Projekt Grochowiak
Trismus, cz.5, ciąg dalszy
Listopad
- grudzień 1941
Pisałem ja:
List od starego
Klingla. Niestety, Winkelried przepadł na zawsze. Szczegóły śmierci, jak we
wszystkich takich wypadkach, nieznane. Bardzo współczuję dobrej pani
Hildegardzie, chociaż otrzymała wysokie odznaczenie. W obozie spokojnie. Front
wschodni bez zmian.
Pisała Nelli:
Mnóstwo pracy w
Winterhilfsverein. Król musi stołować się w kantynie dla załogi. Niech zacieśnia
stosunki.
Dopisek mój: Proszę o powagę!
Pisałem ja:
Front bez
zmian. W obozie — wykupiono małżeństwo Lichtensteinów. W moim małżeństwie:
Nelli-Astrid. Znowu. Notuję to tylko z obowiązku.
Pisała Nelli:
Dentysta.
Bolało. Król w Berlinie.
Pisałem ja:
Front bez
zmian. Trochę bliżej Moskwy.
Pisała Nelli:
Nareszcie list
od brata. Jednak bardzo zdawkowy. Znowu dentysta.
Pisałem ja:
Japończycy
zaatakowali Pearl Harbour! Tysiące zabitych i rannych. Flota amerykańska chyba
przestała istnieć. A więc zaczęło się! Na wschodzie — bez zmian.
Pisała Nelli:
Dentysta.
Pisałem ja:
Na wschodzie —
przejście do wojny pozycyjnej. W obozie — bez zmian. Długa rozmowa Nelli z
Sylwią Grakchus. Bezczelna propozycja poprawienia warunków dla Astrid.
Pisałem ja:
Oficjalny komunikat
OKW o końcu
bitwy o Moskwę. Czyżby odwrót?
Pisała Nelli: Rocznica ślubu. Bez gości.
Winferhiliserein
• Piszę te
słowa daleko, daleko od mojej umęczonej Ojczyzny, wyzuty ze czci, nazwiska, ze
wszystkiego — prócz śniegu. Przyciskam palcami powieki (tylko bez łez, tylko
bez tkliwości!), widzę tę straszną zimę 1942, wąskie uliczki Glückauf, pokryte warstwą śniegu, ale widzę coraz ostrzej, jak dalece
mój osobisty los (a więc i los Nelli) splótł się nierozdzielnie z losem Rzeszy!
Przed chwilą przeczytaliście fragmenty naszego domowego pamiętnika, na pewno z
pewnym zakłopotaniem brnęliście przez te notatki mężczyzny i kobiety,
trywialne niekiedy i wstydliwe, ale z nieubłaganą konsekwencją, zmierzające od
słońca, od światła — do mroków katastrofy. A jakże im daleko do tragicznych dat
z zimy 1942! Otóż i w dzienniku losów narodowego socjalizmu owe mroźne miesiące
miały otworzyć ciąg kronik coraz bardziej posępnych i okrutnych. Zazwyczaj wesoły
pocztylion Kramer mknął w tych dniach na swoim rowerze przez zaśnieżone uliczki
Glückauf jak złowrogi ptak, z pomarszczonej
torby wyciągał prawie wyłącznie czarne koperty. Straszny krzyk niemieckich
matek biegł po całej niemieckiej ziemi. Co prawda gęsty śnieg uciszał te zawodzenia,
ale wiedzieliśmy, że tam — gdzieś, gdzie nawet myślą nie poważyliśmy się
sięgać, tak samo napełnia wiecznym milczeniem otwarte usta i oczy naszych
martwych synów i braci. Cóż za galopada uczuć: rozdzierający ból po każdej
wieści z frontu, wzrastająca nienawiść wobec wroga, ale zarazem konieczność
czujności wobec wszelkich objawów defetyzmu lub rezygnacji we własnych
szeregach. Nie starczało mi czasu, aby ocknąć się po wiadomości o śmierci
jednego z przyjaciół, a już musiałem brać udział w posiedzeniu sądu dla
zdrajców (często ojców i matek poległych chwalebnie żołnierzy), którzy z
osobistej klęski ważyli się wróżyć klęskę Führera. Bezpośrednio
z biura Gestapo udawałem się do sal ratuszowych, gdzie następowała uroczystość
udekorowania odznaczeniami matek-bohaterek, kobiet z męstwem i dumą
przyjmujących śmierć dwóch, a niekiedy i czterech synów. Ból, rozpacz, gniew,
hańba, wzniosłość — wszystko to na przestrzeni kilku godzin. Noce nie dawały mi
odpoczynku, zrywałem się, biegłem sprawdzać straże, bo bywało, że ulegałem halucynacjom:
wydawało mi się, że strzały ze wschodu podbiegły już tu, już pod Glückauf, pod samo gardło. Przeczytałem to ostatnie zdanie i
przeraziłem się, jak dalece opacznie można by odczytać jego sens. Nie, nie było
mowy o strachu, muszę powiedzieć ogólniej, że uczucie trwogi wyeliminowałem ze
swoich doznań już w okresie młodości. To, co nie dawało mi spokoju, co
zakłócało mój sen, nie miało więc nic wspólnego z uczuciem lęku, a jeżeli
nawet — to z lękiem innej, bardziej sublimowanej natury. Oto złowrogie wieści
z rosyjskiego frontu po raz pierwszy podważyły moją niezachwianą dotąd wiarę w
powodzenie naszego Wielkiego Planu. I znowu muszę uściślić: jako żołnierz
nigdy, aż po ostatnie godziny
nie ośmieliłem się wątpić o ostatecznym zwycięstwie. Gdybym tak uczynił, to z
jakim czołem poważyłbym się zasiadać w trybunałach dla zdrajców i
defetystów! Cierpiałem nie jako
żołnierz, ale jako ideolog. Wierzyłem, że zwyciężymy, ale począłem też
zdawać sobie sprawę, że zwycięstwo to już nie będzie na tyle triumfem, aby
ziścić się mogły wysokie wizje i sny Achima von Arnim. Reichsführera, wreszcie
i moje osobiste. A więc nie w moim pokoleniu staniemy się zdobywcami i twórcami
nowego świata, w
moim pokoleniu pójdziemy jeszcze
na kompromisy. Kto zaś przysięgnie, że przyszłe pokolenia, pozbawione żywego
geniuszu Führera, nie
sprzeniewierzą idei? Oto wątpliwości, które
na przemian napawały mnie wstydem, wściekłością i bólem, oto
uczucia, które po wyczerpujących fizycznie
zajęciach dnia nie pozwalały na
nocny spoczynek. Więc powtarzam:
zrywałem się pośrodku
nocy, nie zabezpieczony dostatecznie przed chłodem,
wybiegałem na teren obozu, beształem wartowników, zarządzałem nieoczekiwanie apele
więźniów. Nad tym ostatnim boleję szczególnie: pamiętam te
szeregi twarzy w bladym świetle reflektorów, te woskowe maski, nieruchome i
pełne zimnego triumfu. Piszę to i schodzę do ciebie, Nelli, schodzę na samo dno
Hadesu, bo teraz pojawiasz się, a wszystkie gongi objawiają nasz akt ostatni.
Więc najpierw było rozstrzelanie Rybakowa.
Pisałem już o moim osobistym stosunku do tej egzekucji (proszę teraz
skonfrontować moje zachowanie wobec tego bolszewika z ogólnym stanem
mojego ducha!). Oto, jak wspomniałem, wieści o klęsce w kotle stalingradzkim,
wyjątkowo ostra zima i pewien kryzys ekonomiczny, wywołany wzmożoną
koniecznością dostaw dla wojska, a do tego
dołączające się bombardowania większych miast — wszystko to powodowało rosnące
rozprzężenie w społeczeństwie. Trzeba nie znać narodu niemieckiego, aby
posądzić go o nastroje buntownicze lub zgoła wywrotowe. Nie, o tym nie było
mowy; raczej notowano wypadki wybuchów miłości i entuzjazmu dla osoby Führera o
sile dotąd nie spotykanej. Rozprzężenie wiodło raczej w kierunku zbiorowej
psychozy nieszczęścia, wyjaskrawiania akcentów żałoby i lamentnictwa. Chociaż
żałoba była w naturze swojej dalszym aktem solidarności z państwem
narodowo-socjalistycznym i z osobą Führera (któremu po każdej niepomyślnej
wiadomości współczuto bardziej niż nawet rodzicom poległych), to na dyscyplinę
życia codziennego wpływała wyraźnie niekorzystnie. W tej sytuacji Führer i
partia uznali za konieczne stworzyć szereg faktów, świadczących o prężności
systemu, zdolności partii do czynów mocnych i bezkompromisowych. Po
konsultacjach z drem Goebbelsem i ekspertami od spraw psychologii tłumu postanowiono
dać całą serię imprez o charakterze ideologicznym i widowiskowym, jak:
przeprowadzenie przez miasta kolumn jeńców rosyjskich (w jak najbardziej opłakanym
stanie), publiczne egzekucje, pokazowe procesy. Czytelnik o duszy mimozy może
w tym miejscu wykrzywić się z niesmakiem; idę tak daleko w ustępstwie, że
potrafię ten grymas zrozumieć, proszę jednak pamiętać, że myśmy uprawiali
politykę, a nie poezję, i to politykę zwalczaną przez cały świat wszystkimi dostępnymi
środkami! Nie mogliśmy lekceważyć nawet doświadczeń japońskich, mimo że w
innych warunkach, jak to ogólnie wiadomo, często nie spotykały się one z naszą
aprobatą. Wiem najlepiej, czym była publiczna egzekucja Rybakowa dla psychiki społeczeństwa Glückauf i okolic. Egzekucję zarządzono na godzinę dwunastą w południe,
a już o świcie do Glückauf ściągały podwody i autokary z
widzami. Często zjeżdżano całymi rodzinami, nie wyłączając dzieci, wszyscy odświętnie
ubrani, z odświętnym podnieceniem, nie przekraczającym jednakże granic powagi
(kilka nieodpowiedzialnych ekscesów stłumiłem w zarodku). Myślę paradoksalnie,
ale chyba nie całkiem niesłusznie, że ten nastrój tłumu, domagającego się ofiary
i tę ofiarę otrzymującego, wpłynął korzystnie i uwzniaślająco również i na
samego Rybakowa. Ginął ostatecznie z ogromną pompą, z publicznym odczytaniem
wyroku, z plutonem egzekucyjnym jak z kompanią honorową. Mógł dziękować
Opatrzności (gdyby w Nią wierzył), że uniknął losu tysięcy swoich towarzyszy,
zlikwidowanych na pustkowiu, krótkim i brutalnym genickschussem.
Tego dnia było rozstrzelanie Rybakowa,
tego dnia (po egzekucji) nie zdążyłem nawet zjeść obiadu, zajęty jeszcze
szeregiem formalności związanych z całą biurokracją, jaką taka pompatyczna
egzekucja za sobą pociąga. Do mieszkania wróciłem więc dobrze po dziesiątej
wieczorem, tak kompletnie wyczerpany, że przez chwilę wierzyłem nawet, iż będę
mógł usnąć. Runąłem na łóżko nie rozplątując nawet troków, w spodniach, w
koszuli zaledwie rozpiętej pod gardłem. Pamiętam, że Nelli (która, jak to
ostatnio miała w zwyczaju, natychmiast, gdy poczuła mnie przy sobie, odsunęła
się lekko) jeszcze pytała mnie, czy coś zjem lub wypiję, ale zapadałem się w
miękkie kłęby mgły i już nie miałem siły odpowiedzieć. O północy ocknąłem się
przecież w ciemności tak zupełnej, że wskazówki zegarka świeciły jak
miniaturowe błyskawice. Wydawało mi się, że słyszę łomotanie do szyby i
skrzypienie śniegu za oknem. Chciałem zbudzić Nelli, ale natychmiast
rozmyśliłem się: leżała daleka i obca. Poczucie krzywdy i samotności ustąpiło
natychmiast przed napływem nieokreślonej dumy i wzgardy. Tylko ja nie mogę
spać, to tylko mnie dręczą koszmary i przywidzenia, to tylko ja jestem
prawdziwie związany z cierpieniem mojej Ojczyzny. Polemiki z Tagebuchu
przeoblekły się w jasną i zdecydowaną różnicę postaw. I oto rozpoczął się mój
kolejny nocny obchód: narzuciwszy płaszcz, z nagim rewolwerem w dłoni
chodziłem po uśpionych sztubach, nagle zapalałem światło, z satysfakcją
patrzyłem na pobladłe twarze i zmrużone oczy przebudzonych. W czworoboku straży
z psami u nóg, w pełnej iluminacji reflektorów, ustawiłem ich na środku placu
apelowego i pozwalałem, ażeby na gołe, rozgrzane snem głowy padał śnieg.
— Teraz niemieccy żołnierze, którzy walczą
również i za was, rozścielili sobie legowisko na mrozie i śniegu. Być może
niejeden właśnie w tej chwili umiera. Dlatego kazałem wam zdjąć czapki. Są
jednak bohaterowie, którzy z odmrożonymi palcami u nóg muszą przemierzać
nieskończone równiny wściekłej Rosji. Dlatego rozkazuję wam zdjąć buty.
Nie wiedziałem, co czynię, ale niech nikt
nie zarzuca mi sadyzmu. Ja też potrzebowałem ofiary: za upokorzenie dumy
narodowej, za samotność, za zdrowy i tak obcy sen Nelli. Zresztą ja także
marzłem i gdyby nie konieczność ochrony własnego autorytetu u więźniów,
chętnie sam ściągnąłbym obuwie, a nawet zmusił do tego członków straży.
Potrzeba wspólnego cierpienia, mistyczna potrzeba odkupienia wszystkich
tamtych, spoczywających na
polach Stalingradu — oto co nakazywało mi wlec ten wielogodzinny, absurdalny
na pozór apel. Mimo osobistej niechęci — już zrozumiałej dla czytelnika po
zapoznaniu się z notatkami z Tagebuchu — ten głównie motyw sprawił, że
zakazałem udzielenia pomocy Astrid Grakchus, gdy o piątej czy szóstej nad ranem
przewróciła się na śnieg i wydawało się, że umrze. Było to coś groźnego i
pięknego zarazem: ów milczący czworobok, skostniały z zimna, ciemna plama
dziewczyny na śniegu, ponure posłuszeństwo straży, cichnące skomlenie psów.
Świt błyszczał na szarym niebie, kiedy dowlokłem się na powrót do łóżka, z
poczuciem nierealności, jak po upojeniu alkoholem.
Obudziłem się dopiero w południe (pamiętam
ostry blask słońca na firankach) i spostrzegłem, że Nelli już nie ma. Udała się
zepewne do zajęć w Frauenverein, którym poświęcała się z tym większą
gorliwością, im bardziej oddalała się od mojej osoby. Zimą 1942 prawie
wszystkie aktywistki organizacji kobiecych zajęte były wokół akcji
filantropijnych, ześrodkowanych w Winterhilfsverein.
Nieobecność Nelli przyjąłem z ulgą. Trudno powiedzieć, abym wstydził się czy to egzekucji na Rybakowie, czy też nocnego apelu w obozie, o którym na pewno już się dowiedziała. Nie, w obu sprawach czułem się usprawiedliwiony i czysty, raczej męczyła mnie myśl o samej rozmowie na ten temat, skoro rozmowy nasze stawały się nie komunikujące i prawie całkowicie nieskuteczne. Och, tak! Było w nich echo tego udręczenia, które kiedyś przenikało moje rozmowy z Werkerem, a przecież od tamtego czasu w dziejach mojej duszy zaszły dalsze, nieodwracalne zmiany. Ponadto Werker, na Boga, nie był
moją żoną!
Ale
na stole odnalazłem
kartkę i w
kartce, w charakterze pisma odkryłem nerwowość:
„Miły, (już nie pisała do mnie „królu" — dopisek
mój) niestety, jest coraz gorzej. Gdy spałeś, patrzyłam na Ciebie i nie
poznawałam. Odchodzisz. Ale chcę Cię kochać tak, jak kocham wciąż Führera. Bo chyba nie przestanę go
kochać. Więc i Ciebie. Bądź czuły, przyjdź po mnie do ratusza o piątej po
południu. Mam robotę w Winterhilfsverein. Nie przyjeżdżaj — przyjdź. Chcę wracać
z Tobą pieszo. Przytulę się do Ciebie, będą ulice, zwykle ulice, nie uliczki
między barakami. Muszę Cię ogrzać. Po tym, coś zrobił w nocy, coś zrobił z
Astrid, muszę Cię ogrzać. Śniadanie czeka w kuchni na stole.
Nelli
P. S. Dowiedz ślą dyskretnie (aby Clą to nie poniżylo) o
zdrowiu Astrid. Pomóż jej. Pomóż sobie.
Astrid! Biedna Nelli! Więc ona też czyniła
rozpaczliwe wysiłki, aby pogodzić ogień i wodę. Pamiętam, jak czytałem tę
kartkę kilka razy, jak przenikały mnie na przemian prądy ciepła, jakieś powroty
tkliwości i — jak uczucia nie kostniały przy zakończeniu. Gdyby nie to
przeklęte, pretensjonalne imię, które leżało między nami niby bryła lodu,
Nelli być może siedziałaby teraz przy mnie, zabawiałbym się na przykład
układaniem domina, miast spisywać tę złowrogą kronikę lub też protokół.-
Zresztą i dzisiaj obracam zachowaną kartkę w zziębniętych rękach, zresztą i
dzisiaj raz skurcz miłości wiąże mi gardło, raz znowu gorzka pretensja usuwa
wszelkie inne uczucia. Ale
wtedy zwyciężyła nadzieja — i to było już jej ostatnie zwycięstwo. Zresztą nie
wiem dokładnie, czy nie nastawiło mnie przychylnie samo miejsce wyznaczonego przez
Nelli spotkania.
NS Frauenverein — mimo bojowości i pewnych
akcentów militarnych — pozostał przecież organizacją kobiet niemieckich. Jej
różnorodne i skrzętne prace przenikał duch kobiecości i ciepła. Mężczyźni
często lubili zaglądać do urzędów i pomieszczeń, gdzie pracowały członkinie
Frauenverein. Sala w ratuszu, gdzie zajmowano się przygotowywaniem darów z
WHV, przestronna i jasno oświetlona, urządzona była w ulubionym przeze mnie
stylu myśliwskim. Pułap z dębowych belek, drewniane boazerie, zapach lasu i
nieokreślonych wspomnień. Przy długim stole rząd jasnowłosych kobiet, gładko
przyczesanych, ubranych w nieskazitelnie białe bluzki, w zgrabne marynareczki.
U każdej w palcach igła albo druty do robótek. Wchodząc, poczułem jeszcze raz,
że moje oddalenie od Nelli może nie jest ostateczne. Wyznaczając spotkanie
właśnie tu, wykazała przecież dużo taktu i mądrości. Na mój widok, a raczej
wezwane partyjnym pozdrowieniem, wszystkie panie podniosły się z miejsc. Był
to nie tylko odruch szacunku dla mojego stanowiska w Glückauf, ale również i odwieczny, z czasów rycerskich zachowany
gest niemieckich kobiet, gdy witały wojownika. Podczas gdy panie wciąż stały,
podeszła do mnie pani Leibt, pełniąca obowiązki przywódczyni miejscowej
organizacji. Z niekłamaną radością poprosiła, abym zdjął płaszcz. Ruchem głowy
nakazała najbliżej stojącej panience, by wzięła moje okrycie. Potem ujęła mnie
pod ramię i odprowadziła na bok. Długo przygryzała wargę, zanim zdecydowała się
na kilka słów rozmowy.
— Wiem, jak bardzo panu ciężko, panie
hauptsturmführer. Widząc pańskie cierpienia i męstwo,
wszyscy czujemy potrzebę walki z samymi sobą. Nie czas dzisiaj na prywatne
sentymenty, na żaden sentymentalizm nie możemy sobie pozwolić. Niechże więc pan
wybaczy, gdy poproszę go o odrobinę dobroci. Chodzi mi o Nelli.
— Czyżby żaliła się na mnie?
— Och, nie. Mówiła tylko o własnych
rozterkach wewnętrznych. Nie można być dla nich zbyt surowym.
— Droga pani Leibt, więc niech pani
pomyśli o naszych braciach spod Stalingradu. Czy ktokolwiek pozwala im na
wewnętrzne rozterki?
Nadal stawiałem sprawę pryncypialnie, ale
troska i delikatność starej narodowej socjalistki zrobiła na mnie wrażenie.
Spojrzeliśmy z oddalenia na Nelli, siedzącą u szczytu długiego stołu. Rzucała
w naszą stronę ukradkowe spojrzenia, była jakby skruszona i przeniknięta jakąś
niemą prośbą. Roześmiałem się nagłe wesoło i jeszcze bardziej utwierdziłem w
przeświadczeniu, że wszystko będzie dobrze. Może istotnie zbyt łatwo wpadałem
w irytację, miast łagodnie nauczyć Nelli prawidłowości historycznych? Może to
właśnie moja oschłość popchnęła spragnioną ciepła kobietę w stronę udanych
uczuć, z jakimi manifestowali się Grakchusowie? Więc powtarzam: roześmiałem się
wesoło i natychmiast spytałem panią Leibt, czy mogę w czymś pomóc. Ale niech
nie zważa na moje stanowisko, podejmę się najbardziej niewdzięcznej roboty.
Tak, zaraz po wejściu zauważyłem te ściągnięte drutem, potężne paki, zgromadzone
w jednym z kątów sali. Domyślałem się, że są to przesyłki z innych terenów
Rzeszy, które trzeba rozpakować, zawartość przetransportować na stół, gdzie miała ulec segregacji.
Rozbrajanie skręconych drutów, przenoszenie stert
ubrań, bielizny i butów,
które zapewne kryły
się w paczkach, nie
było pracą lekką
i pomoc mężczyzny mogła się tu
okazać nawet pożądana. Pani Leibt przyjęła moją propozycję z zażenowanym
uśmiechem i oczywiście z miejsca wskazała na stertę w kącie. Zrzuciłem więc
ochoczo marynarkę munduru, mrugnąłem
przyjacielsko do
uśmiechniętej już Nelli i z labcążkami w
dłoni zbliżyłem się do miejsca pracy. Paki były spowinięte w
gruby, ale postrzępiony
papier, nosiły ślady wielu przeładunków, taplania
w śniegu i błocie, czarne napisy
i czerwono obrzeżone etykiety rozciekły się pod wpływem wilgoci. W kącie panował
pewien półmrok i dopiero z bliska mogłem doznać wrażenia wyobcowania,
odrębności tej góry papieru i szmat w stosunku do reszty sali. Byłbym kłamcą
lub nieudolnym literatem,
gdybym napisał, że tknęło mnie wówczas jakieś przeczucie. Nie. W miarę
rozkręcania drutów doznawałem
uczucia narastającej niechęci.
Gdy zwolnione z uwięzi paki
rozsypywały się, objawiając kotłowaninę niechlujnie spakowanych szmat, mój kąt
napełnił się mdłym, nieprzyjemnym zapachem. Pierwsze naręcze
rozpakowanej odzieży niosłem z
daleka od twarzy.
Byłem już przekonany,
że przesyłka pochodzi ze wschodu i choć nie miałem najmniejszej
wątpliwości, iż podlegała odpowiedniej dezynfekcji, wstręt miast ustępować —
wciąż narastał. Wśród życzliwych
dowcipów pań (— a może pana hauptsturmfuhrera zaangażować
na stałe? —) rzuciłem z udanym zmęczeniem stertę wprost na środek stołu, w krąg
światła. W pierwszej chwili utwierdziłem się jedynie w oburzeniu dla
niechlujstwa nadawców. Ubrania
były
poskręcane,
bielizna mieszała się z odzieżą, odzież z obuwiem. Nawet największy pośpiech
nie usprawiedliwia Niemca z braku dyscypliny i pedanterii. Dopiero w następnym
momencie zacząłem pojmować sens milczenia, potem słowa, wreszcie nawet oddechy
obróciły się w ciszę. Wstydzę się do dzisiaj, że i ja — ja, który powinienem
był natychmiast reagować, choćby i ordynarnie — uległem owemu zbiorowemu
porażeniu. Szczegóły bowiem pojawiały się stopniowo, z jakimś złośliwym
uporem, jak krew z pokoju zamordowanego z uporem przecieka na sufit sąsiadów.
Musiałem je rejestrować, dopiero potem potrafiłem scalić je w pełny obraz. Ten
proces powolnego pojmowania ogarnął również zgromadzone kobiety. Ich blade
twarze uległy całkowitemu znieruchomieniu, a tylko oczy, rozszerzone i senne,
przesuwały się po przedmiotach. Odzież była najwidoczniej podziurawiona przez
kule, na brzegach nieregularnych otworów zakrzepła krew. Niefortunnie, jak
przez złośliwość losu, na samym szczycie rozsypanej sterty bieliła się
dziecięca sukieneczka, również rozszarpana i zaplamiona. Nic mnie tak nie
mobilizuje jak łatwizna wydarzeń. Ten dziecięcy gałganek uniesiony w dwóch
palcach przez panią Leibt, nagle przywrócił mi świadomość. Coś, co jest
nachalnie ckliwe, przestaje być dla mnie dramatyczne.
— Proszę to rzucić! I to natychmiast!
Pani Leibt tak przeraziła się
ostrości mojego głosu, że aż dwukrotnie otrzepała palce.
— Skąd pochodzi ta przesyłka?
— Z
rozdzielni w Monachium!
Leibtowa jednak
nie wróciła do pełni zmysłów.
—
Droga pani Leibt, wiem, że wszystkie przesyłki p r z e c h o d z
ą przez rozdzielnię.
Pytam się, skąd trafiła do Monachium?
—
Nadawcą jest Główny Urząd Gospodarki i Administracji SS...
Nareszcie. Osłupienie opuściło mnie
całkowicie, jego miejsce zajął gniew. Energicznie zarzuciłem marynarkę,
stanąłem u szczytu fatalnego stołu, jednym spojrzeniem ogarnąłem wciąż
nieruchome kobiety. Widząc ich schludne marynareczki na wprost skandalicznej
kupy zgnilizny i ohydy, musiałem się opanować, aby nie krzyczeć ze złości.
— Drogie towarzyszki! Stało się coś wprost
niepojętego! Jakaś zgraja cymbałów, choćby nawet spod znaku WHV, ośmieliła się
wystawić wasze delikatne uczucia na szwank. Oto macie najlepszy dowód, jak
lekceważenie podstawowych obowiązków, niechlujstwo i brak dyscypliny mogą
doprowadzić do pożałowania godnych skutków. Zapewniam was jednak, że w stosunku
do winnych tego niechlujstwa będą wyciągnięte surowe konsekwencje. Jeszcze
dzisiaj złożę najbardziej energiczny protest...
Z przyjemnością
zauważyłem, że moje słowa wywierają pożądany skutek. Kobiety wracały stopniowo
do przytomności, kryzys powoli mijał. Na wielu twarzach na powrót ukazały się
rumieńce. Mogłem przejść do wydania kilku zwięzłych i rzeczowych poleceń,
które już do reszty rozwiały atmosferę niezdrowej depresji. O ile pamiętam,
kazałem paczki związać na nowo i obiecałem, że zajmę się odtransportowaniem ich
z powrotem do Monachium. Z punktu widzenia ludzkości postąpiłem chyba jedynie
rozsądnie i skutecznie.
Z punktu
widzenia ludzkości. Dzisiaj mam już na temat tamtego wydarzenia wyrobione
poglądy również i filozoficzne. Są one zwięzłe: nigdy nie potępiałem i nie mogę potępiać masowych
pacyfikacji, o ile wynikają one z historycznej konieczności, a nie z sadyzmu.
Oponentów znów odsyłam do rozległych doświadczeń historii. Czy wykorzystanie
dóbr po zmarłych uważam za rzecz przyjemną? Bynajmniej. Musimy jednak
pamiętać, że w czasie wojny normalna produkcja dóbr konsumpcyjnych była
straszliwie niedostateczna. Zwłaszcza jeśli chodzi o naród niemiecki, o jego
wyjątkowe potrzeby. A więc sam fakt wykorzystania przez Winterhilfsverein
odzieży pochodzącej ze wschodu pozostaje dla mnie poza kwestiami moralnymi, a
owszem, najściślej wiąże się z ekonomiką. Podobnie zresztą — choć na innym
piętrze — rzecz miała się z Aktion Glückauf, co już
roztrząsałem na innym miejscu. Przyznaję się jednak, że są to moje poglądy
obecne, ukształcone przez lata rozpamiętywań i autorewizji, wspomożone przez
poczucie dystansu. W ów fatalny wieczór nie to, żebym miał poglądy przeciwne;
nie, poza poczuciem słusznej i szybkiej reakcji nie miałem żadnych.
I oto środkiem stwardniałej od mrozu,
iskrzącej się pod latarniami uliczki wracaliśmy z Nelli do obozu. Wracaliśmy
tak, jak prosiła mnie o to w liście: podałem jej ramię, prawie przytuleni
omijaliśmy wszelkie ludniejsze miejsca. Wydawało mi się normalne, że unikamy
również zbędnych słów. Narosły konflikt wydawał się potrzebować milczenia i
spokoju, aby minął. Przeszliśmy obok wartowni, w obozie panował też dobrotliwy
spokój. Gdy dopasowywałem klucze do zamka, nawet certowałem się przez chwilę
tak, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa. W korytarzu pieszczotliwie
zdjąłem płaszcz z ramion Nelli. Pierwszy zapaliłem światło, pierwszy pobiegłem do kuchenki nastawić wodę. Wszystkie te czynności sprawiały mi
wielką radość. Wróciłem z herbatą do pokoju, z przyjemnością stwierdziłem, że
Nelli czeka już przy stole, że położyła swoje małe rączki na lśniącej ceracie.
Odstawiłem szklankę, klęknąłem przy stole, kolejno całowałem każdy paluszek
mojej żony. Gdy zrozumiałem, że gotowa jest nawet pozwolić na więcej, po raz
pierwszy od wielu dni opuściło mnie rozdrażnienie, poczucie przegranej,
złość. Czułem się tylko zmęczony, ale w sposób jakiś dziecięcy, przyjemny. I
właśnie wtedy:
— Dowiadywałeś się o zdrowie Astrid?
Nelli! Mówi do
ciebie, w głąb Hadesu, człowiek już sercem stary. To, że uczyniłaś mi aż tak
wielką krzywdę, niechże będzie ci przebaczone. Ale żal mi, że nie możesz już
uczestniczyć w tej wiedzy, jaką posiadam dzisiaj na temat naszej ówczesnej
rozmowy. Powiedziałem, prawie nie odrywając warg od twoich palców, a więc
powiedziałem bez gestu, bez oburzenia, nawet z lekka żartobliwie:
— A chociażby i zdechła! Przecież wreszcie
jesteśmy razem!
Był w tym nie
głos narodowego socjalisty, ale raczej wyznanie zakochanego egotyka. Teraz
mogłabyś ocenić dalsze moje zachowanie.
Nelli podniosła się raptownie, stanęła na
środku pokoju i zaczęła krzyczeć. Tak krzyczała chyba raz tylko w życiu, nigdy
przedtem ani potem. Mściła się za całe swoje milczenie, jakie zachowała w
czasie powrotnej drogi, a którego właściwe znaczenie dopiero teraz pojąłem.
— Chciałeś mieć dziecko? Urodzę ci je.
Przyjdzie bowiem czas, kiedy z trupa Astrid zdejmiemy sukienkę. Prawda?
Myślałeś o tym? A więc musimy urodzić niemiecką dziewczynkę, żeby ktoś. mógł
nosić sukienki Astrid! Nie biegnij! Astrid nie żyje. Idź, ściągnij z niej
sukienkę!
Krzyczałaby tak
chyba i dalej, wybiegłaby z tym krzykiem na środek apelowego placu, gdybym jej
nie uderzył. Biłem długo i mściwie. Nawet gdyby bluźniła Führerowi, nie
powinienem był posuwać się aż tak daleko. Ale to była ta przeklęta zima 1942,
w kilka dni potem miał być koniec Stalingradu.
Wizyta
• A jednak nie
chcę sprawiać wrażenia fanatyka, który czując się uskrzydlony obowiązkiem
wierności sobie, nie liczy się całkiem z faktami. Tak jak wielu ideowych
SS-manów muszę powiedzieć tu kilka (w gruncie rzeczy) banałów o
animozjach i sprawach przykrych. Prawie wcale nie wspomniałem na przykład o
marszałku Rzeszy. Otóż z przyjaciela i pomocnika Führera przyoblekł się w
końcu, dzięki zgubnym nałogom, w kompromitującego grubasa, o którego ostatnich
chwilach czytałem sprawozdania z przerażeniem i wstrętem. Była — i to na
wysokich szczeblach — korupcja w Rzeszy, zepsucie, a w końcu i bałagan. No
proszę: nie ukrywałem przed wami skandalu w Winterhilfsverein, choć gdyby
chodziło tylko o sprawy psychologiczne, mógłbym to jakoś za-klajstrować. A i
teraz będę szczery. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy — w miarę rozrastania
się i poszerzania kompetencji, związanych z nawałem nowych prac — też nie
ustrzegł się przed wieloma wypadkami prywaty i karierowiczostwa. Nie, to nie
gorycz osobista, teraz wiem na pewno — to fakt. Urząd IV B 4a właściwie dla
mnie nie istniał. Owszem, otrzymywałem Julka, rozproszonych na przestrzeni
kilkunastu
miesięcy,
odpisów (zazwyczaj — piąta czy nawet szósta przebitka) instrukcji, ale
instrukcje te przeważnie kładłem do kosza, bo dotyczyły zupełnie innych
terenów, innych akcji, innych spraw. Trafiały do mnie, jak sądziłem, siłą
bezwładu, na mocy przyzwyczajeń jakiejś sekretarki, która nie odróżniała
wyjątkowości mego obozu. I oto wczesną wiosną 1943 Urząd IV B 4a zaszczycił
mnie nie którymś z rzędu wtórnikiem, ale oryginalnym listem, specjalnie pisanym
do mnie. Niestety, nie mam w swoim archiwum tego świstka, będę więc musiał go
sfingować, ale przypuszczam, że niedaleko odbiegnę od jego tonu i treści. Ton
zresztą — jak na pismo służbowe — zaskakująco uprzejmy.
GŁÓWNY
URZĄD
BEZPIECZEŃSTWA RZESZY
IV B 4a — (numer
dziennika)
Poprzednik: bez.
Do
Komendanta
Obozu Koncentracyjnego
w Glückauf
Hauptsturmführera SS...
T a j n e !
Dotyczy: specjalnego traktowania
Żydów.
Kochany Kolego!
Cieszę się, że
mogę nawiązać z panem kontakt służbowy, albowiem przynosi mi to wyjątkowy
zaszczyt i prawdopodobnie niedługo doprowadzi do bliższego poznania osobistego,
co zawsze było moim marzeniem. Wiele rozmawiałem o panu z Reichsführerem, o
pańskich szczególnych zasługach, o pańskim intelekcie. Opinia Reichsführera o
panu ośmieliła mnie do wysunięcia
propozycji, aby tej rangi ideolog został wykorzystany w Berlinie, w centrali,
gdzie każdy wybitny umysł jest na wagę złota. Zasugerowałem Reichsführerowi, że Akcja Glückauf nie tyle
jest z lekka przestarzała, ile jej miejsce w hierarchii spraw związanych z
ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej wymaga pewnego przesunięcia. Urząd
IV B 4a, którym nieudolnie kieruję, jest jednak na tyle już sprawny, że powiększenie
jego trosk o obóz w Glückauf nie wywołałoby wstrząsu. Ze swojej
strony, bardziej osobistej, chciałbym pana zapewnić, że żaden wysiłek nie
będzie dla mnie ciężarem, jeżeli tym samym będę mógł uwolnić pana od doraźnych,
praktycznych zabiegów na rzecz szerszego wykorzystania pana umysłu. Proszę
uprzejmie mi odpisać, jakie jest pańskie na ten temat zdanie?
Pański
Elchmann
„Tej rangi ideolog!” „Wybitny umysł!” „Na
wagę złota!” Fingując treść listu mogę jednak dać głowę za prawdziwość
powyższych określeń. Wiem, że czytałem je z uczuciem całkowitego oszołomienia.
Kpi czy o drogę pyta? Nigdzie — a również i w tej kronice — nie ukrywałem, że
ze swego przygotowania ideowego zawsze byłem zadowolony (jeszcze raz pokłon w
stronę Achima von Ar-nim!). Owszem, cieszyła mnie przez długie lata sprawność
własnej inteligencji. Byłoby śmieszne, gdyby narodowy socjalista udawał
świętego Franciszka z Asyżu! Ale w komplementach Eichmanna krył się bluff tak
oczywisty, że przez chwilę zwątpiłem we własną samowiedzę. A może rzeczywiście?
Nie, nie. O Eichmannie słyszałem dość dużo, ale były to opinie najczęściej tak
sprzeczne, że nie przywiązywałem do nich żadnej wagi,
zwłaszcza iż —
jak już wspomniałem — wydawało mi się, że nasze drogi nigdy się nie zejdą.
Teraz jednak, tego pochmurnego, marcowego piątku 1943, musiałem odwołać się
powtórnie do mojej pamięci, wysupłać owe ulotne rozmowy, napomknienia na temat
człowieka całkowicie mi dotychczas obojętnego, a który nagle pojawił się w moim
polu widzenia i to, jak słusznie przeczuwałem, raczej w niebezpiecznej roli. A
więc jedni mówili o Eichmannie w najwyższych superlatywach: inteligentny,
znakomity znawca syjonizmu, podróżował do Palestyny, zna hebrajski. Według tej
wersji Eichmann studiował w Instytucie Wschodnim w Monachium. Za prawdziwością
takiej opinii wydawała się przemawiać stylistyka jego listu, gdzie pochodne od
słowa „intelekt" przewijały się kilka razy. Ale ta stylistyka mogła
dowodzić rzeczy całkowicie przeciwnej: typowego dla dyletanta rozsiewania
pozorów, szantażu moralnego, co odpowiadałoby znanej mi przeciwnej opinii o
Eichmannie, jako o człowieku niepospolicie sprytnym, przesiąkniętym cynizmem i
chorobliwą żądzą wysokich stanowisk. Ta przeciwna opinia opierała się na
sprawdzonych podobno wiadomościach, że Eichmann nie ukończył żadnych szkół (a
co dopiero mówić o Instytucie Wschodnim!), że nigdy nie był w Palestynie, nie
ma zielonego pojęcia o hebrajskim, a pozory swego wykształcenia w sprawach
żydowskich funduje z jednej strony na przeraźliwym fanatyzmie, z drugiej — na
umiejętności tzw. „pływania”. Pomiędzy tymi skrajnymi ocenami było jeszcze stanowisko
trzecie, reprezentowane głównie przez przenikliwego Heydricha: Eichmann to
człowiek, którego na prywatny użytek można traktować nie nazbyt serio, ale w
sprawach służbowych — ogromnie przydatny i wygodny. Jeśli w tym wszystkim coś
rzeczywiście mogło wzbudzać podziw, to sam fakt, że. Eichmann potrafił
stworzyć wokół siebie atmosferę aż takiej nieokreśloności. Jednakże ja musiałem
rozwikłać ją szybko i jednoznacznie. Chociażbym miał nawet popełnić — Bóg jeden
wie, jak grubą — pomyłkę, moja odpowiedź na list z referatu IV B 4a powinna
wypływać ze zdecydowanej oceny osoby i zamiarów Eichmanna. Historia osądzi,
czy wybór mój był trafny, ale zdecydowanie wybrałem ze wszystkich mi znanych
opinii tę o dyletantyzmie i chorobliwym przeroście ambicji. Ostatecznie dobrze
pamiętałem jego zachowanie się podczas narady z dnia 20 stycznia 1942 w gmachu
Am Grossen Wannseestrasse! Dla nie zorientowanego czytelnika dodam, iż
konferencja pod przewodnictwem Heydricha była poświęcona ostatecznemu rozwiązaniu
kwestii żydowskiej. Oprócz Heydricha, MU1-lera, Eichmanna byli obecni wszyscy
komendanci obozów zagłady. Miałem tam wątpliwą przyjemność poznania Rudolfa
Hessa (jak się dowiedziałem, potrafił jednak umrzeć z godnością!), człowieka
gruboskórnego i o dosyć miernym poziomie umysłowym. A przecież temat narady
był ciężki i nawet osławiony Chmielewsky wydawał się z lekka spłoszony. Hess,
gdy opuszczaliśmy salę obrad, zbliżył się do mnie i westchnął:
— Zazdroszczę
panu, panie hauptsturmführer. To ja mam wziąć na siebie miliony
istnień...
Tak, nikt nie
był wesoły, oprócz jednego... Eichmanna! Referent od spraw żydowskich tryskał
pogodą i energią. Czyżby tak bardzo podobała mu się wizja eksterminacji i
krematoriów? Otóż nie. Konferencja w gmachu „Interpolu” ostatecznie zatwierdzała dotychczasowy zasięg jego
wpływów, równocześnie poszerzając go niepomiernie. Człowiek, który koordynuje proces
zniweczenia milionów ludzkich istnień
— to już
ktoś! Aktion Glückauf pozostawała
jednak poza wpływami Eichmanna, co czyniło drobny, ale
niebezpieczny wyłom! Z tego to powodu urosłem nagle do rozmiarów
„intelektualisty”, „umysłu na wagę złota”
itp., itd. Dla tej to przyczyny Eichmann raczy rozmawiać o mojej osobie z Reichsfiihrerem (co za podłość!).
Karierowicz, półinteligentny hultaj, hochsztapler — nic ponadto! Tak się
złożyło, że list referatu IV B 4a odnalazłem w stercie korespondencji, na
wierzchu której spoczywała koperta z
nadrukiem: Berchtesgaden. Długo
obracałem kopertę w palcach, nim odważyłem się ją otworzyć. Przeżycia
osobiste (z dnia na dzień bardziej przykre!) sprawiły, iż miejscowość ta
obrzydła mi do tego stopnia, że na list Klingla z 1941 r. nigdy nie
odpowiedziałem. Spodziewałem się przeto wymówek i molestacji, na które zresztą
zasłużyłem. Znalazłem jednak rzecz znacznie gorszą: wielkimi, chwiejnymi literami
stary Otto Klingel
donosił znowu o śmierci dwóch synów. Jeden zginął od kul polskich, drugi
z ręki francuskich bandytów. Depesze z kondolencjami przybyły do Berchtesgaden w
odstępie ośmiu dni.
(…)
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.