez zmian. W obozie — wykupiono mał­żeństwo Lichtensteinów. W moim małżeństwie: Nelli-Astrid. Znowu. Notuję to tylko z obowiązku.

 

Pisała   Nelli:

Dentysta. Bolało. Król w Berlinie.

 

Pisałem  ja:

Front bez zmian. Trochę bliżej Moskwy.

 

Pisała   Nelli:

Nareszcie list od brata. Jednak bardzo zdawko­wy. Znowu dentysta.

 

Pisałem  ja:

Japończycy zaatakowali Pearl Harbour! Tysią­ce zabitych i rannych. Flota amerykańska chyba przestała istnieć. A więc zaczęło się! Na wscho­dzie — bez zmian.

 

Pisała  Nelli:

Dentysta.

 

Pisałem  ja:

Na wschodzie — przejście do wojny pozycyjnej. W obozie — bez zmian. Długa rozmowa Nelli z Sylwią Grakchus. Bezczelna propozycja popra­wienia warunków dla Astrid.

 

Pisałem  ja:

Oficjalny   komunikat   OKW   o   końcu   bitwy o Moskwę. Czyżby odwrót?

Pisała  Nelli: Rocznica ślubu. Bez gości.

 

 

 

 

Winferhiliserein

• Piszę te słowa daleko, daleko od mojej umę­czonej Ojczyzny, wyzuty ze czci, nazwiska, ze wszystkiego — prócz śniegu. Przyciskam palcami powieki (tylko bez łez, tylko bez tkliwości!), widzę tę straszną zimę 1942, wąskie uliczki Glückauf, pokryte warstwą śniegu, ale widzę coraz ostrzej, jak dalece mój osobisty los (a więc i los Nelli) splótł się nierozdzielnie z losem Rzeszy! Przed chwilą przeczytaliście fragmenty naszego domo­wego pamiętnika, na pewno z pewnym zakłopota­niem brnęliście przez te notatki mężczyzny i ko­biety, trywialne niekiedy i wstydliwe, ale z nie­ubłaganą konsekwencją, zmierzające od słońca, od światła — do mroków katastrofy. A jakże im daleko do tragicznych dat z zimy 1942! Otóż i w dzienniku losów narodowego socjalizmu owe mroźne miesiące miały otworzyć ciąg kronik coraz bardziej posępnych i okrutnych. Zazwyczaj we­soły pocztylion Kramer mknął w tych dniach na swoim rowerze przez zaśnieżone uliczki Glückauf jak złowrogi ptak, z pomarszczonej torby wycią­gał prawie wyłącznie czarne koperty. Straszny krzyk niemieckich matek biegł po całej niemiec­kiej ziemi. Co prawda gęsty śnieg uciszał te za­wodzenia, ale wiedzieliśmy, że tam — gdzieś, gdzie nawet myślą nie poważyliśmy się sięgać, tak samo napełnia wiecznym milczeniem otwarte usta i oczy naszych martwych synów i braci. Cóż za galopada uczuć: rozdzierający ból po każdej wieści z frontu, wzrastająca nienawiść wobec wroga, ale zarazem konieczność czujności wobec wszelkich objawów defetyzmu lub rezygnacji we własnych szeregach. Nie starczało mi czasu, aby ocknąć się po wiadomości o śmierci jednego z przyjaciół, a już musiałem brać udział w posie­dzeniu sądu dla zdrajców (często ojców i matek poległych chwalebnie żołnierzy), którzy z osobistej klęski ważyli się wróżyć klęskę Führera. Bezpo­średnio z biura Gestapo udawałem się do sal ratuszowych, gdzie następowała uroczystość ude­korowania odznaczeniami matek-bohaterek, kobiet z męstwem i dumą przyjmujących śmierć dwóch, a niekiedy i czterech synów. Ból, rozpacz, gniew, hańba, wzniosłość — wszystko to na przestrzeni kilku godzin. Noce nie dawały mi odpoczynku, zrywałem się, biegłem sprawdzać straże, bo by­wało, że ulegałem halucynacjom: wydawało mi się, że strzały ze wschodu podbiegły już tu, już pod Glückauf, pod samo gardło. Przeczytałem to ostat­nie zdanie i przeraziłem się, jak dalece opacznie można by odczytać jego sens. Nie, nie było mowy o strachu, muszę powiedzieć ogólniej, że uczucie trwogi wyeliminowałem ze swoich doznań już w okresie młodości. To, co nie dawało mi spokoju, co zakłócało mój sen, nie miało więc nic wspól­nego z uczuciem lęku, a jeżeli nawet — to z lę­kiem innej, bardziej sublimowanej natury. Oto złowrogie wieści z rosyjskiego frontu po raz pier­wszy podważyły moją niezachwianą dotąd wiarę w powodzenie naszego Wielkiego Planu. I znowu muszę uściślić: jako żołnierz nigdy, aż po ostatnie godziny nie ośmieliłem się wątpić o ostatecznym zwycięstwie. Gdybym tak uczynił, to z jakim czołem poważyłbym się zasiadać w trybunałach dla zdrajców i defetystów!  Cierpiałem  nie jako  żoł­nierz, ale jako ideolog. Wierzyłem, że zwyciężymy, ale począłem też zdawać sobie sprawę, że zwycię­stwo to już nie będzie na tyle triumfem, aby ziścić się mogły wysokie wizje i sny Achima von Arnim. Reichsführera, wreszcie i moje osobiste. A więc nie w moim pokoleniu staniemy się zdobywcami i   twórcami   nowego   świata,   w   moim   pokoleniu pójdziemy jeszcze na kompromisy. Kto zaś przy­sięgnie, że przyszłe pokolenia, pozbawione żywego geniuszu   Führera,   nie   sprzeniewierzą   idei?   Oto wątpliwości,   które   na   przemian napawały   mnie wstydem, wściekłością i bólem, oto uczucia, któ­re  po   wyczerpujących   fizycznie   zajęciach   dnia nie pozwalały na nocny spoczynek. Więc powta­rzam:   zrywałem  się   pośrodku   nocy,   nie   zabez­pieczony dostatecznie przed chłodem, wybiegałem na teren obozu, beształem wartowników, zarządza­łem   nieoczekiwanie   apele   więźniów.   Nad   tym ostatnim boleję szczególnie: pamiętam te szeregi twarzy w bladym świetle reflektorów, te woskowe maski, nieruchome i pełne zimnego triumfu. Piszę to i schodzę do ciebie, Nelli, schodzę na samo dno Hadesu, bo teraz pojawiasz się, a wszystkie gon­gi objawiają nasz akt ostatni.

     Więc najpierw było rozstrzelanie Rybakowa. Pi­sałem już o moim osobistym stosunku do tej egze­kucji (proszę teraz skonfrontować moje zachowa­nie wobec tego bolszewika z ogólnym stanem mojego ducha!). Oto, jak wspomniałem, wieści o klęsce w kotle stalingradzkim, wyjątkowo ostra zima i pewien kryzys ekonomiczny, wywołany wzmożoną koniecznością dostaw dla wojska, a do tego dołączające się bombardowania większych miast — wszystko to powodowało rosnące rozprzęże­nie w społeczeństwie. Trzeba nie znać narodu nie­mieckiego, aby posądzić go o nastroje buntownicze lub zgoła wywrotowe. Nie, o tym nie było mowy; raczej notowano wypadki wybuchów miłości i entuzjazmu dla osoby Führera o sile dotąd nie spotykanej. Rozprzężenie wiodło raczej w kierunku zbiorowej psychozy nieszczęścia, wyjaskrawiania akcentów żałoby i lamentnictwa. Chociaż żałoba była w naturze swojej dalszym aktem solidarności z państwem narodowo-socjalistycznym i z osobą Führera (któremu po każdej niepomyślnej wiado­mości współczuto bardziej niż nawet rodzicom poległych), to na dyscyplinę życia codziennego wpływała wyraźnie niekorzystnie. W tej sytuacji Führer i partia uznali za konieczne stworzyć szereg faktów, świadczących o prężności systemu, zdolności partii do czynów mocnych i bezkompro­misowych. Po konsultacjach z drem Goebbelsem i ekspertami od spraw psychologii tłumu postano­wiono dać całą serię imprez o charakterze ideo­logicznym i widowiskowym, jak: przeprowadzenie przez miasta kolumn jeńców rosyjskich (w jak najbardziej opłakanym stanie), publiczne egzeku­cje, pokazowe procesy. Czytelnik o duszy mimozy może w tym miejscu wykrzywić się z niesmakiem; idę tak daleko w ustępstwie, że potrafię ten grymas zrozumieć, proszę jednak pamiętać, że myśmy uprawiali politykę, a nie poezję, i to poli­tykę zwalczaną przez cały świat wszystkimi do­stępnymi środkami! Nie mogliśmy lekceważyć nawet doświadczeń japońskich, mimo że w innych warunkach, jak to ogólnie wiadomo, często nie spotykały się one z naszą aprobatą. Wiem najle­piej, czym była publiczna egzekucja Rybakowa dla psychiki społeczeństwa Glückauf i okolic. Egzekucję zarządzono na godzinę dwunastą w po­łudnie, a już o świcie do Glückauf ściągały podwody i autokary z widzami. Często zjeżdżano cały­mi rodzinami, nie wyłączając dzieci, wszyscy od­świętnie ubrani, z odświętnym podnieceniem, nie przekraczającym jednakże granic powagi (kilka nieodpowiedzialnych ekscesów stłumiłem w zarod­ku). Myślę paradoksalnie, ale chyba nie całkiem niesłusznie, że ten nastrój tłumu, domagającego się ofiary i tę ofiarę otrzymującego, wpłynął ko­rzystnie i uwzniaślająco również i na samego Rybakowa. Ginął ostatecznie z ogromną pompą, z publicznym odczytaniem wyroku, z plutonem egzekucyjnym jak z kompanią honorową. Mógł dziękować Opatrzności (gdyby w Nią wierzył), że uniknął losu tysięcy swoich towarzyszy, zlikwi­dowanych na pustkowiu, krótkim i brutalnym genickschussem.

     Tego dnia było rozstrzelanie Rybakowa, tego dnia (po egzekucji) nie zdążyłem nawet zjeść obiadu, zajęty jeszcze szeregiem formalności zwią­zanych z całą biurokracją, jaką taka pompatyczna egzekucja za sobą pociąga. Do mieszkania wróci­łem więc dobrze po dziesiątej wieczorem, tak kompletnie wyczerpany, że przez chwilę wierzy­łem nawet, iż będę mógł usnąć. Runąłem na łóżko nie rozplątując nawet troków, w spodniach, w koszuli zaledwie rozpiętej pod gardłem. Pamię­tam, że Nelli (która, jak to ostatnio miała w zwy­czaju, natychmiast, gdy poczuła mnie przy sobie, odsunęła się lekko) jeszcze pytała mnie, czy coś zjem lub wypiję, ale zapadałem się w miękkie kłęby mgły i już nie miałem siły odpowiedzieć. O północy ocknąłem się przecież w ciemności tak zupełnej, że wskazówki zegarka świeciły jak miniaturowe błyskawice. Wydawało mi się, że słyszę łomotanie do szyby i skrzypienie śniegu za oknem. Chciałem zbudzić Nelli, ale natychmiast rozmyśliłem się: leżała daleka i obca. Poczucie krzyw­dy i samotności ustąpiło natychmiast przed na­pływem nieokreślonej dumy i wzgardy. Tylko ja nie mogę spać, to tylko mnie dręczą koszmary i przywidzenia, to tylko ja jestem prawdziwie związany z cierpieniem mojej Ojczyzny. Polemiki z Tagebuchu przeoblekły się w jasną i zdecydo­waną różnicę postaw. I oto rozpoczął się mój kolejny nocny obchód: narzuciwszy płaszcz, z na­gim rewolwerem w dłoni chodziłem po uśpionych sztubach, nagle zapalałem światło, z satysfakcją patrzyłem na pobladłe twarze i zmrużone oczy przebudzonych. W czworoboku straży z psami u nóg, w pełnej iluminacji reflektorów, ustawiłem ich na środku placu apelowego i pozwalałem, ażeby na gołe, rozgrzane snem głowy padał śnieg.

     — Teraz niemieccy żołnierze, którzy walczą również i za was, rozścielili sobie legowisko na mrozie i śniegu. Być może niejeden właśnie w tej chwili umiera. Dlatego kazałem wam zdjąć czapki. Są jednak bohaterowie, którzy z odmrożonymi palcami u nóg muszą przemierzać nieskończone równiny wściekłej Rosji. Dlatego rozkazuję wam zdjąć buty.

     Nie wiedziałem, co czynię, ale niech nikt nie za­rzuca mi sadyzmu. Ja też potrzebowałem ofiary: za upokorzenie dumy narodowej, za samotność, za zdrowy i tak obcy sen Nelli. Zresztą ja także marzłem i gdyby nie konieczność ochrony włas­nego autorytetu u więźniów, chętnie sam ściągnął­bym obuwie, a nawet zmusił do tego członków straży. Potrzeba wspólnego cierpienia, mistyczna potrzeba odkupienia wszystkich tamtych, spoczywających na polach Stalingradu — oto co naka­zywało mi wlec ten wielogodzinny, absurdalny na pozór apel. Mimo osobistej niechęci — już zrozu­miałej dla czytelnika po zapoznaniu się z notatka­mi z Tagebuchu — ten głównie motyw sprawił, że zakazałem udzielenia pomocy Astrid Grakchus, gdy o piątej czy szóstej nad ranem przewróciła się na śnieg i wydawało się, że umrze. Było to coś groźnego i pięknego zarazem: ów milczący czworobok, skostniały z zimna, ciemna plama dziewczyny na śniegu, ponure posłuszeństwo stra­ży, cichnące skomlenie psów. Świt błyszczał na szarym niebie, kiedy dowlokłem się na powrót do łóżka, z poczuciem nierealności, jak po upojeniu alkoholem.

     Obudziłem się dopiero w południe (pamiętam ostry blask słońca na firankach) i spostrzegłem, że Nelli już nie ma. Udała się zepewne do zajęć w Frauenverein, którym poświęcała się z tym większą gorliwością, im bardziej oddalała się od mojej osoby. Zimą 1942 prawie wszystkie aktywistki organizacji kobiecych zajęte były wokół akcji filantropijnych, ześrodkowanych w Winterhilfsverein.

     Nieobecność Nelli przyjąłem z ulgą. Trudno po­wiedzieć, abym wstydził się czy to egzekucji na Rybakowie, czy też nocnego apelu w obozie, o którym na pewno już się dowiedziała. Nie, w obu sprawach czułem się usprawiedliwiony i czysty, raczej męczyła mnie myśl o samej roz­mowie na ten temat, skoro rozmowy nasze sta­wały się nie komunikujące i prawie całkowicie nieskuteczne. Och, tak! Było w nich echo tego udręczenia, które kiedyś przenikało moje rozmo­wy z Werkerem, a przecież od tamtego czasu w dziejach mojej duszy zaszły dalsze, nieodwracalne  zmiany.  Ponadto Werker,  na  Boga,  nie  był

moją żoną!

     Ale   na   stole   odnalazłem  kartkę  i   w  kartce, w charakterze pisma odkryłem nerwowość:

„Miły, (już nie pisała do mnie „królu" — dopisek mój) niestety, jest coraz gorzej. Gdy spałeś, patrzyłam na Ciebie i nie poznawa­łam. Odchodzisz. Ale chcę Cię kochać tak, jak kocham wciąż Führera. Bo chyba nie przestanę go kochać. Więc i Ciebie. Bądź czuły, przyjdź po mnie do ratusza o piątej po południu. Mam robotę w Winterhilfsverein. Nie przyjeżdżaj — przyjdź. Chcę wra­cać z Tobą pieszo. Przytulę się do Ciebie, będą ulice, zwykle ulice, nie uliczki między barakami. Muszę Cię ogrzać. Po tym, coś zro­bił w nocy, coś zrobił z Astrid, muszę Cię ogrzać. Śniadanie czeka w kuchni na stole.

                                                                                                                                                    Nelli

P. S. Dowiedz ślą dyskretnie (aby Clą to nie poniżylo) o zdrowiu Astrid. Pomóż jej. Pomóż sobie.

 

 

     Astrid! Biedna Nelli! Więc ona też czyniła roz­paczliwe wysiłki, aby pogodzić ogień i wodę. Pa­miętam, jak czytałem tę kartkę kilka razy, jak przenikały mnie na przemian prądy ciepła, jakieś powroty tkliwości i — jak uczucia nie kostniały przy zakończeniu. Gdyby nie to przeklęte, preten­sjonalne imię, które leżało między nami niby bry­ła lodu, Nelli być może siedziałaby teraz przy mnie, zabawiałbym się na przykład układaniem domina, miast spisywać tę złowrogą kronikę lub też protokół.- Zresztą i dzisiaj obracam zachowaną kartkę w zziębniętych rękach, zresztą i dzisiaj raz skurcz miłości wiąże mi gardło, raz znowu gorzka pretensja usuwa wszelkie inne uczucia. Ale wtedy zwyciężyła nadzieja — i to było już jej ostatnie zwycięstwo. Zresztą nie wiem do­kładnie, czy nie nastawiło mnie przychylnie samo miejsce wyznaczonego przez Nelli spotkania.

     NS Frauenverein — mimo bojowości i pewnych akcentów militarnych — pozostał przecież organi­zacją kobiet niemieckich. Jej różnorodne i skrzęt­ne prace przenikał duch kobiecości i ciepła. Mężczyźni często lubili zaglądać do urzędów i po­mieszczeń, gdzie pracowały członkinie Frauenverein. Sala w ratuszu, gdzie zajmowano się przy­gotowywaniem darów z WHV, przestronna i jasno oświetlona, urządzona była w ulubionym przeze mnie stylu myśliwskim. Pułap z dębowych belek, drewniane boazerie, zapach lasu i nieokreślonych wspomnień. Przy długim stole rząd jasnowłosych kobiet, gładko przyczesanych, ubranych w nie­skazitelnie białe bluzki, w zgrabne marynareczki. U każdej w palcach igła albo druty do robótek. Wchodząc, poczułem jeszcze raz, że moje oddale­nie od Nelli może nie jest ostateczne. Wyznacza­jąc spotkanie właśnie tu, wykazała przecież dużo taktu i mądrości. Na mój widok, a raczej wezwa­ne partyjnym pozdrowieniem, wszystkie panie podniosły się z miejsc. Był to nie tylko odruch szacunku dla mojego stanowiska w Glückauf, ale również i odwieczny, z czasów rycerskich zacho­wany gest niemieckich kobiet, gdy witały wojow­nika. Podczas gdy panie wciąż stały, podeszła do mnie pani Leibt, pełniąca obowiązki przywód­czyni miejscowej organizacji. Z niekłamaną ra­dością poprosiła, abym zdjął płaszcz. Ruchem głowy nakazała najbliżej stojącej panience, by wzięła moje okrycie. Potem ujęła mnie pod ramię i odprowadziła na bok. Długo przygryzała wargę, zanim zdecydowała się na kilka słów rozmowy.

     — Wiem, jak bardzo panu ciężko, panie hauptsturmführer. Widząc pańskie cierpienia i męstwo, wszyscy czujemy potrzebę walki z samymi sobą. Nie czas dzisiaj na prywatne sentymenty, na żaden sentymentalizm nie możemy sobie pozwolić. Niechże więc pan wybaczy, gdy poproszę go o odrobinę dobroci. Chodzi mi o Nelli.

     — Czyżby żaliła się na mnie?

     — Och, nie. Mówiła tylko o własnych rozterkach wewnętrznych. Nie można być dla nich zbyt surowym.

     — Droga pani Leibt, więc niech pani pomyśli o naszych braciach spod Stalingradu. Czy ktokol­wiek pozwala im na wewnętrzne rozterki?

     Nadal stawiałem sprawę pryncypialnie, ale troska i delikatność starej narodowej socjalistki zrobiła na mnie wrażenie. Spojrzeliśmy z odda­lenia na Nelli, siedzącą u szczytu długiego stołu. Rzucała w naszą stronę ukradkowe spojrzenia, była jakby skruszona i przeniknięta jakąś niemą proś­bą. Roześmiałem się nagłe wesoło i jeszcze bar­dziej utwierdziłem w przeświadczeniu, że wszyst­ko będzie dobrze. Może istotnie zbyt łatwo wpa­dałem w irytację, miast łagodnie nauczyć Nelli prawidłowości historycznych? Może to właśnie moja oschłość popchnęła spragnioną ciepła kobietę w stronę udanych uczuć, z jakimi manifestowali się Grakchusowie? Więc powtarzam: roześmiałem się wesoło i natychmiast spytałem panią Leibt, czy mogę w czymś pomóc. Ale niech nie zważa na moje stanowisko, podejmę się najbardziej nie­wdzięcznej roboty. Tak, zaraz po wejściu zauwa­żyłem te ściągnięte drutem, potężne paki, zgro­madzone w jednym z kątów sali. Domyślałem się, że są to przesyłki z innych terenów Rzeszy, które trzeba rozpakować, zawartość przetransportować na stół, gdzie miała ulec segregacji. Rozbrajanie skręconych   drutów,    przenoszenie   stert    ubrań, bielizny    i    butów,    które    zapewne    kryły    się w   paczkach,   nie   było   pracą    lekką    i   pomoc mężczyzny mogła się tu okazać nawet pożądana. Pani Leibt przyjęła moją propozycję z zażenowa­nym uśmiechem i oczywiście z miejsca wskazała na stertę w kącie. Zrzuciłem więc ochoczo mary­narkę    munduru,    mrugnąłem    przyjacielsko    do uśmiechniętej  już Nelli i z labcążkami w dłoni zbliżyłem się do miejsca pracy. Paki były spowi­nięte  w  gruby,   ale  postrzępiony  papier, nosiły ślady   wielu   przeładunków,   taplania   w   śniegu i błocie, czarne napisy i czerwono obrzeżone ety­kiety rozciekły się pod wpływem wilgoci. W kącie panował pewien półmrok i dopiero z bliska mog­łem doznać wrażenia wyobcowania, odrębności tej góry papieru i szmat w stosunku do reszty sali. Byłbym  kłamcą  lub  nieudolnym  literatem,  gdy­bym napisał, że tknęło mnie wówczas jakieś prze­czucie. Nie. W miarę rozkręcania drutów dozna­wałem  uczucia  narastającej   niechęci.  Gdy  zwol­nione z uwięzi paki rozsypywały się, objawiając kotłowaninę niechlujnie spakowanych szmat, mój kąt napełnił się mdłym, nieprzyjemnym zapachem. Pierwsze  naręcze  rozpakowanej   odzieży   niosłem z  daleka   od  twarzy.   Byłem  już  przekonany,   że przesyłka pochodzi ze wschodu i choć nie miałem najmniejszej wątpliwości, iż podlegała odpowied­niej dezynfekcji, wstręt miast ustępować — wciąż narastał.   Wśród   życzliwych   dowcipów   pań   (— a może pana hauptsturmfuhrera zaangażować na stałe? —) rzuciłem z udanym zmęczeniem stertę wprost na środek stołu, w krąg światła. W pier­wszej chwili utwierdziłem się jedynie w oburze­niu   dla   niechlujstwa   nadawców.   Ubrania   były

poskręcane, bielizna mieszała się z odzieżą, odzież z obuwiem. Nawet największy pośpiech nie uspra­wiedliwia Niemca z braku dyscypliny i pedanterii. Dopiero w następnym momencie zacząłem pojmo­wać sens milczenia, potem słowa, wreszcie nawet oddechy obróciły się w ciszę. Wstydzę się do dzisiaj, że i ja — ja, który powinienem był na­tychmiast reagować, choćby i ordynarnie — uleg­łem owemu zbiorowemu porażeniu. Szczegóły bo­wiem pojawiały się stopniowo, z jakimś złośliwym uporem, jak krew z pokoju zamordowanego z upo­rem przecieka na sufit sąsiadów. Musiałem je rejestrować, dopiero potem potrafiłem scalić je w pełny obraz. Ten proces powolnego pojmowania ogarnął również zgromadzone kobiety. Ich blade twarze uległy całkowitemu znieruchomieniu, a tylko oczy, rozszerzone i senne, przesuwały się po przedmiotach. Odzież była najwidoczniej po­dziurawiona przez kule, na brzegach nieregular­nych otworów zakrzepła krew. Niefortunnie, jak przez złośliwość losu, na samym szczycie roz­sypanej sterty bieliła się dziecięca sukieneczka, również rozszarpana i zaplamiona. Nic mnie tak nie mobilizuje jak łatwizna wydarzeń. Ten dzie­cięcy gałganek uniesiony w dwóch palcach przez panią Leibt, nagle przywrócił mi świadomość. Coś, co jest nachalnie ckliwe, przestaje być dla mnie dramatyczne.

     — Proszę to rzucić! I to natychmiast! Pani  Leibt tak przeraziła  się  ostrości mojego głosu, że aż dwukrotnie otrzepała palce.

     — Skąd pochodzi ta przesyłka?

     — Z  rozdzielni  w Monachium!

Leibtowa jednak nie wróciła do pełni zmysłów.

     — Droga pani Leibt, wiem, że wszystkie przesyłki   p r z e c h o d z ą    przez  rozdzielnię.   Pytam się, skąd trafiła do Monachium?

       Nadawcą jest Główny Urząd Gospodarki i Administracji SS...

     Nareszcie. Osłupienie opuściło mnie całkowicie, jego miejsce zajął gniew. Energicznie zarzuciłem marynarkę, stanąłem u szczytu fatalnego stołu, jednym spojrzeniem ogarnąłem wciąż nieruchome kobiety. Widząc ich schludne marynareczki na wprost skandalicznej kupy zgnilizny i ohydy, mu­siałem się opanować, aby nie krzyczeć ze złości.

     — Drogie towarzyszki! Stało się coś wprost nie­pojętego! Jakaś zgraja cymbałów, choćby nawet spod znaku WHV, ośmieliła się wystawić wasze delikatne uczucia na szwank. Oto macie najlep­szy dowód, jak lekceważenie podstawowych obo­wiązków, niechlujstwo i brak dyscypliny mogą doprowadzić do pożałowania godnych skutków. Zapewniam was jednak, że w stosunku do win­nych tego niechlujstwa będą wyciągnięte surowe konsekwencje. Jeszcze dzisiaj złożę najbardziej energiczny protest...

Z przyjemnością zauważyłem, że moje słowa wywierają pożądany skutek. Kobiety wracały stop­niowo do przytomności, kryzys powoli mijał. Na wielu twarzach na powrót ukazały się rumieńce. Mogłem przejść do wydania kilku zwięzłych i rze­czowych poleceń, które już do reszty rozwiały atmosferę niezdrowej depresji. O ile pamiętam, kazałem paczki związać na nowo i obiecałem, że zajmę się odtransportowaniem ich z powrotem do Monachium. Z punktu widzenia ludzkości postą­piłem chyba jedynie rozsądnie i skutecznie.

Z punktu widzenia ludzkości. Dzisiaj mam już na temat tamtego wydarzenia wyrobione poglądy również i filozoficzne. Są one zwięzłe: nigdy nie potępiałem i nie mogę potępiać masowych pacy­fikacji, o ile wynikają one z historycznej koniecz­ności, a nie z sadyzmu. Oponentów znów odsyłam do rozległych doświadczeń historii. Czy wykorzy­stanie dóbr po zmarłych uważam za rzecz przy­jemną? Bynajmniej. Musimy jednak pamiętać, że w czasie wojny normalna produkcja dóbr kon­sumpcyjnych była straszliwie niedostateczna. Zwłaszcza jeśli chodzi o naród niemiecki, o jego wyjątkowe potrzeby. A więc sam fakt wykorzy­stania przez Winterhilfsverein odzieży pochodzą­cej ze wschodu pozostaje dla mnie poza kwestia­mi moralnymi, a owszem, najściślej wiąże się z ekonomiką. Podobnie zresztą — choć na innym piętrze — rzecz miała się z Aktion Glückauf, co już roztrząsałem na innym miejscu. Przyznaję się jednak, że są to moje poglądy obecne, ukształcone przez lata rozpamiętywań i autorewizji, wspomożone przez poczucie dystansu. W ów fatalny wieczór nie to, żebym miał poglądy przeciwne; nie, poza poczuciem słusznej i szybkiej reakcji nie miałem żadnych.

     I oto środkiem stwardniałej od mrozu, iskrzącej się pod latarniami uliczki wracaliśmy z Nelli do obozu. Wracaliśmy tak, jak prosiła mnie o to w liście: podałem jej ramię, prawie przytuleni omijaliśmy wszelkie ludniejsze miejsca. Wydawało mi się normalne, że unikamy również zbędnych słów. Narosły konflikt wydawał się potrzebować milczenia i spokoju, aby minął. Przeszliśmy obok wartowni, w obozie panował też dobrotliwy spokój. Gdy dopasowywałem klucze do zamka, nawet certowałem się przez chwilę tak, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa. W koryta­rzu pieszczotliwie zdjąłem płaszcz z ramion Nelli. Pierwszy zapaliłem światło, pierwszy pobiegłem do kuchenki nastawić wodę. Wszystkie te czyn­ności sprawiały mi wielką radość. Wróciłem z her­batą do pokoju, z przyjemnością stwierdziłem, że Nelli czeka już przy stole, że położyła swoje małe rączki na lśniącej ceracie. Odstawiłem szklankę, klęknąłem przy stole, kolejno całowałem każdy paluszek mojej żony. Gdy zrozumiałem, że gotowa jest nawet pozwolić na więcej, po raz pierw­szy od wielu dni opuściło mnie rozdrażnienie, po­czucie przegranej, złość. Czułem się tylko zmęczo­ny, ale w sposób jakiś dziecięcy, przyjemny. I właśnie wtedy:

     — Dowiadywałeś się o zdrowie Astrid?

Nelli! Mówi do ciebie, w głąb Hadesu, człowiek już sercem stary. To, że uczyniłaś mi aż tak wiel­ką krzywdę, niechże będzie ci przebaczone. Ale żal mi, że nie możesz już uczestniczyć w tej wie­dzy, jaką posiadam dzisiaj na temat naszej ów­czesnej rozmowy. Powiedziałem, prawie nie odry­wając warg od twoich palców, a więc powiedzia­łem bez gestu, bez oburzenia, nawet z lekka żartobliwie:

     — A chociażby i zdechła! Przecież wreszcie jesteśmy razem!

Był w tym nie głos narodowego socjalisty, ale raczej wyznanie zakochanego egotyka. Teraz mogłabyś ocenić dalsze moje zachowanie.

     Nelli podniosła się raptownie, stanęła na środku pokoju i zaczęła krzyczeć. Tak krzyczała chyba raz tylko w życiu, nigdy przedtem ani potem. Mściła się za całe swoje milczenie, jakie zacho­wała w czasie powrotnej drogi, a którego właści­we znaczenie dopiero teraz pojąłem.

     — Chciałeś mieć dziecko? Urodzę ci je. Przyj­dzie bowiem czas, kiedy z trupa Astrid zdejmiemy sukienkę. Prawda? Myślałeś o tym? A więc musimy urodzić niemiecką dziewczynkę, żeby ktoś. mógł nosić sukienki Astrid! Nie biegnij! Astrid nie żyje. Idź, ściągnij z niej sukienkę!

Krzyczałaby tak chyba i dalej, wybiegłaby z tym krzykiem na środek apelowego placu, gdy­bym jej nie uderzył. Biłem długo i mściwie. Nawet gdyby bluźniła Führerowi, nie powinienem był po­suwać się aż tak daleko. Ale to była ta przeklęta zima 1942, w kilka dni potem miał być koniec Stalingradu.

 

 

 

 

 

 

 

 

Wizyta

 

• A jednak nie chcę sprawiać wrażenia fana­tyka, który czując się uskrzydlony obowiązkiem wierności sobie, nie liczy się całkiem z faktami. Tak jak wielu ideowych SS-manów muszę po­wiedzieć tu kilka (w gruncie rzeczy) banałów o animozjach i sprawach przykrych. Prawie wcale nie wspomniałem na przykład o marszałku Rze­szy. Otóż z przyjaciela i pomocnika Führera przy­oblekł się w końcu, dzięki zgubnym nałogom, w kompromitującego grubasa, o którego ostatnich chwilach czytałem sprawozdania z przerażeniem i wstrętem. Była — i to na wysokich szczeblach — korupcja w Rzeszy, zepsucie, a w końcu i bałagan. No proszę: nie ukrywałem przed wami skandalu w Winterhilfsverein, choć gdyby chodziło tylko o sprawy psychologiczne, mógłbym to jakoś za-klajstrować. A i teraz będę szczery. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy — w miarę rozra­stania się i poszerzania kompetencji, związanych z nawałem nowych prac — też nie ustrzegł się przed wieloma wypadkami prywaty i karierowiczostwa. Nie, to nie gorycz osobista, teraz wiem na pewno — to fakt. Urząd IV B 4a właściwie dla mnie nie istniał. Owszem, otrzymywałem Julka, rozproszonych na przestrzeni kilkunastu

miesięcy, odpisów (zazwyczaj — piąta czy na­wet szósta przebitka) instrukcji, ale instrukcje te przeważnie kładłem do kosza, bo dotyczyły zupeł­nie innych terenów, innych akcji, innych spraw. Trafiały do mnie, jak sądziłem, siłą bezwładu, na mocy przyzwyczajeń jakiejś sekretarki, która nie odróżniała wyjątkowości mego obozu. I oto wczes­ną wiosną 1943 Urząd IV B 4a zaszczycił mnie nie którymś z rzędu wtórnikiem, ale oryginalnym listem, specjalnie pisanym do mnie. Niestety, nie mam w swoim archiwum tego świstka, będę więc musiał go sfingować, ale przypuszczam, że nieda­leko odbiegnę od jego tonu i treści. Ton zresztą — jak na pismo służbowe — zaskakująco uprzejmy.

 

 

GŁÓWNY

URZĄD BEZPIECZEŃSTWA RZESZY

IV B 4a — (numer dziennika)

Poprzednik:   bez.

Do

Komendanta

Obozu    Koncentracyjnego

w   Glückauf

Hauptsturmführera    SS...

T a j n e !

 

Dotyczy:  specjalnego  traktowania  Żydów.

 

 

Kochany Kolego!

Cieszę się, że mogę nawiązać z panem kontakt służbowy, albowiem przynosi mi to wyjątkowy zaszczyt i prawdopodobnie nie­długo doprowadzi do bliższego poznania osobiste­go, co zawsze było moim marzeniem. Wiele roz­mawiałem o panu z Reichsführerem, o pańskich szczególnych zasługach, o pańskim intelekcie. Opi­nia Reichsführera o panu ośmieliła mnie do wysunięcia propozycji, aby tej rangi ideolog został wykorzystany w Berlinie, w centrali, gdzie każdy wybitny umysł jest na wagę złota. Zasugerowa­łem Reichsführerowi, że Akcja Glückauf nie tyle jest z lekka przestarzała, ile jej miejsce w hie­rarchii spraw związanych z ostatecznym rozwią­zaniem kwestii żydowskiej wymaga pewnego przesunięcia. Urząd IV B 4a, którym nieudolnie kieruję, jest jednak na tyle już sprawny, że po­większenie jego trosk o obóz w Glückauf nie wy­wołałoby wstrząsu. Ze swojej strony, bardziej osobistej, chciałbym pana zapewnić, że żaden wy­siłek nie będzie dla mnie ciężarem, jeżeli tym samym będę mógł uwolnić pana od doraźnych, praktycznych zabiegów na rzecz szerszego wyko­rzystania pana umysłu. Proszę uprzejmie mi od­pisać, jakie jest pańskie na ten temat zdanie?

                                                                                                                                                                                         Pański Elchmann

 

     „Tej rangi ideolog!” „Wybitny umysł!” „Na wagę złota!” Fingując treść listu mogę jednak dać głowę za prawdziwość powyższych określeń. Wiem, że czytałem je z uczuciem całkowitego oszołomie­nia. Kpi czy o drogę pyta? Nigdzie — a również i w tej kronice — nie ukrywałem, że ze swego przygotowania ideowego zawsze byłem zadowolo­ny (jeszcze raz pokłon w stronę Achima von Ar-nim!). Owszem, cieszyła mnie przez długie lata sprawność własnej inteligencji. Byłoby śmieszne, gdyby narodowy socjalista udawał świętego Fran­ciszka z Asyżu! Ale w komplementach Eichmanna krył się bluff tak oczywisty, że przez chwilę zwątpiłem we własną samowiedzę. A może rzeczy­wiście? Nie, nie. O Eichmannie słyszałem dość dużo, ale były to opinie najczęściej tak sprzecz­ne, że nie przywiązywałem do nich żadnej wagi,

zwłaszcza iż — jak już wspomniałem — wyda­wało mi się, że nasze drogi nigdy się nie zejdą. Teraz jednak, tego pochmurnego, marcowego piątku 1943, musiałem odwołać się powtórnie do mojej pamięci, wysupłać owe ulotne rozmowy, napomknienia na temat człowieka całkowicie mi dotychczas obojętnego, a który nagle pojawił się w moim polu widzenia i to, jak słusznie prze­czuwałem, raczej w niebezpiecznej roli. A więc jedni mówili o Eichmannie w najwyższych super­latywach: inteligentny, znakomity znawca syjo­nizmu, podróżował do Palestyny, zna hebrajski. Według tej wersji Eichmann studiował w Insty­tucie Wschodnim w Monachium. Za prawdziwoś­cią takiej opinii wydawała się przemawiać styli­styka jego listu, gdzie pochodne od słowa „inte­lekt" przewijały się kilka razy. Ale ta stylistyka mogła dowodzić rzeczy całkowicie przeciwnej: ty­powego dla dyletanta rozsiewania pozorów, szan­tażu moralnego, co odpowiadałoby znanej mi prze­ciwnej opinii o Eichmannie, jako o człowieku nie­pospolicie sprytnym, przesiąkniętym cynizmem i chorobliwą żądzą wysokich stanowisk. Ta prze­ciwna opinia opierała się na sprawdzonych po­dobno wiadomościach, że Eichmann nie ukończył żadnych szkół (a co dopiero mówić o Instytucie Wschodnim!), że nigdy nie był w Palestynie, nie ma zielonego pojęcia o hebrajskim, a pozory swego wykształcenia w sprawach żydowskich funduje z jednej strony na przeraźliwym fanatyzmie, z drugiej — na umiejętności tzw. „pływania”. Po­między tymi skrajnymi ocenami było jeszcze sta­nowisko trzecie, reprezentowane głównie przez przenikliwego Heydricha: Eichmann to człowiek, którego na prywatny użytek można traktować nie nazbyt serio, ale w sprawach służbowych — ogromnie przydatny i wygodny. Jeśli w tym wszystkim coś rzeczywiście mogło wzbudzać po­dziw, to sam fakt, że. Eichmann potrafił stworzyć wokół siebie atmosferę aż takiej nieokreśloności. Jednakże ja musiałem rozwikłać ją szybko i jed­noznacznie. Chociażbym miał nawet popełnić — Bóg jeden wie, jak grubą — pomyłkę, moja od­powiedź na list z referatu IV B 4a powinna wypływać ze zdecydowanej oceny osoby i zamia­rów Eichmanna. Historia osądzi, czy wybór mój był trafny, ale zdecydowanie wybrałem ze wszyst­kich mi znanych opinii tę o dyletantyzmie i choro­bliwym przeroście ambicji. Ostatecznie dobrze pamiętałem jego zachowanie się podczas narady z dnia 20 stycznia 1942 w gmachu Am Grossen Wannseestrasse! Dla nie zorientowanego czytelni­ka dodam, iż konferencja pod przewodnictwem Heydricha była poświęcona ostatecznemu rozwią­zaniu kwestii żydowskiej. Oprócz Heydricha, MU1-lera, Eichmanna byli obecni wszyscy komendan­ci obozów zagłady. Miałem tam wątpliwą przy­jemność poznania Rudolfa Hessa (jak się dowie­działem, potrafił jednak umrzeć z godnością!), człowieka gruboskórnego i o dosyć miernym po­ziomie umysłowym. A przecież temat narady był ciężki i nawet osławiony Chmielewsky wydawał się z lekka spłoszony. Hess, gdy opuszczaliśmy salę obrad, zbliżył się do mnie i westchnął:

— Zazdroszczę panu, panie hauptsturmführer. To ja mam wziąć na siebie miliony istnień...

Tak, nikt nie był wesoły, oprócz jednego... Eichmanna! Referent od spraw żydowskich tryskał pogodą i energią. Czyżby tak bardzo podobała mu się wizja eksterminacji i krematoriów? Otóż nie. Konferencja w gmachu „Interpolu” ostatecznie zatwierdzała dotychczasowy zasięg jego wpływów, równocześnie poszerzając go niepomiernie.  Czło­wiek, który koordynuje proces zniweczenia milio­nów   ludzkich   istnień      to   już   ktoś!   Aktion Glückauf   pozostawała   jednak   poza   wpływami Eichmanna, co czyniło drobny, ale niebezpieczny wyłom! Z tego to powodu urosłem nagle do roz­miarów „intelektualisty”,  „umysłu na wagę zło­ta” itp., itd. Dla tej to przyczyny Eichmann raczy rozmawiać o mojej  osobie z Reichsfiihrerem (co za podłość!). Karierowicz, półinteligentny hultaj, hochsztapler — nic ponadto! Tak się złożyło, że list referatu IV B 4a odnalazłem w stercie kores­pondencji, na wierzchu której spoczywała koperta z   nadrukiem:   Berchtesgaden.   Długo   obracałem kopertę w palcach, nim odważyłem się ją otwo­rzyć. Przeżycia osobiste (z dnia na dzień bardziej przykre!) sprawiły, iż miejscowość ta obrzydła mi do tego stopnia, że na list Klingla z 1941 r. nigdy nie odpowiedziałem. Spodziewałem się przeto wy­mówek i molestacji, na które zresztą zasłużyłem. Znalazłem jednak rzecz znacznie gorszą: wielkimi, chwiejnymi  literami  stary  Otto  Klingel  donosił znowu o śmierci dwóch synów. Jeden zginął od kul polskich, drugi z ręki francuskich bandytów. Depesze z kondolencjami przybyły do Berchtes­gaden   w   odstępie  ośmiu   dni.

(…)

 

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.