Projekt Grochowiak
Trismus, cz. 6, ostatnia
AKTION GLUCKAÜF
Liczba dziennika itp.
Do
Obersturmbannführera
Adolfa Eichmanna
Główny Urząd Bezpieczeństwa
Rzeszy
IV B 4a
T a j n e !
Dotyczy: Aktlon Glückauf
Panie Obersturmbannführer,
Boleję niepomiernie nad faktem, że nie możemy się niestety porozumieć. Aktion Glückauf nie ma nic wspólnego z pańskim referatem, co zostało zadecydowane w październiku 1938 przez Führera osobiście. Jest to akcja, obejmująca nie tylko Żydów, a jeżeli i Żydów - to w celach zupełnie sprzecznych z zadaniami pańskiej działalności. Myślę więc, że zrezygnuje Pan ze swoich szlachetnych w intencjach, ale błędnych merytorycznie zamiarów.
(podpis)
• Po napisaniu tego listu nie mogłem już pracować. Od szeregu tygodni czułem się zmęczony i wyzuty z energii. Pocieszałem się co prawda, że to skutek wiosennych przesileń, ale wiedziałem nazbyt dobrze, że tylko się pocieszam. Tygodnie — co mówię! — miesiące szczelnej małżeńskiej separacji, podczas której ograniczaliśmy się z Nelli tylko do zdań oznajmujących, do chłodnego świadczenia sobie wzajemnych usług, do wizyt składanych wspólnie, ale z przyzwoitości tylko iż zewnętrznym przymusem, te miesiące
miały swój destrukcyjny wpływ. W jednej z ostatnich notatek w Tagebuchu Nelli napisała, że chodzi zaledwie o kilka miesięcy, o doczekanie do końca wojny. Od tego czasu minął przeszło rok, a wojna się wlokła i nic już nie zapowiadało jej rychłego końca. Rozwód... Jako SS-man na eksponowanym stanowisku miałem pełne prawo uzyskania go nawet w czasie wojny. Były liczne precedensy porzucania i rozstawania się z żonami, które nie gwarantowały potomstwa. Ideowy narodowy socjalista bez dzieci to jak krawiec bez modelu. Najbardziej nawet konkretna utopia staje się w naszych odczuciach bezduszną abstrakcją, gdy nie widzimy jej ucieleśnionej we własnym potomstwie; zapewne i z tego względu kierownictwo Rzeszy tak gorliwie namawiało do zakładania wielodzietnych rodzin. A więc ostatecznie mógłbym ten rozwód jakoś przeprowadzić (co, jak się niedługo okaże, byłoby błogosławieństwem, szczególnie dla Nelli). A przecież byliśmy z Nelli związani czymś tajemnym, nieokreślonym... Miłość? Ileż już razy naświetlałem moje stanowisko wobec tego uczucia! W aktualnym układzie rzeczy o miłości nie mogło być w ogóle mowy. Przywiązanie? Też nie. Zbyt krótko trwał okres, w którym obustronna pomyślność mogłaby się przekształcić w przeświadczenie o wzajemnej niezbędności. Ciekawość? Tak, chyba to. „Dokąd ona dojdzie? Dokąd ona dojdzie z tym swoim kobietkowatym sentymentalizmem, z tym szmuglowaniem łakoci dla żydowskiej pannicy, z tym spojrzeniem coraz bardziej przerażonym i błędnym?” Oto temat wielu moich nocnych rozmyślań. „Czego on ode mnie chce? Czego on ode mnie wymaga z tą swoją ideową pryncypialnością, z tym twardym sercem i chłodnym Umysłem?”
Oto zapewne przyczyna wielu łez mojej słabej żony. Błędne koło, z którego nie potrafiliśmy się wyplątać. Och, przyznam się wreszcie: w dniu, w którym Gizella Ratkę wyjechała do Monachium, do tamtejszego Domu Matki, rzeczywiście piłem w Soldatenheimie. Nie mogłem ścierpieć myśli, że już nigdy nie będę miał dzieci. To wszystko. Nagle pojawił się Buchwald, z kuflem piwa przysiadł się do mojego stolika:
— Wie pan, panie hauptsturmführer, chyba pod koniec tygodnia poproszę o zwolnienie.
— A jedź do diabła!
Buchwald smakowicie wychłeptał łyk piwa, jego pulchne policzki zaświeciły jak dwa jabłuszka:
— Nie do diabła, panie hauptsturmführer. Jadę do Gizelli Ratkę! Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale mam piekielną ochotę zostać ojcem! Może pan też się wybierze, panie hauptsturmführer? O ile pamiętam podobały się panu jej chrupkie uszka... Jestem gotów odstąpić panu pierwszeństwo!
Tak więc związany niewidzialnymi więzami z Nelli musiałem jeszcze dźwigać ciężar upokorzenia Gizelli, które w jakiś sposób było i moim upokorzeniem. (Z nią mógłbym mieć dzieci!)
I oto, gdy dowlokłem się do domu, naprzeciw Nelli siedziała stara pani Ratkę, utopiona we łzach. Od wielu miesięcy odwiedzała nas co tydzień, błagając o pomoc lub choćby poradę. Tym razem przyszła zakomunikować, że Gizella jest już po raz drugi w ciąży!... Nelli, blada jak ściana obserwowała mnie, sztywna i badawcza. Nie miałem siły podejmować dyskusji. Na ołowianych nogach przeszedłem obok kobiet (mimo że pani Ratkę czepiała się mojego rękawa), przestąpiłem próg kuchni, zastrzasnąłem drzwi. Usiadłem przy kuchennym stole, zakryłem twarz rękoma i przez
chwilę wsłuchiwałem się w łkanie starej kobiety, dobiegające z pokoju. Wszystko zaczęło mi się mieszać: komplementy Eichmanna, chwiejne pismo Klingla, donoszące o śmierci synów, mętne określenia z komunikatu OKW na temat sytuacji wojennej, wreszcie prośby i zaklęcia matki Gizelli. Pomyślałem o Führerze i jego samotności — i to mnie jakoś pokrzepiło. Na tyle przynajmniej, że kaszlem zdławiłem ów przeklęty skurcz, który napływał do gardła.
• Ugrzęźliśmy w błocie, aż po głowice osi. Wysiadłem z „Volkswagena” i razem z Karlem, smagani deszczem po twarzach, wydobywaliśmy wóz z kwietniowych roztopów. Ale od wielu dni było dobrze. Bardzo dobrze. Śmiałem się w głos, kiedy w pewnej chwili Karl aż po kolana wjechał w brudną maź. Widząc moją wesołość, też wybuchnął śmiechem. (Tak mało poświęcam temu chłopcu miejsca w moich wspomnieniach, a chyba on najbardziej na nie zasłużył!). Wracałem do obozu z miejscowego urzędu Gestapo, gdzie udało mi się wybronić od niepotrzebnych cierpień uczciwego człowieka i lojalnego Niemca. Nie, nie myślę o jakiejś sentymentalnej filantropii, którą — ku mojemu zdumieniu — parali się niekiedy i wysocy dygnitarze SS, wybraniając nierzadko zdecydowanych przestępców! Nigdy nie broniłbym wroga Rzeszy; ta miękkość, która pojawiła się w naszych szeregach po klęsce stalingradzkiej, na pewno w dużym stopniu przyspieszyła naszą klęskę ogólną. Na ten temat mam wyrobione zdanie. Oskarżenie prokuratora Siebla o przekupność i uleganie obcym wpływom było jednak zbyt jawnym absurdem! Bez namysłu więc wypełniłem obowiązek przeciwstawiania się nieporozumieniu i histerii. Ale z czego czerpałem swoje zadowolenie? Z wypełnienia obowiązku? Nie byłem aż na tyle małoduszny. Cieszyła mnie i krzepiła myśl, że jednak zdrowy rozsądek, pryncypialna ideowość i narodowo-socjalistyczna argumentacja znajdują jeszcze w Rzeszy posłuch. Na tle rozkładu małżeńskiego pożycia (w którym znajdowałem coraz więcej elementów zgoła irracjonalnych), wobec ciężkich i przygnębiających wieści z frontów, przywiązywałem znaczną wagę do takich drobnych, ale napawających optymizmem sukcesów, jak: usprawnienia gospodarcze na terenie obozu, postępy w pracy ideowo-wychowawczej na terenie miasta, wreszcie tego rodzaju drobne interwencje, co ta — dotycząca prokuratora Siebla. Co prawda prokurator nie mógł już na powrót objąć stanowiska (wieść o aresztowaniu odbiła się zbyt szerokim echem), ale nie czekały go również żadne inne prześladowania. Wiedziałem, że posiada dość pokaźną sumkę oszczędności i przynajmniej w okresie najbliższych kilku lat może pozwolić sobie na odpoczynek. A więc mimo roztopów, samochodowej kraksy wracałem do obozu rozbawiony i pełen otuchy. Do kancelarii wchodziłem gwiżdżąc ulubioną „Monikę”, z góry przygotowany na okrzyk i drwiny Buchwalda, gdy zobaczy moją zachlapaną błotem twarz i zasmarowany mundur.
• Tymczasem to był miażdżący kontrast! Zapisuję go jak złośliwe zrządzenie losu, ale gdybym choć trochę ulegał przesądom, musiałbym uwierzyć, że ten człowiek kumał się z piekłem! Kiedy na moje powitanie podniósł się z krzesła, przez
chwilę naprawdę wydawał mi się eleganckim diablikiem z grotesek Hoffmanna. Nienagannie czysty i zadbany (żeby nie rzec: higieniczny!) prezentował swoją szczupłą, opiętą w mundur sylwetkę, swoją trochę lisią, a trochę semicką twarz, z której nie schodził uśmiech pełen elegancji i dystyngowanej melancholii. Nie zapomnę, że na rękach miał żółte rękawiczki ze świńskiej skóry, które ściągnął dopiero (acz bardzo skwapliwie) na mój widok.
— Fatalna pogoda, panie hauptsturmführer! Miał pan zapewne przygodę?
Wgapiony w jego uprzejmy uśmiech, odruchowo sięgnąłem po chusteczkę, pośliniłem ją i tarłem policzek. Wciąż nie potrafiłem wyjść z osłupienia.
— Nie mogę się domyślić, co pana tu sprowadza, kolego Eichmann? Owszem, słyszałem, że jest pan najbardziej ruchliwym z referentów Głównego Urzędu...
Nie wiem, co zabawnego znalazł w mojej wypowiedzi, ale śmiał się długo i serdecznie. Był w tym prawie ładny. Z niechęcią zrzuciłem płaszcz i pochyliłem się do bocznej szafki biurka, gdzie przechowywałem butelkę francuskiego koniaku. Mrużąc długie rzęsy, oceniał kolor alkoholu. Widać było, że nawet i w tej czynności znajduje upodobanie. Pił właściwie przez grzeczność, ale skoro już musiał pić, każdą kroplę wonnego trunku rozprowadzał po języku i podniebieniu. Ani przez chwilę nie stracił znakomitego humoru, a kiedy wrodzona apodyktyczność kazała mu uciec się do bardziej drastycznych sformułowań, łagodził je mistrzowską modulacją głosu. Zapisuję zarys naszego dialogu trybem protokolarnym, ręcząc za prawdziwość poszczególnych tez i klimatu dyskusji, nie dając jednak głowy ani za kolejność wypowiedzi, ani za ich stylistykę. Jak jednak czytelnik stwierdzi, nie było to w naszej rozmowie zasadnicze.
Eichmann: Jeżeli w tej chwili przeszkadzam panu w jakichkolwiek zajęciach, proszę mnie natychmiast
poinformować. Idąc z dworca, przechodziłem obok kina. Dają Siedem lat szczęścia. To chyba komedia? Ja: Komedia. Ale nie przeszkadza mi pan. Może
od razu przystąpimy do rzeczy. Eichmann: (śmiech). Pan nie uwierzy, panie hauptsturmführer. Przyjechałem prawie prywatnie. Po prostu zatęskniłem za Glückauf... Ja: Pan? Pan tu kiedyś bywał? Eichmann: Ależ nie. Właśnie dlatego zatęskniłem. Kiedy jakiś obiekt czy też miejscowość studiuje się na podstawie papierów i kiedy te studia są dogłębne, rodzi się tęsknota za obrazem żywym. Ja: Rozumiem. Studiował pan Akcję Glückauf.
Czy mogę wiedzieć, z czyjego polecenia? Eichmann: Rzecz nie jest taka prosta, panie hauptsturmführer. Nie wszystkie moje prace wynikają z czyichś bezpośrednich poleceń. Brak poleceń nie zawsze też oznacza brak kompetencji. Nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno? Ja: Dość jasno.
Eichmann: Muszę powiedzieć, że mój podziw dla pana rósł w miarę postępów, jakie czyniłem na drodze poznania całokształtu problematyki związanej z pańskim obozem. Pański racjonalizm, brak zbędnych skrupułów, precyzja w realizacji... Ja: Dziękuję.
Eichmann: Kiedy skończy się ta wojna i o ile skończy się pomyślnie, pański obóz będzie mógł posłużyć jako wzorzec humanitarnej reedukacji społecznej. Oczywiście, już bez ubocznych celów. Ja: Marzę o tym.
Eichmann: Cieszę się, że nasza rozmowa przebiega tak sprawnie. Przyjechałem, aby namówić pana... aby zasygnalizować, że już najwyższa pora...
Ja: Pora? Pora na co?
Eichmann: Na przystąpienie do prac nad dokumentacją, zbilansowaniem doświadczeń. Ja: Nie rozumiem. Pan do czegoś zmierza, kolego
Eichmann.
Eichmann: (śmiech, niby zakłopotanie) Glückauf w obecnej postaci spełniło swoje zadanie... Jesteśmy dumni...
Ja: Pan wybaczy, ale... ale pan chyba oszalał? Eichmann: Nie gniewam się, panie hauptsturmführer. Rozumiem pańskie uczucia. Wierzę jednak, że pan jest racjonalistą... Ja: Jestem narodowym socjalistą! Eichmann: Zapewne. Określałem tylko pański
temperament. Ja: Słucham.
Eichmann: Oddział IV B 4a przystępuje do szeroko zakrojonej akcji bezpośrednich kontaktów z przedstawicielami międzynarodowych organizacji żydowskich. Pod względem ekonomicznym akcja będzie posiadała niespotykany rozmach. Eksperymenty z wykupem w rodzaju Glückauf tracą wszelki sens. Nie chcę przez to powiedzieć, że w przeszłości nie przynosiły nam nieocenionych korzyści... Ja: To jest pańskie osobiste zdanie?
Eichmann: Tak. Takie jest moje zdanie.
Ja: Otóż i kłopot. Jak pan zapewne wie, mnie
interesuje wyłącznie zdanie Reichsführera. Eichmann: Bardzo mi przykro, panie hauptsturmführer. Heinrich Himmler podziela poglądy urzędu IV B 4a. Czy mam okazać dokumenty? Ja: Nie trzeba.
Eichmann: (udane współczucie) Proszę mi wierzyć, kolego, że nakazy historii nie zawsze są nakazami serca. Długo odwlekałem rozpatrzenie sprawy Glückauf. Niestety, jesteśmy urzędnikami. Sprawy odraczane nie tracą jednak na ostrości. Nabierają jej raczej. Faktem jest, że nikt z obecnych penitencjariuszy obozu nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Ja: Rodzina Grakchus? Odillo Żak? Masoni? Eichmann: Ostatni przyjaciele rodziny Grakchus są już w naszych rękach. A raczej... byli w naszych rękach. Teraz są w rękach Boga... Ja: Odillo Żak! Masoni!
Eichmann: Masoneria była iluzją, panie hauptsturmführer. Czy sprzedał pan za granicę chociaż jednego masona? Ja: Nie.
Eichmann: Możemy handlować tylko Żydami, i to już w nie mniejszych porcjach, jak setki tysięcy lub nawet miliony. Aby jednak Żydzi znaleźli pochop do takich interesów, nie wystarczy więzić ich braci w tak kulturalnych warunkach, jak te, które pan stworzył, panie hauptsturmführer. Przepraszam, czy nadąża pan za tokiem mojego rozumowania?
Ja: Jest pan opętany żądzą skupienia całej kwestii żydowskiej w swoich rękach! Oto prawdziwa treść pańskiego rozumowania. Reszta to preteksty.
Eichmann: Podobnie jak większość kolegów, pan mnie przecenia, panie hauptsturmführer. Być może to mi nawet pochlebia. W istocie rzeczy jestem skromnym urzędnikiem, który większość czasu poświęca na studiowanie rozkładów jazdy i planowanie transportów. A propos... O ile nie ulegam złudzeniu, obecny stan obozu wyraża się w liczbie siedemdziesięciu sześciu penitencjariuszy?
Ja: Ma pan doskonałe informacje.
Eichmann: Otóż jest to liczba, której przy obecnym przeciążeniu kolei nie opłaca się nawet transportować. Czy pan łapie gigantyczność naszych działań?
Ja: Więc czego pan żąda?
Eichmann: Czego j a żądam? Drogi kolego, zna pan moje uczucia dla pańskiej osoby. Proszę mi wierzyć, że ani przez chwilę nie chciałbym być traktowany jako pański kontr partner. Nie chcę niczego żądać ani dyktować. Wspólnie stoimy w obliczu określonego problemu, a sytuacja wymaga, abyśmy go rozwiązali. Przyjmuje pan taką platformę?
Ja: Pan chce zlikwidować penitencjariuszy? Tak? To jest pańska platforma?
Eichmann: Pan nie jest dzieckiem, panie hauptsturmführer.
Ja: Przypuszczam, panie obersturmbannführer...
Eichmann: Nie, pan nie jest dzieckiem!
Ja: Ale pan też nie wygląda na smarkacza. Więc jak? Jak pan sobie wyobraża w małym Glückauf egzekucję siedemdziesięciu sześciu osób? To nie jest Oświęcim ani Bełżec!
Eichmann: Proponuję, abyśmy nie wchodzili w szczegóły techniczne. Mogę jedynie pana zapewnić, że tego rodzaju trudności nie posiadają wagi ostatecznego argumentu. Dyskutujemy o zasadzie. Ponadto posiadamy środki techniczne, które pozwolą sprawę załatwić po cichu.
Ja: Czy przywiózł pan decyzję?
Eichmann: Tak.
Ja: Jakich kruczków pan użył, aby ją wydobyć od Reichsführera?
Eichmann: Przekonałem go.
Ja: Więc ma pan decyzję. To chyba wystarcza. Pan jednak — o ile rozumiem pańskie intencje — chce, abym tę decyzję przyjął z entuzjazmem?
Eichmann: Z wewnętrznym przekonaniem o jej słuszności. I bez urazy dla jej doręczyciela...
• Bez urazy! Jakże było można gniewać się na niego, gdy trzaskał oficerkami w głębokim ukłonie przed Nelli, gdy, zachwycony, podziwiał dobry smak w urządzeniu mieszkania, gdy z bogobojną ciekawością przykucnął przed półką z książkami, chwaląc dobór i rozległość naszych lektur. No, jakże się gniewać na tego żołnierzyka, który tak pięknie, drobnymi kęsami konsumował obiad sporządzony na chybcika przez Nelli; który przy każdej okazji miał na podorędziu tuzin anegdot i błyskotliwych powiedzień! Jak pięknie i skutecznie rozbudzał w Nelli tęsknotę za Berlinem, jak umiał wykorzystać jej najczulsze wspomnienia! Całkowicie oszołomiony jego grą, sam złapałem się w pewnej chwili na uczuciu nostalgii za Tiergartenem i ławeczką pod krzakiem dzikiego bzu. „Może istotnie nadszedł czas najwyższy, aby rzucić tę bawarską mieścinę i wrócić w radosny gwar stolicy?" Nienawidziłem go, ale czułem się bezradny. Raczej: nie umiałem nadążyć za jego tempem. W jakimś momencie zauważyłem po raz pierwszy od wielu miesięcy rumieńce na twarzy Nelli. Kilka chwil później ujrzałem się w lustrze i stwierdziłem, że również mam wypieki. Gdy trzasnęły za nim drzwiczki samochodu, siedziałem na krześle otępiały, całkowicie pusty od wewnątrz, z trudem uprzytamniając sobie dziwność faktu, że z kuchenki dobiega beztroski śpiew mojej żony. Z trudem ugruntowując w sobie przeświadczenie, że przed kilkoma minutami nastąpił prawdziwy koniec Glückauf.
• Nie odjechał jednak daleko. W dramatach Szekspira — pamiętam — występują zazwyczaj w prologu jakieś wiedźmy czy też Parki i w oparach piekielnych wyziewów mieszają losy ludzkie. W naszym dramacie Czarownice Losów okazały się szczególnie pracowite tego dnia. Nie minęło pięć minut od wyjazdu Eichmanna, gdy wszystkie syreny miasteczka Glückauf zaniosły się przeraźliwym skowytem. W ostatnich miesiącach alarmy lotnicze powtarzały się dość często, nie przywiązywaliśmy do nich jednak zbytniej wagi. Oznajmiały one zazwyczaj przeloty amerykańskich (we dnie) i angielskich (nocą) maszyn w kierunku obiektów bardziej pokuśliwych niż mało uprzemysłowione Glückauf. Regulamin obrony przeciwlotniczej nakazywał jednak bezapelacyjne opróżnienie mieszkań i baraków oraz przeczekanie nalotu w schronie. Szczerze zapisuję na bilans swoich karygodnych niedopatrzeń, iż — powodowany małą częstotliwością ataków z powietrza — zadowoliłem się istnieniem tylko jednego bunkra na terenie obozu, wspólnego dla załogi i penitencjariuszy. Była to wprawdzie obszerna, solidnie podstemplowana ziemianka, ale bez żadnych odgrodzeń, tak że w wypadku katastrofy znaleźlibyśmy w niej wspólną mogiłę z Żydami.
Opuszczaliśmy z Nelli mieszkanie w przeświadczeniu, iż dopełniamy zwykłej formalności, ale zaraz za progiem okazało się, że tym razem sprawa wygląda nader poważnie. Dużo pisze się o martyrologii różnych narodów w okresie ostatniej wojny! Ale jaki naród przeżywał piekło nalotów dywanowych? Mimo późnego kwietniowego wieczoru na dworze jarzył się fosforyczny blask, w którego świetle wszystkie zabudowania i szczegóły pejzażu były przeraźliwą bielą. Czarny „Mercedes” Eichmanna, który w popłochu wtaczał się właśnie w obręb obozu, wyglądał tak, jakby jego karoserię rozżarzono do białości. To nie były rakiety: ogromne, zimne konstrukcje światła, podobne do egzotycznych roślin, wypełniały całe niebo. Kłębiąc się w górze, tworzyły coś na kształt srebrzysto-seledynowej pergoli, ponad którą narastał głuchy, bezustanny pomruk. Tak, wydawało się, może dudnić tylko niebo pod ciężarem tysięcy oczu czy milionów ton żelaza. Nie, w takiej chwili nie myśli się o cyfrach! Groza jest jedna, niepodzielna, podobnie jak nieskończoność, nie podlegająca przeliczeniu. Eichmann wraz ze swoim kierowcą wpadł do bunkra ostatni. Zimny pot zlepił mu kosmyki włosów na czole, ale melancholijny uśmiech nie schodził z jego twarzy. Rozglądał się ciekawie po stłoczonych więźniach, odszukał wzrokiem Nelli i mnie, otworzył usta, chciał coś powiedzieć — i wtedy pękło. W tumanach kurzu (skąd się wziął kurz przy tej błotnistej pogodzie?) podrygiwały ławy, na których siedzieliśmy, dzwoniły szczęki ludzkie, jedna za drugą pękały żarówki w owalnych klatkach z drutu. Świst bomb zlewał się w jedno przeciągłe wycie tak, że rozsadzało bębenki w uszach, a z nosów kobiet rzuciła się krew. Nie wiem, co czułem naprawdę... Przypuszczam, że w pierwszej chwili przeżywałem coś na kształt euforii: widziałem wyraźnie groteskowo skręcone ciało Eichmanna, który wczepiwszy się rękoma w belkę walczy o utrzymanie równowagi, i myślałem tylko dwa słowa: „ty też! ty też!” Byłem niezbicie pewny, że za chwilę eksplodująca kula ognia pochłonie raz na zawsze mnie, Nelli, całą Aktion Glückauf i... jego też! Jego też! Ale co się działo ze mną dalej? Trzęsienie ziemi nie ustawało, towarzyszyło mu teraz rozpaczliwe wycie ludzi. Z podrygujących obrazów wyłowiłem nagle Nelli Doder sczepioną w kurczowym uścisku z Astrid Grakchus. Nie wiem, jak znalazłem się przy nich, jaka nieludzka energia czy nienawiść kazała mi walczyć z tymi sczepionymi ciałami, rozrywać ich spoistość, aż do krwawienia paznokci! Ocknąłem się w dzwoniącej ciszy, z uciskiem ręki na karku.
— Panie hauptsturmführer, niechże się pan opamięta!
Popatrzyłem w jego zasypaną szarym pyłem twarz, jeszcze nic nie rozumiejąc. Jak z przeciwległego brzegu ogromnej rzeki obserwowałem, gdy pochylił się nad płaczącą Astrid, dobył z kieszeni białą chusteczkę i otarł oczy dziewczyny. _
— Już po wszystkim, malutka. Jak ci na imię?
Astrid (z żydowską przebiegłością) wpierw spojrzała na skurczoną obok niej Nelli, dopiero potem przeniosła spojrzenie na Eichmanna:
— Astrid.
Nie, wzrok mnie nie mylił: Eichmann roześmiał się i z nie udawaną czułością pogłaskał Żydówkę po włosach.
— Znam cię, Astrid. Nie wiedziałem, że jesteś taka miła!
Potem wyprostował się, jeszcze raz omiótł oczyma zgromadzonych w schronie, podszedł i uścisnął mi bezwładną rękę:
— Muszę rano być w Berlinie. Myślę, że dojadę już bez przeszkód. Bardzo dziękuję, panie hauptsturmführer. Myślę, że w końcu jesteśmy podobni do siebie...
Kiedy opuszczaliśmy z Nelli schron, przy wyjściu czekał Buchwald.
— Obejrzałem obóz, panie hauptsturmführer. Nie ma najdrobniejszych zniszczeń. Piekielne szczęście! Za to miasto... Szkoda gadać!
Istotnie. Nad miastem chwiała się purpurowa, soczysta łuna. Trzask walących się stropów, jęki i krzyki mieszkańców dobiegały aż tutaj. Było w tym coś z apokalipsy, a może z Dantego. Spojrzałem na Nelli: w rozdartej sukience, z pokrwawioną twarzą (moje paznokcie), z tańcem odblasków na całej postaci wydała mi się jak nigdy wstrętna i jak nigdy pociągająca. Czułem, jak drętwieją mi kolana. Weszliśmy do mieszkania, Nelli chciała zapalić światło, ale przytrzymałem jej chłodną rękę na kontakcie. Wyszarpnęła się, pobiegła w głąb pokoju: — Nie bij! Nie wolno, żebyś mnie teraz bił! — Nie miałem tego zamiaru. Przesunąłem językiem po spierzchniętych wargach, zrzuciłem kurtkę. Ciało Nelli odnalazłem w migotaniu łuny zza okna.
Finał
• Teraz pospieszmy się, Nelli! Ty wiesz, że nie ma już ani chwili do stracenia; ja także liczę minuty przeciekające przez palce. Popłoch jest w całej przyrodzie: jesień nadchodzi nad Glückauf postrzępionymi, sinymi chmurami, kawki jak gwałtowny dym wzbijają się nad gruzy miasta, złorzeczą. Kilka miesięcy temu pogrzebaliśmy potężne zwłoki pani Ratkę (nie miała na ciele ani jednej rany; usta rozchylone i nawet po śmierci świeże oczy szeroko rozwarte, ale bez wyrazu), prochy prokuratora Siebla i jego małżonki; bezimienne (dla tych notatek) resztki doczesne stu kilkudziesięciu innych mieszkańców miasta. To było kilka miesięcy temu, a jednak od dnia pogrzebu ani przez moment nie przestajemy się spieszyć. Nelli owija przedmioty to w białą bibułkę, to znowu (rzeczy bardziej kruche) otula sianem z trocin.
1 Zegar stojący od papy.
2 Dwie puchowe pierzyny od mamy.
3 Roczniki Baukunst.
4 Stalowe przedmioty na biurko.
5 „Telefunken” (dziewięciolampowy) od organizacji NSDAP...
6 ... 7 ... 8...
Aby niczego nie zapomnieć, aby niczego nie pominąć, naprawdę kierowała się zapisem z Tagebuchu. Zajrzała do naszego dziennika po raz pierwszy od tylu mrocznych tygodni i miesięcy, ale ja też nie miałem czasu, aby się tym wzruszyć. Po serii wyjazdów do Berlina, konferencji z Reichsführerem i molestacji w pomniejszych urzędach (o czym naprawdę wstyd pisać) teraz nastąpił gorączkowy okres zabiegów czysto realizacyjnych. Eichmann powiedział słusznie: „szczegóły techniczne nie posiadają wagi ostatecznego argumentu, skoro udało się przeforsować zasadę”. Samochód (typu Diesla) bez zbytnich kłopotów zgodziła się dostarczyć lipska firma „Motoren-Heyne” za 1400 marek. Oprawców, a właściwie kierowców samochodu (w liczbie osób: dwóch) przysyłał urząd IV B 4a, moja rola ograniczała się do zadań koordynatora. Była czasochłonna, ale pod względem zaangażowania psychicznego wykonywałby ją nawet przeciętnie sprawny automat. Dziękuję Opatrzności, że mogłem w tych posępnych poczynaniach zachować aż tak znaczną niezależność myśli i uczuć, iż poczciwy Buchwald (dla którego koniec Glückauf, jak się okazało, był końcem osobistej kariery!) zdradzał nieproporcjonalnie większe zdenerwowanie. To zapewne uratowało mój światopogląd, wzbogacony tylko i pokrzepiony przez lata przemyśleń, i to chyba zaprowadziło mnie i Nelli nad brzegi Hadesu, które już zawsze będą pachnieć dla mnie mokrą gliną.
• Sięgam wstecz — do samego incipitu — w jasną pogodę pierwszych ustępów mojej kroniki. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż zadając sobie trud tak śmiałego zanurzenia się w dziedzinę literatury, nie mogę oprzeć się jej złudnym urokom. Pierwsza data, którą ośmieliłem się nazwać mianem dnia tygodnia, mówiła o czwartku. Był to czwartek — jak czytelnik na pewno pamięta — pełen bieli, woni rozkwitających drzew, klaskania bielizny schnącej w podmuchach łagodnego wiatru. Pierwszy czwartek mojej miłości, jeszcze do nikogo konkretnego nie skierowanej, a już intensywnej i pełnej zachwytu. Listopadowy czwartek 1943 pojawia się w tym kontekście jako absurdalna klamra, bardziej przypominająca melodramatyczną pomysłowość Vicki Baum niż prawidłowości życia. A jednak rzecz musiała dziać się w czwartek. Obudziłem się na dobre o godzinie piątej nad ranem. Piszę „na dobre", bo cała ta noc (szumiąca deszczem i niespokojnym oddechem Nelli) upłynęła mi na bezustannej walce z naporami majaków i przywidzeń, które raz po raz zmuszały mnie do spazmatycznego rozwierania powiek i chwilowego odzyskiwania przytomności. Nie budziłem Nelli, ulegając przez chwilę złudnej nadziei, że moja żona obudzi się już po wszystkim; kiedy po pustym placu apelowym uwijać się będą tylko sprzątacze ze swoimi wiklinowymi miotłami. Zanim opuściłem mieszkanie, zbadałem jeszcze zawartość magazynku w „Parabellum”, przez kilkanaście sekund stałem nad bezwolnym ciałem Nelli, chciwie przyglądając się wyostrzonym przez światłocienie rysom jej twarzy. Było mi ciężko, czułem się w tym porannym odchodzeniu kimś, kto odchodzi na zawsze. Za progiem mokry chłód przeniknął mnie do kości. Stałem na wprost czarnego krajobrazu obozu, poprzecinanego mechatymi słupami reflektorów, jak ktoś obcy. Jak obcy wsłuchiwałem się w odgłosy dobiegające z baraków: sztubowi przystępowali do budzenia penitencjariuszy, sposobienia ich na Wielki Egzamin. Głosy zza drewnianych ścian były ufne i zwyczajne: na wczorajszym wieczornym apelu Buchwald powiadomił wszystkich, że wczesnym rankiem wyjadą do lekkich prac w lesie. Nie znajdywano w tym nic dziwnego, gdyż na przestrzeni ostatnich dwu lat kilkakrotnie wykorzystywaliśmy więźniów do takich posług.
Gwałtownie zgarnąłem kołnierz na krtani, szybko odwróciłem się w stronę rozjarzonych okien kancelarii. Buchwald siedział w świetle biurkowej lampy, spowiniętej w zielony muślin, i to zapewne sprawiło, że wydał mi się trupio blady. Wargi jednak miał sine, mimo że od kilkunastu minut przebywał w ciepłym wnętrzu, a dłonie, kiedy sięgał po papierosa, drżały mu jak u narkomana. (Proszę, piszcie swoje brednie o naszym rzekomym sadyzmie, o naszej wrodzonej radości mordowania!). Na mój widok podniósł się ciężko z krzesła, długo, bez słowa patrzyliśmy sobie w oczy.
— Przygotowałeś nasze auta?
— Tak jest, panie hauptsturmführer! Delikwenci czekają już w baraku, gotowi do drogi!
— Kto będzie strzelał?
— Engel, Kwatsch i Subisky.
— Dziękuję.
To jedyne, co zdołałem wywalczyć u Reichsführera: więźniowie-Niemcy otrzymali łaskę śmierci przez rozstrzelanie. Śmierć w samochodzie-komorze gazowej była zarezerwowana wyłącznie dla Żydów. Więc dla jasności przebiegu wydarzeń sięgnijmy tu po prosty, lapidarny schemat całej akcji tak, jak był zanotowany w dzienniku obozowym:
Środa ... listopada 1943:
1. Godz. 22 — przyjazd auta-komory do Glückauf, zaparkowanie w garażach Gestapo.
2. Godz. 22,30 — konferencja z kierowcami auta-komory, nakreślenie reguł operacji.
3. Godz. 23,30 — wspólna kolacja w Soldatenheimie, dopracowanie szczegółów.
4. Godz. 23,30 — Buchwald — tajna odprawa załogi wartowniczej na terenie obozu.
Czwartek ... listopada 1943:
1. Godz. 0,0 do 4 rano — przygotowanie zbiorowych mogił w lesie.
2. Godz. 5 — pobudka w obozie. Przygotowanie penitencjariuszy-Niemców do wyjazdu wozami osobowymi.
3. Godz. 5,30 — przyjazd auta-komory na teren obozu, wyjazd aut z penitencjariuszami-Niemcami na miejsce
oddzielnej egzekucji w pobliże mogił. Egzekucją penitencjariuszy-Niemców kieruje komendant obozu i jego
adiutant. Strzelają Engel, Kwatsch i Subisky. Załadunkiem do auta-komory, jak przy dawnych wyjazdach do prac
leśnych, kierują sztubowi. Nad stroną fachową czuwają kierowcy.
4. Godz. 5,55 — egzekucja w lesie.
5. Godz. 5,55 — zakończenie załadunku, auto-komora rusza, dokonując w drodze swego dzieła.
6. Godz. 6,05 — wyładunek ciał, zasypanie mogił.
7. Godz. 6,30 — powrót kierowników operacji na teren obozu.
8. Godz. 8,30 — koniec maskowania mogił. Koniec operacji.
Dzisiaj, gdy odtwarzam w pamięci ten posępny program, nadal nie znajduję w nim żadnej szczeliny. Nie spodziewaliśmy się wszakże ani paniki, ani innych przeszkód, skoro cała operacja była opracowana w najgłębszej tajemnicy i obliczona celowo na błyskawiczną realizację. Nawet sztubowi mieli nie wiedzieć, że auto, na które będą załadowywać więźniów, służy do bardziej tajemnych celów aniżeli do zwykłego transportu.
• Ale postanowiłem: ani odrobiny litości nad sobą! Jeśli przez cały dotychczasowy zapis starałem się przeprowadzać czytelnika tak, aby mimo wielu elementów tragizmu podzielał moją ufność w ostateczny sens naszej sprawy, to nie wolno mi cofnąć się przed końcem, choćby było to i ponad moje siły. Ostatecznie ta kronika jest dla mnie jeszcze jedną próbą samego siebie jako człowieka, żołnierza i ideologa. Raz dokonawszy wyboru, nie mam już prawa do czynienia następnych. Idę więc w głąb mojej pamięci, skostniały od wewnątrz, lecz opanowany, pełen rozpaczy, ale ani przez chwilę nie wyzbyty wiary. Poznajcie moje cierpienie, byście mogli uczestniczyć i w mojej dumie.
• Twarze skazańców też były zielone od lampy, lecz spokojne i ufne. Baron von S. podziękował mi nawet za troskliwość, jaką wykazałem rozkazując, aby penitencjariuszy-Niemców powieźć do pracy oddzielnymi samochodami. W tej ostatniej chwili wyznał, że on także brzydzi się Żydów. Żałuję, że nie miałem czasu, aby poznać tego młodego człowieka głębiej, być może, iż moją pogardą wyrządziłem mu w ostatecznym rachunku jakąś krzywdę. Ale naprawdę nie stało nam już czasu. Skazani (czterej masoni, baron von S., powieściopisarz-pornografista Kalikst) zajęli miejsca w jednym wozie; ja, Buchwald i trzej siepacze w drugim. Punktualnie o godz. 5.30 auta ruszyły. W bramie obozu, zgodnie z ustalonym planem, daliśmy prawo pierwszeństwa olbrzymiej, szczelnie obitej blachą ciężarówce. W tamtym momencie widziałem ją po raz pierwszy — przyznam się, że sprawiła na mnie wrażenie tyle ponure, ile odpychające. Kiedy, kołysząc się na wykrotach, wreszcie nas minęła, uczułem coś na kształt ulgi, jaką odczuwa człowiek wyrwany z koszmarnego snu. Achim von Arnim mówił co prawda o konieczności rozlewu krwi, ale sprawy posunęły się dalej, w kierunku śmiercionośnej techniki, która przez swoją zwykłość, powszedniość wydawała się jeszcze trudniejsza do zniesienia. O tak, nieprzypadkowo wyznaczyłem sobie odmienną rolę w tym smutnym dziele niszczenia własnej pracy i własnych marzeń; skoro musiałem już niszczyć i zabijać, to jednak w sposób żołnierski, wymagający równej odwagi od egzekutorów i ofiar. Odwagi? Ależ tak. Siność z twarzy siedzącego obok mnie Buchwalda nie ustąpiła, teraz można było ją przypisać odblaskom wschodzącego dnia. Nie wiem, dlaczego (do dzisiaj nie wiem!), przecież w pewnej chwili położyłem rękę na drżącej dłoni mego adiutanta. Popatrzył na mnie zdziwiony, ale uśmiechnął się.
Las był jeszcze pełen mroków i mgieł. Normalny o tej porze roku zapach zbutwienia zalatywał jednak poranną rześkością. Skazańcy wyskakiwali z auta ochoczo, a Odillo Żak (tak, to był chyba Odillo Żak!) przechylił głowę w tył i uśmiechnięty pił z powietrza mokrą substancję dżdżu. Wymacałem w kaburze „Parabellum”, powiedziałem coś zachęcającego i poleciłem, aby penitencjariusze szli przodem. Znowu się nie zdziwili: przypuszczam, iż moje polecenie pojęli na swój sposób: mają iść przodem, aby rozgarniać obwieszone deszczem gałązki gęstych zarośli. Posuwaliśmy się wąską ścieżką w stronę odległej o kilkaset metrów mogiły, której pogłębianie ukończono punktualnie o czwartej. Co chwilę spoglądałem na zegarek, aby ze swojej strony nie uchybić ustalonym regułom operacji. O godz. 5.53 ruchem ręki nakazałem Englowi, Kwatschowi i Subisky'emu, aby zwolnili kroku — odstęp między nimi a plecami niczego się nie spodziewających skazańców narósł do przyzwoitej odległości. Według umowy mieliśmy strzelać właśnie w plecy, ale tu, na rozległej polanie, srebrzystej od błysków rosy, nagle wydało mi się to niegodne i małoduszne. Zawołałem niewyraźnie na skazańców, a kiedy już wszyscy zatrzymali się i objawili twarze, wydałem rozkaz otworzenia ognia. Nie słyszałem strzałów, buszował wokół mej głowy powiew wzburzonego powietrza, oczy leniwie rejestrowały obraz łagodnie padających ciał, do nozdrzy docierał kwaśny zapach torsji wymiotującego Buchwalda. Naprawdę jednak odczuwałem jedno: jak mózg mój wypełnia zupełna, biała pustka. Tak, wyzbyty z wszelkich myśli, przechodziłem od ciała do ciała, rejestrując z ulgą (lub bez), iż nikogo nie muszę dobijać. SS-mani spisali się dobrze i w tym punkcie wybór Buchwalda okazał się znakomity.
• Zdążyliśmy ułożyć trupy na dnie zbiorowej mogiły, oddzielić je cienką warstwą ziemi od ciał tych, którzy dopiero mieli nadjechać, a samochód-komora nie pojawiał się. Zwłoka ta (karygodna z punktu widzenia ściśle opracowanego planu) powinna była dać mi do myślenia, ale wciąż jeszcze nie potrafiłem się wydobyć z dziwnego odrętwienia, podobnego do apatii lub upojenia alkoholem. Coś podobnego działo się zresztą z Buchwaldem i pozostałymi. Staliśmy w milczeniu nad przepastnym dołem i tylko szelest kropel, ściekających z igliwia, mącił tę poranną ciszę. Warkot samochodu narastał więc powoli, ale niezwykle wyraźnie, od przenikliwego tonu podobnego do brzęczenia komara aż po łoskot. Auto wtaczało się ciężko na gliniany nasyp, koła oślizgiwały w mokrej glinie, a wewnątrz ogromnego pudła był jakiś leniwy, przeciągły ruch przedmiotów. Myślałem, że zacznę już krzyczeć, kiedy wszystko ustało. Trzasnęły drzwiczki szoferki, zamlaskały buty, mały, przysadzisty szofer podszedł do mnie sprężystym, prawie swobodnym krokiem.
— Panie hauptsturmführer! Operacja „Samochód z kartoflami” przebiega zgodnie z planem. Przystępujemy do wyładunku!
Spojrzałem na zegarek (była 6.13, a więc osiem minut spóźnienia!) i nagle zauważyłem krew na twarzy szofera. Ta krwawa pręga biegnąca w poprzek czoła przez nos aż do górnej, obrzmiałej teraz wargi, zajarzyła mi nagle przed oczyma nienaturalną czerwienią:
— Dziękuję. Kto was tak urządził? Wzruszył ramionami i był w tym geście prawie bezczelny.
— Operacja miała trudności. Próba wzniecenia paniki...
Zacisnąłem powieki. A więc musieli umierać w przerażeniu, mimo wszelkich moich wysiłków! Ktoś jednak zdradził.
— Dziękuję. Przystępujcie do wyładunku. Podszedł drugi z szoferki, jak dla kontrastu: wysoki i kościsty.
— Przepraszam, panie hauptsturmführer, instrukcje Głównego Urzędu Gospodarki nakazują, aby z trupów żydowskich wydzielić elementy złote. Mamy odpowiednie narzędzia!
Wzdrygnąłem się:
— Nie. W tym wypadku ominiemy instrukcje! Kościsty wydał się być zawiedziony, ale posłusznie trzasnął obcasami:
— Rozkaz, panie hauptsturmfiihrer! Jesteśmy do pańskiej dyspozycji!
Najpierw wydobyli ciało Leoparda Grakchusa. Stałem wraz z Buchwaldem w pewnym oddaleniu od miejsca wyładunku, więc mogłem się mylić, ale ten wzrost, siwe włosy, przesadna schludność postaci wskazywały, że to Grakchus naj rozpaczliwiej walczył o życie, dociskając się do zatrzaśniętego wyjścia. Egoista! Wyobrażam sobie, jak tratował ukochaną małżonkę, jak roztrącał innych denatów! Wreszcie opadły wszystkie pozory, nabyta kultura, wyuczone gesty. Przed obliczem sprawiedliwego Jahwe stanął nędzny, roztrzęsiony Żyd. Mimo wszystko baczyłem uważnie, aby zwłoki Grakchusa dotransportowano do grobu ostrożnie, a nawet z pewnym pietyzmem. Potem znowu mężczyźni: mały Żydek-intelektualista, który w styczniu 1941 roku próbował ucieczki za pomocą podkopu (ten miał przynajmniej instynkt!), stary rabin (widać cierpienie go ożywiło, skoro potrafił się docisnąć w pobliże energicznego Grakchusa), inni, których nazwisk ani kolejności nie pamiętam. To jednak, co uderzało, to potworny egoizm tej rasy, brak jakichkolwiek cech rycerskich, altruistycznych. Jestem głęboko przekonany, iż taka możliwość nigdy nie zaistnieje, ale gdyby Niemcy mieli znaleźć się w podobnej sytuacji, zwłok mężczyzn na pewno nie wydobywano by na wstępie. Nawet Buchwald — mam nadzieję — potrafiłby odejść z godnością! Teraz jednak musiałem patrzeć na zwłoki kobiet, ze śladami walki na twarzach, z włosami w najwyższym nieładzie. Widok był tak haniebny, że krzyknąłem na szoferów i SS-manów, zajętych transportowaniem ciał, aby uwijali się szybciej. SS-mani przyspieszali kroku, dźwigając ciała, ale kierowcy, pracujący przy samochodzie, mieli jakieś trudności. Wymachiwali rękami, przeklinali, aż wreszcie kościsty wskoczył do cuchnącego gazem pudła. Pracował tam, zanosząc się przeciągłym, suchotniczym kaszlem. Wreszcie pojawił się, pchając przed sobą tłumok dwóch sczepionych ze sobą, skurczonych ciał. Kiedy zwłoki bezwolnie stoczyły się z platformy auta (nie rozłączając się jednak), można było rozpoznać kobietę, obronnym gestem zaciskającą w ramionach kilkunastoletnią dziewczynę, Astrid Grakchus! Ją rozpoznałem pierwszą, o niej tylko mogłem w tej sytuacji pomyśleć! Ale przecież znałem już ten obraz, tę koszmarną rzeźbę ludzką, widziałem już ją w innej sytuacji, przy ogłuszającym huku angielskich bomb! Posuwałem się w stronę samochodu z mozołem, taszcząc za sobą uczepionego mojego rękawa i wołającego coś Buchwalda. Udało mi się wyzwolić już u samego celu. Kiedy podnosiłem rękę, aby wskazać — ważyła dziesiątki kilogramów:
— Co to jest?
Mały, przysadzisty szofer objawił twarz pobladłą z wściekłości:
— To ta świnia! W ostatniej chwili narobiła bigosu!
— Skąd żeście ją wzięli?
— A bo ja wiem? Była z nimi. Robiła zamieszanie. Chciała wyszarpnąć z auta tę małą...
Tonem, jakbym przedstawiał Nelli w towarzystwie, powiedziałem:
— To jest moja żona.
Dopiero teraz, gdy twarz małego oprawcy stała się czarna z przerażenia, gdy zobaczyłem jego rozcapierzone paluchy, osłaniające głowę, kiedy usłyszałem jego chrapliwe błaganie:
— Nie, nie, panie hauptsturmführer! — zrozumiałem, dlaczego moja ręka jest aż tak ciężka. Od kilkudziesięciu sekund dźwigałem w niej gotowe do strzału „Parabellum”. Strzelałem raz za razem, znowu nic nie czując, znowu spowity w mlecznobiałą mgłę. Przysadzisty szoferek leżał nieruchomo z nosem w igliwiu i tylko krótkie, pękate łydki podrygiwały mu krótkim, spazmatycznym ruchem. Taką agonię widziałem kiedyś u postrzelonego psa.
• Teraz pospieszmy się, Nelli! Więc zaraz po moim wyjściu odrzuciłaś kołdrę i zaczęłaś się spiesznie ubierać. W przeddzień, kiedy bawiłem na konferencji w Gestapo, skontaktowałaś się z tym bęcwałem Buchwaldem i on ci wszystko wyśpiewał. Ale nie zdradziłaś się! Nie chciałaś uczestniczyć w moim bólu grzebania wieloletniej pracy i pięknych nadziei na przyszłość. Ja się już dla ciebie nie liczyłem. Całą noc leżąc przy moim boku, o kim myślałaś, komu współczułaś? Małej, plugawej Żydówce. Tak, nie wypieraj się, Nelli! Zdradziłaś nie tylko Führera, ale i własnego męża. Ciężka to zbrodnia. Więc ubrałaś się i czekałaś... Na co? Postanowiłaś interweniować? Ale jak? Jedyną próbę skutecznej interwencji mogło stanowić usiłowanie wyżebrania czegoś u mnie. Przecież tylko ja mogłem przemycić tę zawszoną
Astrid, zamelinować ją gdzieś na wsi. Nie, byłaś już moim wrogiem. Oceniłaś mnie już żydowskimi kategoriami. Nie byłaś Niemką, ale przez kilka lat potrafiłaś związać się z niemieckim nacjonalizmem. Wydało mi się to piękne. Nie byłaś Żydówką, ale wystarczyło kilkanaście miesięcy, abyś dała się opętać judaizmowi. Wydaje mi się to wysoce pouczające. Gdy jeszcze raz przerzucam te kartki, widzę, jak dalece byłem nieostrożny i głupi. Ależ tak! Głupi! Żądałem od ciebie dziecka. Ty tymczasem chciałaś uciech, ckliwości, małego kobiecego „szczęścia”. Nie, Nelli. Upuszczam nad Twoim grobem łzę, ale nie żądaj, abym z twego doświadczenia wróżył cokolwiek więcej, oprócz twej osobistej klęski. Przerósł cię naród, z którym chciałaś się zmieszać, przerosła cię surowość idei, z której moc swą czerpie mój naród. I kiedy biegłaś tam walczyć, aby wreszcie zmieszać się z tym motłochem i przez pomyłkę razem z nim zginąć, wierz mi, że biegłaś powodowana Wyższymi Nakazami. Nakazami zimnej, historycznej logiki, która każdego, kto mały duchem, chwiejny i powierzchowny, pchnie w stronę zaprzedania, obłudy i nicości. Jedną lekcję — praktyczną dał mi Eichmann; drugą — filozoficzną twoja wstydliwa śmierć.
Tylko dla tej prawdy (abym ja ją zrozumiał i wszyscy naiwni) tak bezlitośnie spisałem naszą kronikę. Mniemam, iż nie oszczędza ona również Rzeszy wraz z jej licznymi usterkami, które nie zezwoliły, abyśmy dzisiaj cieszyli się owocami zwycięstwa. Pisałem jako człowiek uczciwy, który wiele wycierpiał i dlatego jest ufny. Ufny w przyszłość, mimo apokaliptycznych klęsk, wciąż jeszcze czekającą za drzwiami.
Pogrążony w pracy
nad nieszczęsnym rękopisem,
dowiedziałem się przypadkowo, iż
jeden z moich przyjaciół wybiera się do Niemiec, a ścisłe mówiąc — do
Bawarii. Jest chyba rzeczą zrozumiałą, iż wiadomość ta wywarła na mnie pewne
wrażenie. Jakoż i nie wytrzymałem, aby nie znaleźć sposobności do rozmowy z moim
przyjacielem, udającym się aż w tak
istotne dla mnie
i dla mojej pracy
miejsca. Okazało się,
że owszem, przyjaciel chętnie
zboczy z drogi, aby odwiedzić miasteczko Glilckaüf i spełnić pewne moje życzenie. Otóż prosiłem, aby przyjaciel ten
odszukał osobę lub rodzinę drą Gebhardta i wywiedział się czegoś więcej
o rzekomej przypadłości Nelli Doder. To,
co przyjaciel przywiózł
z podróży, przeszło
najgorętsze moje oczekiwania, a z
drugiej strony — przez okrucieństwo swoje — wprawiło mnie w stan
długotrwałego
przygnębienia. Syn drą Gebhardta (doktor umarł, jak się
okazuje, w 1946 roku, śmiercią naturalną
i pobożną) udostępnił mojemu przyjacielowi pośmiertne
papiery swojego ojca i zezwolił nawet na dokonanie kilku odpisów. Jedna z
tych kopii dotyczy nie wysłanego
(nie wiadomo z jakich
przyczyn!) listu doktora do
komendanta obozu w
Gliickaüf i zarazem autora rękopisu.
Wielce znamienna jest
data, umieszczona nad incipitem listu, oznaczająca dokładnie
dzień sekretnej likwidacji Aktion Glückauf i męczeńskiej śmierci Nelli.
Oto tekst nie wysłanego listu:
Glückauf, ... listopada 1943
Doktor medycyny
Glückauf, .............
Szanowny panie hauptsturmführer,
Z niekłamaną radością przystępuję do pisania tego listu.
Muszę bowiem Panu donieść, iż badałem wczoraj Pańską małżonkę i nie ulega najmniejszej wątpliwości, Że nasze obopólne starania odniosły należyty skutek. Przypuszczam, że od dziś za kilka miesięcy będę bawił na hucznych chrzcinach. (Tym razem już proszę wpisać mnie na listę gości.) Oczywiście pani Nelli pozostaje pod moją opieką aż do rozwiązania. Nie odstąpię nikomu!
Łączę serdeczne gratulacje
pański
Gebhardt
Tyle tekst listu.
Opracowującemu dokumenty pozostaje tylko dociekać, dlaczego list nie został
wysłany. Być może, iż uwaga o wpisaniu na listę gości wydała się doktorowi
Gebhardtowi zbyt brutalna, a z drugiej strony nie miał siły jej skreślić. Być
może pisał list w nocy, a rano, powołany do nie cierpiących zwłoki obowiązków,
zapomniał chwilowo o całej sprawie. W każdym bądź razie to, że nie wysłał
listu w późniejszym terminie, wydaje się i celowe, i pełne taktu, o który
zawsze dra Gebhardta podejrzewałem.
Warszawa, maj 1962
O B J A Ś N I E N I A
B D M — Bund Deutscher Madel; hitlerowska organizacja dziewcząt.
Berchtesgaden — górska rezydencja Hitlera.
Bürgermelster — burmistrz.
Eintopfgerlcht — propagowany przez hitlerowców w okresie przedwojennym i wojennym posiłek złożony z jednego dania.
Ersatz — namiastka; nie mogąc wyżywić narodu Niemcy produkowali namiastki żywnościowe, mające zastąpić normalne wyżywienie.
Gestapo —
Geheime Staatspolizei; tajna policja państwowa; zajmowała się sprawami
politycznymi III Rzeszy i krajów okupowanych. Gestapo stanowiło wydział IV (Amt
IV) w RSHA — Relchssicherheltshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy —
hitlerowska centrala wywiadu i kontrwywiadu). W ramach Gestapo znajdował się
wydział IV B
HJ — Hltlerjugend; hitlerowska organizacja chłopców.
Kaffeeklatsch — plotkowanie przy kawie.
Kohlenklau — dosłownie: złodziej węgla. Postać z propagandowych historyjek obrazkowych, piętnujących nadmierne zużycie węgla.
Kripo — Kriminalpolizei; hitlerowska policja kryminalna.
N S Frauenyerein — stowarzyszenie kobiet hitlerowskich.
N S D A P — Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei — narodowo-socjalistyczna niemiecka partia robotnicza; pełna nazwa partii hitlerowskiej.
O K W — Oberkommando der Wehrmacht; Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych.
Parteitag — hitlerowski zjazd partyjny.
Reichstag — siedziba parlamentu niemieckiego.
S A — Sturmabteilungen; oddziały szturmowe, organizacja paramilitarna o szerokim zasięgu; przynależność do SA, w przeciwieństwie do SS, nie miała charakteru stosunku służbowego, była formą uczestnictwa w akcjach militarno-policyjnych poza właściwą pracą zawodową. Po zlikwidowaniu puczu Röhma formacja ta straciła swe dawne znaczenie, a Hitler nie darzył Jej już zaufaniem.
Schulungslager — obóz szkoleniowy.
Schwarze Korps — organ prasowy SS.
S D — Stcherheitsdienst des Reichsführers SS; służba bezpieczeństwa SS III Rzeszy.
S S — Schutzstaffeln; sztafety ochronne, organizacja paramilitarna partii narodowo-socjalistycznej; oddziały elitarne, rekrutujące się z fanatycznych nazistów, spełniające funkcje terrorystyczne w stosunku do pracowników politycznych; po zdobyciu władzy — trzon aparatu przymusu państwa hitlerowskiego. Waffen SS — w okresie wojny oddziały wojskowe złożone przeważnie z członków SS, używane do wykonywania zadań wojskowych szczególnie doniosłych.
Tagebuch — dziennik.
Winterhilfsverein — Stowarzyszenie Pomocy Zimowej; hitlerowcy prowadzili podczas wojny szeroką akcję zbiórki odzieży, która w krajach okupowanych przekształciła się w ordynarną akcję rabunkową; nie cofali się też przed zabieraniem odzieży osób rozstrzelanych i zamordowanych.
Związek „Lebensborn” — Instytucja, której zadaniem było czuwanie nad „czystością rasy germańskiej”, wyhodowanie „czystych rasowo”, odpowiadających pojęciom hitlerowskim, „nordyckich” przedstawicieli narodu niemieckiego.
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.