24 kwietnia 2024, środa

Projekt Grochowiak

Stanisław Grochowiak

Trismus, cz. 6, ostatnia

AKTION  GLUCKAÜF

Liczba dziennika itp.

 

 

 

 

 

 


 

Do

Obersturmbannführera

Adolfa  Eichmanna

Główny  Urząd Bezpieczeństwa

Rzeszy

IV   B   4a

T a j n e !

Dotyczy: Aktlon  Glückauf

 

             Panie Obersturmbannführer,

Boleję niepomiernie nad faktem, że nie możemy się niestety porozu­mieć. Aktion Glückauf nie ma nic wspólnego z pańskim referatem, co zostało zadecydowane w październiku 1938 przez Führera osobiście. Jest to akcja, obejmująca nie tylko Żydów, a jeżeli i Żydów - to w celach zupełnie sprzecznych z zadaniami pańskiej działalności. Myślę więc, że zrezygnuje Pan ze swoich szlachetnych w inten­cjach, ale błędnych merytorycznie zamiarów.                                                                                                                                                                                            

 

(podpis)

 

 

• Po napisaniu tego listu nie mogłem już pra­cować. Od szeregu tygodni czułem się zmęczo­ny i wyzuty z energii. Pocieszałem się co prawda, że to skutek wiosennych przesileń, ale wiedzia­łem nazbyt dobrze, że tylko się pocieszam. Ty­godnie — co mówię! — miesiące szczelnej małżeńskiej separacji, podczas której ogranicza­liśmy się z Nelli tylko do zdań oznajmujących, do chłodnego świadczenia sobie wzajemnych usług, do wizyt składanych wspólnie, ale z przyzwoitości tylko iż zewnętrznym przymusem, te miesiące

miały swój destrukcyjny wpływ. W jednej z ostat­nich notatek w Tagebuchu Nelli napisała, że chodzi zaledwie o kilka miesięcy, o doczekanie do końca wojny. Od tego czasu minął przeszło rok, a wojna się wlokła i nic już nie zapowiadało jej rychłego końca. Rozwód... Jako SS-man na ekspo­nowanym stanowisku miałem pełne prawo uzy­skania go nawet w czasie wojny. Były liczne pre­cedensy porzucania i rozstawania się z żonami, które nie gwarantowały potomstwa. Ideowy na­rodowy socjalista bez dzieci to jak krawiec bez modelu. Najbardziej nawet konkretna utopia staje się w naszych odczuciach bezduszną abstrakcją, gdy nie widzimy jej ucieleśnionej we własnym potomstwie; zapewne i z tego względu kierow­nictwo Rzeszy tak gorliwie namawiało do zakła­dania wielodzietnych rodzin. A więc ostatecznie mógłbym ten rozwód jakoś przeprowadzić (co, jak się niedługo okaże, byłoby błogosławieństwem, szczególnie dla Nelli). A przecież byliśmy z Nelli związani czymś tajemnym, nieokreślonym... Miłość? Ileż już razy naświetlałem moje stanowis­ko wobec tego uczucia! W aktualnym układzie rzeczy o miłości nie mogło być w ogóle mowy. Przywiązanie? Też nie. Zbyt krótko trwał okres, w którym obustronna pomyślność mogłaby się przekształcić w przeświadczenie o wzajemnej nie­zbędności. Ciekawość? Tak, chyba to. „Dokąd ona dojdzie? Dokąd ona dojdzie z tym swoim kobietkowatym sentymentalizmem, z tym szmuglowaniem łakoci dla żydowskiej pannicy, z tym spojrzeniem coraz bardziej przerażonym i błęd­nym?” Oto temat wielu moich nocnych rozmyślań. „Czego on ode mnie chce? Czego on ode mnie wymaga z tą swoją ideową pryncypialnością, z tym twardym sercem i chłodnym Umysłem?”

Oto zapewne przyczyna wielu łez mojej sła­bej żony. Błędne koło, z którego nie potrafiliś­my się wyplątać. Och, przyznam się wreszcie: w dniu, w którym Gizella Ratkę wyjechała do Monachium, do tamtejszego Domu Matki, rzeczy­wiście piłem w Soldatenheimie. Nie mogłem ścierpieć myśli, że już nigdy nie będę miał dzie­ci. To wszystko. Nagle pojawił się Buchwald, z kuflem piwa przysiadł się do mojego stolika:

— Wie pan, panie hauptsturmführer, chyba pod koniec tygodnia poproszę o zwolnienie.

— A jedź do diabła!

     Buchwald smakowicie wychłeptał łyk piwa, jego pulchne policzki zaświeciły jak dwa jabłuszka:

— Nie do diabła, panie hauptsturmführer. Jadę do Gizelli Ratkę! Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale mam piekielną ochotę zostać ojcem! Może pan też się wybierze, panie hauptsturmführer? O ile pamiętam podobały się panu jej chrupkie uszka... Jestem gotów odstąpić panu pierwszeństwo!

     Tak więc związany niewidzialnymi więzami z Nelli musiałem jeszcze dźwigać ciężar upokorze­nia Gizelli, które w jakiś sposób było i moim upokorzeniem. (Z nią mógłbym mieć dzieci!)

     I oto, gdy dowlokłem się do domu, naprzeciw Nelli siedziała stara pani Ratkę, utopiona we łzach. Od  wielu   miesięcy   odwiedzała   nas   co   tydzień, błagając o pomoc lub choćby poradę. Tym razem przyszła  zakomunikować, że  Gizella  jest już po raz drugi w ciąży!... Nelli, blada jak ściana ob­serwowała mnie, sztywna i badawcza. Nie miałem siły podejmować dyskusji. Na ołowianych nogach przeszedłem  obok  kobiet   (mimo  że  pani   Ratkę czepiała  się  mojego  rękawa),  przestąpiłem  próg kuchni,    zastrzasnąłem    drzwi.    Usiadłem    przy kuchennym stole, zakryłem twarz rękoma i przez

chwilę wsłuchiwałem się w łkanie starej kobiety, dobiegające z pokoju. Wszystko zaczęło mi się mieszać: komplementy Eichmanna, chwiejne pis­mo Klingla, donoszące o śmierci synów, mętne określenia z komunikatu OKW na temat sytuacji wojennej, wreszcie prośby i zaklęcia matki Gizelli. Pomyślałem o Führerze i jego samotności — i to mnie jakoś pokrzepiło. Na tyle przynajmniej, że kaszlem zdławiłem ów przeklęty skurcz, który napływał do gardła.

 

 

• Ugrzęźliśmy w błocie, aż po głowice osi. Wy­siadłem z „Volkswagena” i razem z Karlem, sma­gani deszczem po twarzach, wydobywaliśmy wóz z kwietniowych roztopów. Ale od wielu dni było dobrze. Bardzo dobrze. Śmiałem się w głos, kiedy w pewnej chwili Karl aż po kolana wjechał w brudną maź. Widząc moją wesołość, też wy­buchnął śmiechem. (Tak mało poświęcam temu chłopcu miejsca w moich wspomnieniach, a chyba on najbardziej na nie zasłużył!). Wracałem do obozu z miejscowego urzędu Gestapo, gdzie udało mi się wybronić od niepotrzebnych cierpień uczci­wego człowieka i lojalnego Niemca. Nie, nie myślę o jakiejś sentymentalnej filantropii, którą — ku mojemu zdumieniu — parali się niekiedy i wy­socy dygnitarze SS, wybraniając nierzadko zdecy­dowanych przestępców! Nigdy nie broniłbym wroga Rzeszy; ta miękkość, która pojawiła się w naszych szeregach po klęsce stalingradzkiej, na pewno w dużym stopniu przyspieszyła naszą klęskę ogólną. Na ten temat mam wyrobione zda­nie. Oskarżenie prokuratora Siebla o przekupność i uleganie obcym wpływom było jednak zbyt jawnym absurdem! Bez namysłu więc wypełniłem obowiązek przeciwstawiania się nieporozumieniu i histerii. Ale z czego czerpałem swoje zadowole­nie? Z wypełnienia obowiązku? Nie byłem aż na tyle małoduszny. Cieszyła mnie i krzepiła myśl, że jednak zdrowy rozsądek, pryncypialna ideowość i narodowo-socjalistyczna argumentacja znajdują jeszcze w Rzeszy posłuch. Na tle rozkładu mał­żeńskiego pożycia (w którym znajdowałem coraz więcej elementów zgoła irracjonalnych), wobec ciężkich i przygnębiających wieści z frontów, przywiązywałem znaczną wagę do takich drob­nych, ale napawających optymizmem sukcesów, jak: usprawnienia gospodarcze na terenie obozu, postępy w pracy ideowo-wychowawczej na tere­nie miasta, wreszcie tego rodzaju drobne inter­wencje, co ta — dotycząca prokuratora Siebla. Co prawda prokurator nie mógł już na powrót objąć stanowiska (wieść o aresztowaniu odbiła się zbyt szerokim echem), ale nie czekały go również żadne inne prześladowania. Wiedziałem, że posia­da dość pokaźną sumkę oszczędności i przynaj­mniej w okresie najbliższych kilku lat może po­zwolić sobie na odpoczynek. A więc mimo rozto­pów, samochodowej kraksy wracałem do obozu rozbawiony i pełen otuchy. Do kancelarii wcho­dziłem gwiżdżąc ulubioną „Monikę”, z góry przy­gotowany na okrzyk i drwiny Buchwalda, gdy zobaczy moją zachlapaną błotem twarz i zasmarowany mundur.

 

 

• Tymczasem to był miażdżący kontrast! Zapi­suję go jak złośliwe zrządzenie losu, ale gdybym choć trochę ulegał przesądom, musiałbym uwie­rzyć, że ten człowiek kumał się z piekłem! Kiedy na moje powitanie podniósł się z krzesła, przez

chwilę naprawdę wydawał mi się eleganckim diablikiem z grotesek Hoffmanna. Nienagannie czysty i zadbany (żeby nie rzec: higieniczny!) prezento­wał swoją szczupłą, opiętą w mundur sylwetkę, swoją trochę lisią, a trochę semicką twarz, z któ­rej nie schodził uśmiech pełen elegancji i dystyn­gowanej melancholii. Nie zapomnę, że na rękach miał żółte rękawiczki ze świńskiej skóry, które ściągnął dopiero (acz bardzo skwapliwie) na mój widok.

— Fatalna pogoda, panie hauptsturmführer! Miał pan zapewne przygodę?

     Wgapiony w jego uprzejmy uśmiech, odruchowo sięgnąłem po chusteczkę, pośliniłem ją i tarłem policzek. Wciąż nie potrafiłem wyjść z osłupienia.

— Nie mogę się domyślić, co pana tu sprowa­dza, kolego Eichmann? Owszem, słyszałem, że jest pan najbardziej ruchliwym z referentów Głów­nego Urzędu...

     Nie wiem, co zabawnego znalazł w mojej wy­powiedzi, ale śmiał się długo i serdecznie. Był w tym prawie ładny. Z niechęcią zrzuciłem płaszcz i pochyliłem się do bocznej szafki biurka, gdzie przechowywałem butelkę francuskiego koniaku. Mrużąc długie rzęsy, oceniał kolor alkoholu. Widać było, że nawet i w tej czynności znajduje upodo­banie. Pił właściwie przez grzeczność, ale skoro już musiał pić, każdą kroplę wonnego trunku roz­prowadzał po języku i podniebieniu. Ani przez chwilę nie stracił znakomitego humoru, a kiedy wrodzona apodyktyczność kazała mu uciec się do bardziej drastycznych sformułowań, łagodził je mistrzowską modulacją głosu. Zapisuję zarys na­szego dialogu trybem protokolarnym, ręcząc za prawdziwość poszczególnych tez i klimatu dysku­sji, nie dając jednak głowy ani za kolejność wypowiedzi, ani za ich stylistykę. Jak jednak czytelnik stwierdzi, nie było to w naszej rozmowie zasad­nicze.

 

Eichmann: Jeżeli w tej chwili przeszkadzam panu w jakichkolwiek zajęciach, proszę mnie na­tychmiast

poinformować. Idąc z dworca, prze­chodziłem obok kina. Dają Siedem lat szczęś­cia. To chyba komedia? Ja: Komedia. Ale nie przeszkadza mi pan. Może

od razu przystąpimy do rzeczy. Eichmann: (śmiech). Pan nie uwierzy, panie hauptsturmführer.   Przyjechałem   prawie   prywat­nie. Po prostu zatęskniłem za Glückauf... Ja:  Pan? Pan tu kiedyś bywał? Eichmann: Ależ nie. Właśnie dlatego zatęskniłem. Kiedy    jakiś    obiekt    czy    też    miejscowość studiuje się na  podstawie papierów i kiedy te studia są dogłębne, rodzi się tęsknota  za obrazem żywym. Ja:  Rozumiem.   Studiował  pan   Akcję   Glückauf.

Czy mogę wiedzieć, z czyjego polecenia? Eichmann:   Rzecz   nie   jest   taka   prosta,   panie hauptsturmführer. Nie wszystkie moje prace wynikają   z   czyichś   bezpośrednich   poleceń. Brak  poleceń  nie  zawsze też   oznacza   brak kompetencji.   Nie   wiem,   czy   wyraziłem   się dość jasno? Ja:  Dość jasno.

Eichmann: Muszę powiedzieć, że mój podziw dla pana rósł w miarę postępów, jakie czyniłem na drodze poznania całokształtu problematyki związanej z pańskim obozem. Pański racjo­nalizm, brak zbędnych skrupułów, precyzja w realizacji... Ja: Dziękuję.

Eichmann:  Kiedy skończy się ta wojna i o ile skończy się pomyślnie, pański obóz będzie mógł posłużyć jako wzorzec humanitarnej reedukacji społecznej. Oczywiście, już bez ubocznych celów. Ja: Marzę o tym.

Eichmann: Cieszę się, że nasza rozmowa przebiega tak sprawnie. Przyjechałem, aby namówić pana... aby zasygnalizować, że już najwyższa pora...

Ja:  Pora? Pora na co?

Eichmann:  Na  przystąpienie do  prac  nad  doku­mentacją, zbilansowaniem doświadczeń. Ja:  Nie rozumiem. Pan do czegoś zmierza, kolego

Eichmann.

Eichmann:   (śmiech, niby zakłopotanie) Glückauf w obecnej postaci spełniło swoje zadanie... Jesteśmy dumni...

Ja:   Pan wybaczy, ale... ale pan chyba oszalał? Eichmann: Nie gniewam  się,  panie hauptsturm­führer.   Rozumiem   pańskie   uczucia.   Wierzę jednak, że pan jest racjonalistą... Ja:   Jestem narodowym socjalistą! Eichmann:   Zapewne.    Określałem   tylko   pański

temperament. Ja:    Słucham.

Eichmann: Oddział IV B 4a przystępuje do szero­ko zakrojonej akcji bezpośrednich kontaktów z przedstawicielami międzynarodowych organi­zacji żydowskich. Pod względem ekonomicz­nym akcja będzie posiadała niespotykany roz­mach. Eksperymenty z wykupem w rodzaju Glückauf tracą wszelki sens. Nie chcę przez to powiedzieć, że w przeszłości nie przynosiły nam nieocenionych korzyści... Ja: To jest pańskie osobiste zdanie?

Eichmann: Tak. Takie jest moje zdanie.

Ja:  Otóż i kłopot.  Jak pan zapewne wie, mnie

interesuje wyłącznie zdanie Reichsführera. Eichmann: Bardzo mi przykro, panie hauptsturmführer.  Heinrich  Himmler   podziela   poglądy urzędu IV B 4a. Czy mam okazać dokumenty? Ja:  Nie trzeba.

Eichmann:   (udane   współczucie)   Proszę mi   wie­rzyć, kolego, że nakazy historii nie zawsze są nakazami serca. Długo odwlekałem rozpatrze­nie    sprawy    Glückauf.    Niestety,    jesteśmy urzędnikami.   Sprawy   odraczane   nie   tracą jednak na ostrości. Nabierają jej raczej. Fak­tem jest, że nikt z obecnych penitencjariuszy obozu nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Ja:  Rodzina Grakchus? Odillo Żak? Masoni? Eichmann: Ostatni przyjaciele rodziny Grakchus są   już   w  naszych   rękach.   A   raczej...   byli w naszych rękach. Teraz są w rękach Boga... Ja:    Odillo Żak! Masoni!

Eichmann:  Masoneria  była  iluzją,   panie  hauptsturmführer.   Czy   sprzedał   pan   za   granicę chociaż jednego masona? Ja: Nie.

Eichmann: Możemy handlować tylko Żydami, i to już w nie mniejszych porcjach, jak setki ty­sięcy lub nawet miliony. Aby jednak Żydzi znaleźli pochop do takich interesów, nie wy­starczy więzić ich braci w tak kulturalnych warunkach, jak te, które pan stworzył, panie hauptsturmführer. Przepraszam, czy nadąża pan za tokiem mojego rozumowania?

Ja:  Jest pan opętany żądzą skupienia całej kwe­stii żydowskiej w swoich rękach! Oto praw­dziwa treść pańskiego rozumowania. Reszta to preteksty.

Eichmann: Podobnie jak większość kolegów, pan mnie przecenia, panie hauptsturmführer. Być może to mi nawet pochlebia. W istocie rzeczy jestem skromnym urzędnikiem, który więk­szość czasu poświęca na studiowanie roz­kładów jazdy i planowanie transportów. A propos... O ile nie ulegam złudzeniu, obec­ny stan obozu wyraża się w liczbie siedem­dziesięciu sześciu penitencjariuszy?

Ja:  Ma pan doskonałe informacje.

Eichmann: Otóż jest to liczba, której przy obec­nym przeciążeniu kolei nie opłaca się nawet transportować. Czy pan łapie gigantyczność naszych działań?

Ja:  Więc czego pan żąda?

Eichmann:  Czego j a żądam? Drogi kolego, zna pan moje uczucia dla pańskiej osoby. Proszę mi wierzyć, że ani przez chwilę nie chciałbym być traktowany jako pański kontr partner. Nie chcę niczego żądać ani dyktować. Wspólnie stoimy w obliczu określonego problemu, a sy­tuacja wymaga, abyśmy go rozwiązali. Przyj­muje pan taką platformę?

Ja:  Pan chce zlikwidować penitencjariuszy? Tak? To jest pańska platforma?

Eichmann: Pan nie jest dzieckiem, panie haupt­sturmführer.

Ja:  Przypuszczam,   panie   obersturmbannführer...

Eichmann: Nie, pan nie jest dzieckiem!

Ja:   Ale pan też nie wygląda na smarkacza. Więc jak? Jak pan sobie wyobraża w małym Glück­auf egzekucję siedemdziesięciu sześciu osób? To nie jest Oświęcim ani Bełżec!

Eichmann:    Proponuję, abyśmy nie wchodzili w szczegóły techniczne. Mogę jedynie pana zapewnić, że tego rodzaju trudności nie posiadają wagi ostatecznego argumentu. Dysku­tujemy o zasadzie. Ponadto posiadamy środ­ki techniczne, które pozwolą sprawę załatwić po cichu.

Ja:   Czy przywiózł pan decyzję?

Eichmann: Tak.

Ja:  Jakich kruczków pan użył, aby ją wydobyć od Reichsführera?

Eichmann: Przekonałem go.

Ja:  Więc ma pan decyzję. To chyba wystarcza. Pan jednak — o ile rozumiem pańskie inten­cje — chce, abym tę decyzję przyjął z en­tuzjazmem?

Eichmann:  Z wewnętrznym przekonaniem o jej słuszności. I bez urazy dla jej doręczyciela...

 

 

• Bez urazy! Jakże było można gniewać się na niego, gdy trzaskał oficerkami w głębokim ukło­nie przed Nelli, gdy, zachwycony, podziwiał dobry smak w urządzeniu mieszkania, gdy z bogoboj­ną ciekawością przykucnął przed półką z książ­kami, chwaląc dobór i rozległość naszych lektur. No, jakże się gniewać na tego żołnierzyka, który tak pięknie, drobnymi kęsami konsumował obiad sporządzony na chybcika przez Nelli; który przy każdej okazji miał na podorędziu tuzin anegdot i błyskotliwych powiedzień! Jak pięknie i skutecz­nie rozbudzał w Nelli tęsknotę za Berlinem, jak umiał wykorzystać jej najczulsze wspomnienia! Całkowicie oszołomiony jego grą, sam złapałem się w pewnej chwili na uczuciu nostalgii za Tiergartenem i ławeczką pod krzakiem dzikiego bzu. „Może istotnie nadszedł czas najwyższy, aby rzucić tę bawarską mieścinę i wrócić w radosny gwar stolicy?" Nienawidziłem go, ale czułem się bezradny. Raczej: nie umiałem nadążyć za jego tem­pem. W jakimś momencie zauważyłem po raz pierwszy od wielu miesięcy rumieńce na twarzy Nelli. Kilka chwil później ujrzałem się w lustrze i stwierdziłem, że również mam wypieki. Gdy trzasnęły za nim drzwiczki samochodu, siedziałem na krześle otępiały, całkowicie pusty od wewnątrz, z trudem uprzytamniając sobie dziwność faktu, że z kuchenki dobiega beztroski śpiew mojej żony. Z trudem ugruntowując w sobie przeświadczenie, że przed kilkoma minutami nastąpił prawdziwy koniec Glückauf.

 

 

• Nie odjechał  jednak   daleko.   W   dramatach Szekspira — pamiętam — występują  zazwyczaj w prologu jakieś wiedźmy czy też Parki i w opa­rach piekielnych wyziewów mieszają losy ludzkie. W naszym dramacie Czarownice Losów okazały się szczególnie pracowite tego dnia.  Nie minęło pięć minut od wyjazdu Eichmanna, gdy wszyst­kie   syreny   miasteczka    Glückauf   zaniosły   się przeraźliwym skowytem. W ostatnich miesiącach alarmy lotnicze powtarzały  się dość  często,  nie przywiązywaliśmy do nich jednak zbytniej wagi. Oznajmiały   one   zazwyczaj   przeloty   amerykań­skich (we dnie) i angielskich (nocą) maszyn w kie­runku obiektów bardziej  pokuśliwych niż  mało uprzemysłowione   Glückauf.    Regulamin   obrony przeciwlotniczej nakazywał jednak bezapelacyjne opróżnienie mieszkań i baraków oraz przeczeka­nie nalotu w schronie. Szczerze zapisuję na bi­lans swoich karygodnych niedopatrzeń, iż — po­wodowany  małą   częstotliwością   ataków   z   po­wietrza — zadowoliłem się istnieniem tylko jed­nego bunkra na terenie obozu, wspólnego dla załogi i penitencjariuszy. Była to wprawdzie ob­szerna, solidnie podstemplowana ziemianka, ale bez żadnych odgrodzeń, tak że w wypadku kata­strofy znaleźlibyśmy w niej wspólną mogiłę z Żydami.

   Opuszczaliśmy z Nelli mieszkanie w przeświad­czeniu,      dopełniamy  zwykłej  formalności,   ale zaraz za progiem okazało się, że tym razem spra­wa   wygląda   nader   poważnie.   Dużo   pisze   się o martyrologii różnych narodów w okresie ostat­niej wojny! Ale jaki naród przeżywał piekło na­lotów   dywanowych?    Mimo    późnego   kwietnio­wego wieczoru na dworze jarzył się fosforyczny blask, w którego świetle wszystkie zabudowania i szczegóły pejzażu były przeraźliwą bielą. Czarny „Mercedes” Eichmanna, który w popłochu wtaczał się właśnie w obręb obozu, wyglądał tak, jakby jego karoserię rozżarzono do białości. To nie były rakiety: ogromne, zimne konstrukcje światła, po­dobne do egzotycznych roślin, wypełniały całe nie­bo. Kłębiąc się w górze, tworzyły coś na kształt srebrzysto-seledynowej   pergoli, ponad którą  na­rastał głuchy, bezustanny pomruk. Tak, wydawa­ło  się,   może  dudnić  tylko  niebo  pod   ciężarem tysięcy oczu czy milionów ton żelaza. Nie, w ta­kiej chwili nie myśli się o cyfrach!  Groza  jest jedna, niepodzielna, podobnie jak nieskończoność, nie podlegająca przeliczeniu. Eichmann wraz ze swoim kierowcą wpadł do bunkra ostatni. Zimny pot zlepił mu kosmyki włosów na czole, ale me­lancholijny uśmiech nie schodził z jego twarzy. Rozglądał się ciekawie po stłoczonych więźniach, odszukał wzrokiem Nelli i mnie,  otworzył usta, chciał   coś   powiedzieć      i   wtedy    pękło. W tumanach kurzu (skąd się wziął kurz przy tej błotnistej  pogodzie?)  podrygiwały ławy, na  których siedzieliśmy, dzwoniły szczęki ludzkie, jed­na za drugą pękały żarówki w owalnych klatkach z drutu. Świst bomb zlewał się w jedno przeciągłe wycie tak, że rozsadzało bębenki w uszach, a z nosów kobiet rzuciła się krew. Nie wiem, co czułem naprawdę... Przypuszczam, że w pierwszej chwili przeżywałem coś na kształt euforii: widzia­łem wyraźnie groteskowo skręcone ciało Eich­manna, który wczepiwszy się rękoma w belkę walczy o utrzymanie równowagi, i myślałem tylko dwa słowa: „ty też! ty też!” Byłem niezbicie pew­ny, że za chwilę eksplodująca kula ognia pochło­nie raz na zawsze mnie, Nelli, całą Aktion Glückauf i... jego też! Jego też! Ale co się działo ze mną dalej? Trzęsienie ziemi nie ustawało, towarzyszy­ło mu teraz rozpaczliwe wycie ludzi. Z podrygu­jących obrazów wyłowiłem nagle Nelli Doder sczepioną w kurczowym uścisku z Astrid Grakchus. Nie wiem, jak znalazłem się przy nich, jaka nieludzka energia czy nienawiść kazała mi wal­czyć z tymi sczepionymi ciałami, rozrywać ich spoistość, aż do krwawienia paznokci! Ocknąłem się w dzwoniącej ciszy, z uciskiem ręki na karku.

— Panie hauptsturmführer, niechże się pan opamięta!

     Popatrzyłem w jego zasypaną szarym pyłem twarz, jeszcze nic nie rozumiejąc. Jak z przeciw­ległego brzegu ogromnej rzeki obserwowałem, gdy pochylił się nad płaczącą Astrid, dobył z kiesze­ni białą chusteczkę i otarł oczy dziewczyny. _

— Już po wszystkim, malutka. Jak ci na imię?

Astrid (z żydowską przebiegłością) wpierw spojrzała na skurczoną obok niej Nelli, dopiero potem przeniosła spojrzenie na Eichmanna:

— Astrid.

Nie, wzrok mnie nie mylił: Eichmann roześmiał się i z nie udawaną czułością pogłaskał Żydówkę po włosach.

— Znam cię, Astrid. Nie wiedziałem, że jesteś taka miła!

     Potem wyprostował się, jeszcze raz omiótł oczyma zgromadzonych w schronie, podszedł i uścisnął mi bezwładną rękę:

— Muszę rano być w Berlinie. Myślę, że do­jadę już bez przeszkód. Bardzo dziękuję, panie hauptsturmführer. Myślę, że w końcu jesteśmy podobni do siebie...

     Kiedy opuszczaliśmy z Nelli schron, przy wyjś­ciu czekał Buchwald.

— Obejrzałem obóz, panie hauptsturmführer. Nie ma najdrobniejszych zniszczeń. Piekielne szczęście! Za to miasto... Szkoda gadać!

     Istotnie. Nad miastem chwiała się purpurowa, soczysta łuna. Trzask walących się stropów, jęki i krzyki mieszkańców dobiegały aż tutaj. Było w tym coś z apokalipsy, a może z Dantego. Spoj­rzałem na Nelli: w rozdartej sukience, z pokrwa­wioną twarzą (moje paznokcie), z tańcem odblas­ków na całej postaci wydała mi się jak nigdy wstrętna i jak nigdy pociągająca. Czułem, jak drętwieją mi kolana. Weszliśmy do mieszkania, Nelli chciała zapalić światło, ale przytrzymałem jej chłodną rękę na kontakcie. Wyszarpnęła się, pobiegła w głąb pokoju: — Nie bij! Nie wolno, żebyś mnie teraz bił! — Nie miałem tego zamiaru. Przesunąłem językiem po spierzchniętych war­gach, zrzuciłem kurtkę. Ciało Nelli odnalazłem w migotaniu łuny zza okna.

 

 

 

 

 

Finał

 

 

 

• Teraz pospieszmy się, Nelli! Ty wiesz, że nie ma już ani chwili do stracenia; ja także liczę minuty przeciekające przez palce. Popłoch jest w całej przyrodzie: jesień nadchodzi nad Glückauf postrzępionymi, sinymi chmurami, kawki jak gwałtowny dym wzbijają się nad gruzy miasta, złorzeczą. Kilka miesięcy temu pogrzebaliśmy po­tężne zwłoki pani Ratkę (nie miała na ciele ani jednej rany; usta rozchylone i nawet po śmierci świeże oczy szeroko rozwarte, ale bez wyrazu), prochy prokuratora Siebla i jego małżonki; bez­imienne (dla tych notatek) resztki doczesne stu kilkudziesięciu innych mieszkańców miasta. To było kilka miesięcy temu, a jednak od dnia po­grzebu ani przez moment nie przestajemy się spieszyć. Nelli owija przedmioty to w białą bi­bułkę, to znowu (rzeczy bardziej kruche) otula sianem z trocin.

 

 

 

 

1 Zegar stojący od papy.

2 Dwie puchowe pierzyny od mamy.

3 Roczniki Baukunst.

4 Stalowe przedmioty na biurko.

5 „Telefunken”   (dziewięciolampowy)   od  organizacji NSDAP...

6 ... 7  ...     8...

 

 

     Aby niczego nie zapomnieć, aby niczego nie pominąć, naprawdę kierowała się zapisem z Tagebuchu. Zajrzała do naszego dziennika po raz pierwszy od tylu mrocznych tygodni i miesięcy, ale ja też nie miałem czasu, aby się tym wzru­szyć. Po serii wyjazdów do Berlina, konferencji z Reichsführerem i molestacji w pomniejszych urzędach (o czym naprawdę wstyd pisać) teraz nastąpił gorączkowy okres zabiegów czysto rea­lizacyjnych. Eichmann powiedział słusznie: „szcze­góły techniczne nie posiadają wagi ostatecznego argumentu, skoro udało się przeforsować zasadę”. Samochód (typu Diesla) bez zbytnich kłopotów zgodziła się dostarczyć lipska firma „Motoren-Heyne” za 1400 marek. Oprawców, a właściwie kie­rowców samochodu (w liczbie osób: dwóch) przy­syłał urząd IV B 4a, moja rola ograniczała się do zadań koordynatora. Była czasochłonna, ale pod względem zaangażowania psychicznego wyko­nywałby ją nawet przeciętnie sprawny automat. Dziękuję Opatrzności, że mogłem w tych posępnych poczynaniach zachować aż tak znaczną niezależ­ność myśli i uczuć, iż poczciwy Buchwald (dla którego koniec Glückauf, jak się okazało, był koń­cem osobistej kariery!) zdradzał nieproporcjonal­nie większe zdenerwowanie. To zapewne urato­wało mój światopogląd, wzbogacony tylko i po­krzepiony przez lata przemyśleń, i to chyba za­prowadziło mnie i Nelli nad brzegi Hadesu, które już zawsze będą pachnieć dla mnie mokrą gliną.

 

 

• Sięgam wstecz — do samego incipitu — w jasną pogodę pierwszych ustępów mojej kro­niki. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż zada­jąc sobie trud tak śmiałego zanurzenia się w dziedzinę literatury, nie mogę oprzeć się jej złudnym urokom. Pierwsza data, którą ośmieliłem się na­zwać mianem dnia tygodnia, mówiła o czwartku. Był to czwartek — jak czytelnik na pewno pa­mięta — pełen bieli, woni rozkwitających drzew, klaskania bielizny schnącej w podmuchach łagod­nego   wiatru.   Pierwszy   czwartek   mojej   miłości, jeszcze  do nikogo  konkretnego  nie  skierowanej, a już intensywnej i pełnej zachwytu. Listopado­wy czwartek 1943 pojawia się w tym kontekście jako absurdalna klamra, bardziej przypominająca melodramatyczną   pomysłowość   Vicki   Baum  niż prawidłowości życia. A jednak rzecz musiała dziać się w czwartek. Obudziłem się na dobre o godzi­nie piątej nad ranem. Piszę „na dobre", bo cała ta  noc   (szumiąca  deszczem  i  niespokojnym  od­dechem Nelli) upłynęła mi na bezustannej walce z naporami majaków i przywidzeń, które raz po raz zmuszały mnie do spazmatycznego rozwiera­nia powiek i chwilowego odzyskiwania przytom­ności. Nie budziłem Nelli, ulegając przez chwilę złudnej nadziei, że moja żona obudzi się już po wszystkim;   kiedy   po   pustym   placu   apelowym uwijać się będą tylko sprzątacze ze swoimi wikli­nowymi  miotłami.  Zanim  opuściłem  mieszkanie, zbadałem jeszcze zawartość magazynku w „Parabellum”,   przez   kilkanaście   sekund   stałem   nad bezwolnym ciałem Nelli, chciwie przyglądając się wyostrzonym przez światłocienie rysom jej twa­rzy. Było mi ciężko, czułem się w tym porannym odchodzeniu   kimś,   kto  odchodzi   na  zawsze.   Za progiem mokry chłód przeniknął mnie do kości. Stałem na wprost czarnego krajobrazu obozu, po­przecinanego mechatymi słupami reflektorów, jak ktoś obcy. Jak obcy wsłuchiwałem się w odgłosy dobiegające   z   baraków:   sztubowi   przystępowali do budzenia penitencjariuszy, sposobienia ich na Wielki Egzamin. Głosy zza drewnianych ścian były ufne i zwyczajne: na wczorajszym wieczornym apelu Buchwald powiadomił wszystkich, że wczes­nym rankiem wyjadą do lekkich prac w lesie. Nie znajdywano w tym nic dziwnego, gdyż na przestrzeni ostatnich dwu lat kilkakrotnie wy­korzystywaliśmy więźniów do takich posług.

     Gwałtownie zgarnąłem kołnierz na krtani, szyb­ko odwróciłem się w stronę rozjarzonych okien kancelarii. Buchwald siedział w świetle biurko­wej lampy, spowiniętej w zielony muślin, i to zapewne sprawiło, że wydał mi się trupio blady. Wargi jednak miał sine, mimo że od kilkunastu minut przebywał w ciepłym wnętrzu, a dłonie, kiedy sięgał po papierosa, drżały mu jak u nar­komana. (Proszę, piszcie swoje brednie o naszym rzekomym sadyzmie, o naszej wrodzonej radości mordowania!). Na mój widok podniósł się ciężko z krzesła, długo, bez słowa patrzyliśmy sobie w oczy.

— Przygotowałeś nasze auta?

— Tak jest, panie hauptsturmführer! Delikwen­ci czekają już w baraku, gotowi do drogi!

— Kto będzie strzelał?

— Engel, Kwatsch i Subisky.

— Dziękuję.

     To jedyne, co zdołałem wywalczyć u Reichsführera: więźniowie-Niemcy otrzymali łaskę śmier­ci przez rozstrzelanie. Śmierć w samochodzie-komorze gazowej była zarezerwowana wyłącznie dla Żydów. Więc dla jasności przebiegu wydarzeń sięgnijmy tu po prosty, lapidarny schemat całej akcji tak, jak był zanotowany w dzienniku obo­zowym:

 

Środa ... listopada 1943:

1.  Godz. 22 — przyjazd auta-komory do Glückauf, zaparkowanie w garażach Gestapo.

2.  Godz. 22,30 — konferencja z kierowcami auta-komory, nakreślenie reguł operacji.

3.   Godz. 23,30 — wspólna kolacja w Soldatenheimie, dopracowanie szczegółów.

4.   Godz. 23,30 — Buchwald — tajna odprawa załogi wartowniczej na terenie obozu.

 

Czwartek ... listopada 1943:

1.  Godz. 0,0 do 4 rano — przygotowanie zbiorowych mogił w lesie.

2.  Godz. 5 — pobudka w obozie. Przygotowanie penitencjariuszy-Niemców do wyjazdu wozami osobowymi.

3.  Godz. 5,30 — przyjazd auta-komory na teren obozu, wyjazd aut z penitencjariuszami-Niemcami na miejsce

      oddzielnej egzekucji w pobliże mogił. Egzekucją penitencjariuszy-Niemców kie­ruje komendant obozu i jego

      adiutant. Strzelają Engel, Kwatsch i Subisky. Załadunkiem do auta-komory, jak przy dawnych wyjazdach do prac

      leśnych, kierują sztubowi. Nad stroną fa­chową czuwają kierowcy.

4.  Godz. 5,55 — egzekucja w lesie.

5.  Godz. 5,55 — zakończenie załadunku, auto-komora rusza, dokonując w drodze swego dzieła.

6.  Godz. 6,05 — wyładunek ciał, zasypanie mogił.

7.  Godz. 6,30 — powrót kierowników operacji na teren obozu.

8.  Godz. 8,30 — koniec maskowania mogił. Koniec operacji.

 

     Dzisiaj, gdy odtwarzam w pamięci ten posępny program, nadal nie znajduję w nim żadnej szcze­liny. Nie spodziewaliśmy się wszakże ani paniki, ani innych przeszkód, skoro cała operacja była opracowana w najgłębszej tajemnicy i obliczona celowo na błyskawiczną realizację. Nawet sztubowi mieli nie wiedzieć, że auto, na które będą załadowywać więźniów, służy do bardziej ta­jemnych celów aniżeli do zwykłego transportu.

 

     • Ale postanowiłem: ani odrobiny litości nad sobą! Jeśli przez cały dotychczasowy zapis stara­łem się przeprowadzać czytelnika tak, aby mimo wielu elementów tragizmu podzielał moją ufność w ostateczny sens naszej sprawy, to nie wolno mi cofnąć się przed końcem, choćby było to i ponad moje siły. Ostatecznie ta kronika jest dla mnie jeszcze jedną próbą samego siebie jako człowieka, żołnierza i ideologa. Raz dokonawszy wyboru, nie mam już prawa do czynienia następnych. Idę więc w głąb mojej pamięci, skostniały od we­wnątrz, lecz opanowany, pełen rozpaczy, ale ani przez chwilę nie wyzbyty wiary. Poznajcie moje cierpienie, byście mogli uczestniczyć i w mojej dumie.

 

     • Twarze skazańców też były zielone od lam­py, lecz spokojne i ufne. Baron von S. podzięko­wał mi nawet za troskliwość, jaką wykazałem rozkazując, aby penitencjariuszy-Niemców po­wieźć do pracy oddzielnymi samochodami. W tej ostatniej chwili wyznał, że on także brzydzi się Żydów. Żałuję, że nie miałem czasu, aby poznać tego młodego człowieka głębiej, być może, iż moją pogardą wyrządziłem mu w ostatecznym ra­chunku jakąś krzywdę. Ale naprawdę nie stało nam już czasu. Skazani (czterej masoni, baron von S., powieściopisarz-pornografista Kalikst) zajęli miej­sca w jednym wozie; ja, Buchwald i trzej siepacze w drugim. Punktualnie o godz. 5.30 auta ru­szyły. W bramie obozu, zgodnie z ustalonym pla­nem, daliśmy prawo pierwszeństwa olbrzymiej, szczelnie obitej blachą ciężarówce. W tamtym momencie widziałem ją po raz pierwszy — przy­znam się, że sprawiła na mnie wrażenie tyle po­nure, ile odpychające. Kiedy, kołysząc się na wy­krotach, wreszcie nas minęła, uczułem coś na kształt ulgi, jaką odczuwa człowiek wyrwany z koszmarnego snu. Achim von Arnim mówił co prawda o konieczności rozlewu krwi, ale sprawy posunęły się dalej, w kierunku śmiercionośnej techniki, która przez swoją zwykłość, powszed­niość wydawała się jeszcze trudniejsza do zniesie­nia. O tak, nieprzypadkowo wyznaczyłem sobie odmienną rolę w tym smutnym dziele niszczenia własnej pracy i własnych marzeń; skoro musiałem już niszczyć i zabijać, to jednak w sposób żoł­nierski, wymagający równej odwagi od egzeku­torów i ofiar. Odwagi? Ależ tak. Siność z twarzy siedzącego obok mnie Buchwalda nie ustąpiła, teraz można było ją przypisać odblaskom wscho­dzącego dnia. Nie wiem, dlaczego (do dzisiaj nie wiem!), przecież w pewnej chwili położyłem rękę na drżącej dłoni mego adiutanta. Popatrzył na mnie zdziwiony, ale uśmiechnął się.

Las był jeszcze pełen mroków i mgieł. Normal­ny o tej porze roku zapach zbutwienia zalatywał jednak poranną rześkością. Skazańcy wyskakiwali z auta ochoczo, a Odillo Żak (tak, to był chyba Odillo Żak!) przechylił głowę w tył i uśmiechnię­ty pił z powietrza mokrą substancję dżdżu. Wy­macałem w kaburze „Parabellum”, powiedziałem coś zachęcającego i poleciłem, aby penitencjariusze szli przodem. Znowu się nie zdziwili: przy­puszczam, iż moje polecenie pojęli na swój sposób: mają iść przodem, aby rozgarniać obwieszone deszczem gałązki gęstych zarośli. Posuwaliśmy się wąską ścieżką w stronę odległej o kilkaset metrów mogiły, której pogłębianie ukończono punktualnie o czwartej. Co chwilę spoglądałem na zegarek, aby ze swojej strony nie uchybić usta­lonym regułom operacji. O godz. 5.53 ruchem ręki nakazałem Englowi, Kwatschowi i Subisky'emu, aby zwolnili kroku — odstęp między nimi a plecami niczego się nie spodziewających ska­zańców narósł do przyzwoitej odległości. Według umowy mieliśmy strzelać właśnie w plecy, ale tu, na rozległej polanie, srebrzystej od błysków rosy, nagle wydało mi się to niegodne i małoduszne. Zawołałem niewyraźnie na skazańców, a kiedy już wszyscy zatrzymali się i objawili twarze, wy­dałem rozkaz otworzenia ognia. Nie słyszałem strzałów, buszował wokół mej głowy powiew wzburzonego powietrza, oczy leniwie rejestrowa­ły obraz łagodnie padających ciał, do nozdrzy do­cierał kwaśny zapach torsji wymiotującego Buchwalda. Naprawdę jednak odczuwałem jedno: jak mózg mój wypełnia zupełna, biała pustka. Tak, wyzbyty z wszelkich myśli, przechodziłem od ciała do ciała, rejestrując z ulgą (lub bez), iż ni­kogo nie muszę dobijać. SS-mani spisali się dobrze i w tym punkcie wybór Buchwalda okazał się znakomity.

 

 

     • Zdążyliśmy ułożyć trupy na dnie zbiorowej mogiły, oddzielić je cienką warstwą ziemi od ciał tych, którzy dopiero mieli nadjechać, a samochód-komora nie pojawiał się. Zwłoka ta (karygodna z punktu widzenia ściśle opracowanego planu) powinna była dać mi do myślenia, ale wciąż jeszcze nie potrafiłem się wydobyć z dziwnego odręt­wienia, podobnego do apatii lub upojenia alkoho­lem. Coś podobnego działo się zresztą z Buchwaldem i pozostałymi. Staliśmy w milczeniu nad przepastnym dołem i tylko szelest kropel, ście­kających z igliwia, mącił tę poranną ciszę. Warkot samochodu narastał więc powoli, ale niezwykle wyraźnie, od przenikliwego tonu podobnego do brzęczenia komara aż po łoskot. Auto wtaczało się ciężko na gliniany nasyp, koła oślizgiwały w mokrej glinie, a wewnątrz ogromnego pudła był jakiś leniwy, przeciągły ruch przedmiotów. Myślałem, że zacznę już krzyczeć, kiedy wszystko ustało. Trzasnęły drzwiczki szoferki, zamlaskały buty, mały, przysadzisty szofer podszedł do mnie sprężystym, prawie swobodnym krokiem.

— Panie hauptsturmführer! Operacja „Samo­chód z kartoflami” przebiega zgodnie z planem. Przystępujemy do wyładunku!

     Spojrzałem na zegarek (była 6.13, a więc osiem minut spóźnienia!) i nagle zauważyłem krew na twarzy szofera. Ta krwawa pręga biegnąca w po­przek czoła przez nos aż do górnej, obrzmiałej teraz wargi, zajarzyła mi nagle przed oczyma nie­naturalną czerwienią:

— Dziękuję. Kto was tak urządził? Wzruszył ramionami i był w tym geście prawie bezczelny.

— Operacja miała trudności. Próba wzniecenia paniki...

     Zacisnąłem powieki. A więc musieli umierać w przerażeniu, mimo wszelkich moich wysiłków! Ktoś jednak zdradził.

— Dziękuję. Przystępujcie do wyładunku. Podszedł drugi  z szoferki,  jak dla kontrastu: wysoki i kościsty.

— Przepraszam, panie hauptsturmführer, in­strukcje Głównego Urzędu Gospodarki nakazują, aby z trupów żydowskich wydzielić elementy zło­te. Mamy odpowiednie narzędzia!

     Wzdrygnąłem się:

— Nie. W tym wypadku ominiemy instrukcje! Kościsty  wydał  się  być   zawiedziony,   ale  po­słusznie trzasnął obcasami:

— Rozkaz, panie hauptsturmfiihrer! Jesteśmy do pańskiej dyspozycji!

     Najpierw wydobyli ciało Leoparda Grakchusa. Stałem wraz z Buchwaldem w pewnym oddale­niu od miejsca wyładunku, więc mogłem się mylić, ale ten wzrost, siwe włosy, przesadna schludność postaci wskazywały, że to Grakchus naj rozpaczli­wiej walczył o życie, dociskając się do zatrzaśnię­tego wyjścia. Egoista! Wyobrażam sobie, jak tra­tował ukochaną małżonkę, jak roztrącał innych denatów! Wreszcie opadły wszystkie pozory, na­byta kultura, wyuczone gesty. Przed obliczem sprawiedliwego Jahwe stanął nędzny, roztrzęsiony Żyd. Mimo wszystko baczyłem uważnie, aby zwło­ki Grakchusa dotransportowano do grobu ostroż­nie, a nawet z pewnym pietyzmem. Potem znowu mężczyźni: mały Żydek-intelektualista, który w styczniu 1941 roku próbował ucieczki za po­mocą podkopu (ten miał przynajmniej instynkt!), stary rabin (widać cierpienie go ożywiło, skoro potrafił się docisnąć w pobliże energicznego Grakchusa), inni, których nazwisk ani kolejności nie pamiętam. To jednak, co uderzało, to potwor­ny egoizm tej rasy, brak jakichkolwiek cech ry­cerskich, altruistycznych. Jestem głęboko przeko­nany, iż taka możliwość nigdy nie zaistnieje, ale gdyby Niemcy mieli znaleźć się w podobnej sytuacji, zwłok mężczyzn na pewno nie wydobywano by na wstępie. Nawet Buchwald — mam nadzieję — potrafiłby odejść z godnością! Teraz jednak musiałem patrzeć na zwłoki kobiet, ze śla­dami walki na twarzach, z włosami w najwyż­szym nieładzie. Widok był tak haniebny, że krzyknąłem na szoferów i SS-manów, zajętych transportowaniem ciał, aby uwijali się szybciej. SS-mani przyspieszali kroku, dźwigając ciała, ale kierowcy, pracujący przy samochodzie, mieli jakieś trudności. Wymachiwali rękami, przeklina­li, aż wreszcie kościsty wskoczył do cuchnącego gazem pudła. Pracował tam, zanosząc się prze­ciągłym, suchotniczym kaszlem. Wreszcie pojawił się, pchając przed sobą tłumok dwóch sczepionych ze sobą, skurczonych ciał. Kiedy zwłoki bezwolnie stoczyły się z platformy auta (nie rozłączając się jednak), można było rozpoznać kobietę, obronnym gestem zaciskającą w ramionach kilkunastoletnią dziewczynę, Astrid Grakchus! Ją rozpoznałem pierwszą, o niej tylko mogłem w tej sytuacji po­myśleć! Ale przecież znałem już ten obraz, tę koszmarną rzeźbę ludzką, widziałem już ją w in­nej sytuacji, przy ogłuszającym huku angielskich bomb! Posuwałem się w stronę samochodu z mozo­łem, taszcząc za sobą uczepionego mojego rękawa i wołającego coś Buchwalda. Udało mi się wyzwo­lić już u samego celu. Kiedy podnosiłem rękę, aby wskazać — ważyła dziesiątki kilogramów:

— Co to jest?

Mały, przysadzisty szofer objawił twarz poblad­łą z wściekłości:

— To  ta  świnia!  W  ostatniej   chwili  narobiła bigosu!

— Skąd żeście ją wzięli?

— A bo ja wiem? Była z nimi. Robiła zamie­szanie. Chciała wyszarpnąć z auta tę małą...

     Tonem, jakbym przedstawiał Nelli w towarzyst­wie, powiedziałem:

— To jest moja żona.

     Dopiero teraz, gdy twarz małego oprawcy sta­ła się czarna z przerażenia, gdy zobaczyłem jego rozcapierzone paluchy, osłaniające głowę, kiedy usłyszałem jego chrapliwe błaganie:

— Nie, nie, panie hauptsturmführer! — zrozu­miałem, dlaczego moja ręka jest aż tak ciężka. Od kilkudziesięciu sekund dźwigałem w niej goto­we do strzału „Parabellum”. Strzelałem raz za razem, znowu nic nie czując, znowu spowity w mlecznobiałą mgłę. Przysadzisty szoferek leżał nieruchomo z nosem w igliwiu i tylko krótkie, pękate łydki podrygiwały mu krótkim, spazma­tycznym ruchem. Taką agonię widziałem kiedyś u postrzelonego psa.

 

 

      • Teraz pospieszmy się, Nelli! Więc zaraz po moim wyjściu odrzuciłaś kołdrę i zaczęłaś się spiesznie ubierać. W przeddzień, kiedy bawiłem na konferencji w Gestapo, skontaktowałaś się z tym bęcwałem Buchwaldem i on ci wszystko wyśpiewał. Ale nie zdradziłaś się! Nie chciałaś uczestniczyć w moim bólu grzebania wieloletniej pracy i pięknych nadziei na przyszłość. Ja się już dla ciebie nie liczyłem. Całą noc leżąc przy moim boku, o kim myślałaś, komu współczułaś? Małej, plugawej Żydówce. Tak, nie wypieraj się, Nelli! Zdradziłaś nie tylko Führera, ale i własnego męża. Ciężka to zbrodnia. Więc ubrałaś się i czekałaś... Na co? Postanowiłaś interweniować? Ale jak? Je­dyną próbę skutecznej interwencji mogło stano­wić usiłowanie wyżebrania czegoś u mnie. Prze­cież tylko ja mogłem przemycić tę zawszoną

Astrid, zamelinować ją gdzieś na wsi. Nie, byłaś już moim wrogiem. Oceniłaś mnie już żydowski­mi kategoriami. Nie byłaś Niemką, ale przez kilka lat potrafiłaś związać się z niemieckim nacjona­lizmem.   Wydało   mi   się   to   piękne.   Nie   byłaś Żydówką,   ale   wystarczyło   kilkanaście   miesięcy, abyś dała się opętać judaizmowi. Wydaje mi się to wysoce pouczające. Gdy jeszcze raz przerzucam te  kartki,   widzę,   jak   dalece  byłem  nieostrożny i głupi. Ależ tak! Głupi! Żądałem od ciebie dziec­ka. Ty tymczasem chciałaś uciech, ckliwości, ma­łego kobiecego „szczęścia”. Nie, Nelli. Upuszczam nad   Twoim   grobem   łzę,   ale   nie   żądaj,   abym z twego doświadczenia wróżył cokolwiek więcej, oprócz twej  osobistej  klęski.  Przerósł cię naród, z   którym   chciałaś   się   zmieszać,   przerosła   cię surowość idei, z której moc swą czerpie mój naród. I kiedy biegłaś tam walczyć, aby wreszcie zmie­szać się z tym motłochem i przez pomyłkę razem z nim zginąć, wierz mi, że biegłaś powodowana Wyższymi Nakazami. Nakazami zimnej, historycz­nej   logiki,   która   każdego,   kto   mały   duchem, chwiejny i powierzchowny, pchnie w stronę za­przedania, obłudy i nicości. Jedną lekcję — prak­tyczną  dał  mi  Eichmann;  drugą  — filozoficzną twoja wstydliwa śmierć.

     Tylko dla tej prawdy (abym ja ją zrozumiał i wszyscy naiwni) tak bezlitośnie spisałem naszą kronikę. Mniemam, iż nie oszczędza ona również Rzeszy wraz z jej licznymi usterkami, które nie zezwoliły, abyśmy dzisiaj cieszyli się owocami zwycięstwa. Pisałem jako człowiek uczciwy, który wiele wycierpiał i dlatego jest ufny. Ufny w przy­szłość, mimo apokaliptycznych klęsk, wciąż jeszcze czekającą za drzwiami.

 

 

 

 

Pogrążony  w  pracy  nad  nieszczęsnym  rękopi­sem,   dowiedziałem   się   przypadkowo,      jeden z moich przyjaciół wybiera się do Niemiec, a ścis­łe mówiąc — do Bawarii. Jest chyba rzeczą zro­zumiałą, iż wiadomość ta wywarła na mnie pewne wrażenie. Jakoż i nie wytrzymałem, aby nie znaleźć sposobności   do   rozmowy   z moim  przyjacielem, udającym się aż w tak  istotne  dla  mnie  i  dla mojej   pracy   miejsca.   Okazało   się,   że   owszem, przyjaciel chętnie zboczy z drogi, aby odwiedzić miasteczko Glilckaüf i spełnić pewne moje życze­nie.  Otóż prosiłem, aby przyjaciel  ten  odszukał osobę lub rodzinę drą Gebhardta i wywiedział się czegoś więcej o rzekomej przypadłości Nelli Doder. To,  co  przyjaciel  przywiózł  z podróży,  przeszło najgorętsze  moje oczekiwania, a z drugiej stro­ny — przez okrucieństwo swoje — wprawiło mnie w   stan   długotrwałego   przygnębienia.   Syn   drą Gebhardta (doktor umarł, jak się okazuje, w 1946 roku,  śmiercią   naturalną   i   pobożną)   udostępnił mojemu przyjacielowi pośmiertne papiery swoje­go ojca i zezwolił nawet na dokonanie kilku odpi­sów. Jedna z tych  kopii dotyczy nie wysłanego (nie  wiadomo  z jakich  przyczyn!)  listu  doktora do   komendanta   obozu   w   Gliickaüf   i   zarazem autora   rękopisu.   Wielce   znamienna   jest   data, umieszczona nad incipitem listu, oznaczająca do­kładnie dzień sekretnej likwidacji Aktion Glückauf i męczeńskiej śmierci Nelli. Oto tekst nie wysłanego listu:

 

Glückauf, ... listopada 1943

 Aloysius Gebhardt

 Doktor medycyny

                                                                                                                                                                        Glückauf, .............

 

          Szanowny panie hauptsturmführer,

 

         Z niekłamaną radością przystępuję do pisania tego listu.

Muszę bowiem Panu donieść, iż badałem wczoraj Pańską małżonkę i nie ulega najmniejszej wątpliwości, Że nasze obopólne starania odniosły należyty sku­tek. Przypuszczam, że od dziś za kilka miesięcy będę bawił na hucznych chrzcinach. (Tym razem już proszę wpisać mnie na listę gości.) Oczywiście pani Nelli pozostaje pod moją opieką aż do roz­wiązania. Nie odstąpię nikomu!

      Łączę serdeczne gratulacje 

      pański

      Gebhardt

 

 

 

     Tyle tekst listu. Opracowującemu dokumenty pozostaje tylko dociekać, dlaczego list nie został wysłany. Być może, iż uwaga o wpisaniu na listę gości wydała się doktorowi Gebhardtowi zbyt brutalna, a z drugiej strony nie miał siły jej skre­ślić. Być może pisał list w nocy, a rano, powoła­ny do nie cierpiących zwłoki obowiązków, zapom­niał chwilowo o całej sprawie. W każdym bądź razie to, że nie wysłał listu w późniejszym termi­nie, wydaje się i celowe, i pełne taktu, o który zawsze dra Gebhardta podejrzewałem.

 

Warszawa, maj 1962

 

 

 

 

 

 

O B J A Ś N I E N I A

 

 

B D M — Bund Deutscher Madel; hitlerowska organizacja dziewcząt.

 

Berchtesgaden    górska  rezydencja  Hitlera.

 

Bürgermelster    burmistrz.

 

Eintopfgerlcht   — propagowany przez hitlerowców w okresie przedwojennym i wojennym posiłek zło­żony z jednego dania.

 

Ersatz — namiastka; nie mogąc wyżywić narodu Niem­cy produkowali namiastki żywnościowe, mające za­stąpić normalne wyżywienie.

 

Gestapo   — Geheime Staatspolizei; tajna policja pań­stwowa; zajmowała się sprawami politycznymi III Rzeszy i krajów okupowanych. Gestapo stanowiło wydział IV (Amt IV) w RSHA — Relchssicherheltshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy — hitlerowska centrala wywiadu i kontrwywiadu). W ramach Gestapo znajdował się wydział IV B 4 a, na czele którego stał Eichmann.

 

HJ — Hltlerjugend; hitlerowska  organizacja chłopców.

 

Kaffeeklatsch     plotkowanie  przy kawie.

 

Kohlenklau — dosłownie: złodziej węgla. Postać z pro­pagandowych historyjek obrazkowych, piętnujących nadmierne zużycie węgla.

 

Kripo — Kriminalpolizei; hitlerowska policja kryminalna.

 

N S Frauenyerein — stowarzyszenie kobiet hitlerow­skich.

 

N S D A P — Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei — narodowo-socjalistyczna niemiecka partia ro­botnicza; pełna nazwa partii hitlerowskiej.

 

O K W — Oberkommando der Wehrmacht; Naczelne Do­wództwo Sił Zbrojnych.

 

Parteitag    hitlerowski   zjazd partyjny.

 

Reichstag  — siedziba  parlamentu  niemieckiego.

 

S A — Sturmabteilungen; oddziały szturmowe, organizacja paramilitarna o szerokim zasięgu; przynależność do SA, w przeciwieństwie do SS, nie miała charakteru stosunku służbowego, była formą uczestnictwa w ak­cjach militarno-policyjnych poza właściwą pracą za­wodową. Po zlikwidowaniu puczu Röhma formacja ta straciła swe dawne znaczenie, a Hitler nie darzył Jej już zaufaniem.

 

Schulungslager      obóz   szkoleniowy.

 

Schwarze   Korps     organ   prasowy   SS.

 

S D — Stcherheitsdienst des Reichsführers SS; służba bez­pieczeństwa SS III Rzeszy.

 

S S — Schutzstaffeln; sztafety ochronne, organizacja para­militarna partii narodowo-socjalistycznej; oddziały elitarne, rekrutujące się z fanatycznych nazistów, spełniające funkcje terrorystyczne w stosunku do pracowników politycznych; po zdobyciu władzy — trzon aparatu przymusu państwa hitlerowskiego. Waffen SS — w okresie wojny oddziały wojskowe złożone przeważnie z członków SS, używane do wy­konywania zadań wojskowych szczególnie donio­słych.

 

Tagebuch    dziennik.

 

Winterhilfsverein   — Stowarzyszenie Pomocy Zimowej; hitlerowcy prowadzili podczas wojny szero­ką akcję zbiórki odzieży, która w krajach okupo­wanych przekształciła się w ordynarną akcję rabun­kową; nie cofali się też przed zabieraniem odzie­ży osób rozstrzelanych i zamordowanych.

 

Związek    „Lebensborn” — Instytucja, której za­daniem było czuwanie nad „czystością rasy germań­skiej”, wyhodowanie „czystych rasowo”, odpowia­dających pojęciom hitlerowskim, „nordyckich” przed­stawicieli narodu niemieckiego.

 

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.