Trochę Gombrowicza
Trochę Gombrowicza

Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, fragment 1.
1958
IV
Poniedziałek
Być z naturą, czy przeciw naturze? Ta myśl — że człowiek
jest sprzeczny z naturą, czymś poza nią i w opozycji, wkrótce
przestanie być myślą elitarną. Dotrze nawet do chłopów.
Przeniknie cały rodzaj ludzki, od góry do dołu. Co wtedy?
Gdy się wyczerpią ostatnie rezerwy ,,naturalności", te oddolne?
Wtorek
Wczoraj wieczorem przyjechał sąsiad, Tadeusz Czerwiński,
i zaczął z miejsca coś opowiadać, ale niedobrze wsłuchaliśmy
się, powoli tylko zaczęło się zarysowywać... Charty
Dusia (w końcu zrozumieliśmy) pognały na pole Garania
i rzuciły się na świnię. Garanio, wypadłszy z dubeltówką
zabił jednego charta, drugiego postrzelił — reszta uciekła.
Podaję tylko sedno relacji, która była obfita w rozgałęzienia,
jak drzewo.
Duś wypadł z latarką na ganek, a zółtawe charty, jak zawsze
powstały na jego widok i otoczyły go. Ich pokorna miłość jest
wzruszająca. Ale łich tylko pięć — brakowało Stepa i jednego
młodego, po Saecie.
Rozpłakała się trzynastoletnia Andrea. Nad wszystkim
jednak zapanowało rozżalenie Dusia, wznoszące się jak śpiew
Izoldy — on za Stepa oddałby najukochańsze konie. Miał
twarz złamaną — i była to twarz w dziwny sposób osłabiona,
jakby małego dziecka — osłabiona może nikłością tej rozpaczy,
z powodu psa tylko... dla której nie mógł domagać się od nas
pełnego uznania.
Wydobył rewolwer z szuflady — dosiadł konia — galop
porwał go w noc — my czekaliśmy, zaniepokojeni i bezradni
wobec gniewu, który przepadł na polach, uniesiony koniem.
Czy zabije Garania za zabicie psa? No, tak źle się nie skończyło.
Duś, dojechawszy do estancji Garania i ujrzawszy jego psy
chciał strzelać do nich — ale wypadł estanciero i jął przepraszać,
tłumaczyć, że działał w obronie rnaciory, któraą psy zagryzłyby
na śmierć. Więc gniew odszedł biednego Dusia i pozostała
tylko żałoba po psie najwierniejszym. — Dlaczego pan mi to
zrobił? — pytał. Przecież byłem zawsze dobrym sąsiadem.
Odjechał. Zaczął szukać po nocy ciała. Znalazł. Okazało się,
że Step był jeszcze żywy. Zaszyty w krzakach, zdychał Przywieziono
go na tych dziwnych sankach, którymi tutaj jeździ
się po ziemi, jak po śniegu.
Duś, Jacek Dębicki, panna Jeanne i ja poszliśmy do stajni —
tam leżał pies dyszący i wstrząsany drgawkami. Narada: skrócić
mu męczarnie? Męczarnie były przeraźliwe — i był w nich
zamknięty, nam niedostępny, na osobności, sam.
Scena, która mnie zaniepokoiła: noc, ta stajnia, my prawie
po ciemku nad rozpętanym diabelstwem bólu. W naszych
rękach było natychmiastowe zakończenie tego... Wystarczyłoby
strzelić. Czy strzelimy? My, cztery istoty ludzkie ,,z innego
świata", wyższego, cztery demony z anty-natury, cztery anty-
-psy. Jedyne co nas łączyło z tym stworzeniem, to zrozumienie
bólu — ten smak znaliśmy.
Czy skrócić męki? Głosowanie. Ale to wymaga bardziej
szczegółowego omówienia.
Pierwszy anty-pies. Panna Jeanne. Urodziwa, lat 20, rodzice
jej — multimilionerzy, przerzucana z Paryża do Rzymu,
z Rzymu do Londynu, do Stanów, statkami, aeroplanami,
pierwszorzędne szkoły, luksusowe instytuty, wciąż zmieniane,
z których nic nie wyniosła oprócz pięciu języków, którymi
mówi jak własnym. W jakim języku myśli? Luksusowa —
i komunistka — bo luksusowa — a więc z nadmiaru, z przesytu...
Trzeźwa, energiczna, dzielna — nowoczesna i ateistka.
Widząc ją przed tym psem uprzytomniłem sobie, ze przecież
sprawiedliwość komunistyczna, jak i katolicka, nie obejmuje
zwierząt. I dla tej doktryny ludzkość kończy się na człowieku.
Zabrania wyzysku człowieka przez człowieka — zgadza się
na wyzysk zwierzęcia. Co, dodajmy nawiasowo, nie bardzo
jest zrozumiałe. Nie jest w porządku. Gdyż, jeśli religia wyrzuca
zwierzęta na margines, jako bezduszne, dla materializmu
nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy tą cierpiącą materią
a materią ludzką... Jakże tedy zachowa się wobec psa cierpią -
cego panna Jeanne — gdy jej wyrozumowana moralność nie
ma tu nie do powiedzenia? Co pocznie?
Zrobiła z siebie kobietę! Dziwne... w mgnieniu oka rozebrała
się... nie tylko z komunizmu, ale i z człowieczeństwa.
Przemieniła się w kobietę— schroniła się w płeć... cóż za nagła
irrupcja seksualizmu w sferę bólu, jakby płeć mogła coś poradzić
na ból... stała się kobietą, czyli miłością, czyli miłosierdziem,
czyli litością. Nachyliła się nad psem z czułością matczyną.
Czyżby, jako kobieta, mogła więcej wobec cierpienia,
niż jako człowiek? Czy tez pogrążyła się w płeć, aby wymknąć
się własnemu człowieczeństwu?
Gdy jednak stała się kobietą śmierć wydala się jej gorsza
od bólu. Zaczęła kochać tego psa okrutnie — domagając się
jego życia choćby za cenę jego bólu. — Nie, nie — powiedziała,
drżąca. — Nie zabijajcie go!
Drugi anty-pies z wyższej, ludzkiej sfery. Jacek Dębicki.
Katolik, gorąco wierzący. Ale jego katolicyzm jest tutaj równie
nie do użycia, jak komunizm panny Jeanne. Bóg także nie ma
tu nie do roboty. Nie ma zbawienia dla psa. Stąd moje wrażenie,
jak gdyby on nachylając się nad psem uchylał się Bogu —
on teraz jest ,,wobec" zwierzęcia, to znaczy nie ,,wobec"
Boga. Zupełnie inny rejestr jego istnienia. Jest ,,z psem",
jak gdyby rezygnując z duszy nieśmiertelnej, zrównał się,
utożsamił z nim w męczarni. 1 zgoła zwierzęca zgroza wobec
bólu rośnie w nim — buntownicza i bluźniercza. Co widzę,
jednak?! Widzę (bo prawie to widziałem, choć raczej ,,wiedziałem"),
że w innym rejestrze nie wyzbywa się ani na jotę
godności ludzko-katolickiej, a zgroza przemienia mu się tutaj
w litość... zalegalizowaną.... cywilizowaną.... dobrze wychowaną....
ach, prawda, zapomniałem, że Bóg, sam bezwzględny dla
zwierząt, zezwala, aby nad nimi litował się człowiek — a więc
jemu wolno, ma przecież ,,aprobatur" Kościoła! Ale ludzkość,
którą w sobie odnalazł, nie jest braterskim stowarzyszeniem
się ze zwierzęciem, ale właśnie z ludzkością, czyli odczuciem
bólu psiego z wysoka, z dystansu owej duszy — i, zatem,
znów zawiera w sobie pierwiastek lekceważenia i okrucieństwa.
Decyzja, którą poweźmie, będzie chyba dyktowana trzema
względami: przede wszystkim, współczuciem zwierzęcym,
zgoła dzikim, spontanicznym; po wtóre tą, już bardziej ludzką
i uduchowioną kalkulacją, że życie psa, bezduszne, nie ma
większej wagi; po trzecie (myśl bardziej jeszcze duchowa),
że jak najprędzej trzeba skończyć z sytuacją, która dla duszy
i Boga jest nieco żenująca.
— Zabijcie go — powiedział. — Nie wyliże się.
Trzeci anty-pies. Ja. Dla mnie nie ma żadnej wyższej
instancji. Nawet psa nie ma. Jest tylko przede mną kawałek
umęczonej materii. Rzecz nieznośna. Nie mogę wytrzymać.
Zdybany tą męką w tej stajni, żądam żeby temu położono
kres. Zabić! Zabić! Zatrzymać maszynę bólu! Niech tego nie
będzie! Nic innego nie można zrobić, tylko to! Ale to możemy!
Czwarty anty-pies. Duś. Agronom, dziedzic, myśliwy,
sportowiec, koniarz i charciarz. Pomiędzy nim a nami — zupełny
rozdźwięk, on z innej rzeczywistości. Nie lęka się bólu
,,jako takiego", jak ja. Nie rozgląda się za sprawiedliwością
powszechną, jak ten katolik i tamta komunistka. Odrzuca
abstrakcje, nie chwyta ich, nie chce. Istnieje pośród istot
z krwi i kości, jest istotą wśród istot, ciałem wśród ciał. W głębi
ducha nie wie, co to równość. Jest panem. Psa tego pokochał,
więc bez skrupułów skazałby na męki czterdzieści milionów
mrówek i dziesięć tysięcy wielorybów... gdyby to mogło
przynieść psu ulgę. Dla stworzenia bliskiego, które zna, gotów
na wszelkie poświęcenie — ale nie chce znać wszystkiego,
zadawać się ze wszystkim, chce pozostać w kręgu swego ograniczonego
odczuwania. Woli nie widzieć tego, co jest poza
zasięgiem jego wzroku. A psa pokochał miłością pana —
pokochał, gdyż jego uwielbił pies — kocha w nim to psie
uwielbienie. A więc egoizm pana i władcy, arystokratyczne
uczucie zrodzone z bezwzględnej wyższości ludzkiej, natura
cała jest dla niego, jemu ma służyć, on, podporządkowując
sobie wszystkie poślednie istnienie, jest rozdawcą łask. I wydał
mi się najbardziej ,,anty" z nas wszystkich — w tej ciemnej
stajni, nad psem, absolutny król stworzenia, głoszący:
wszystko dla mnie.
Ale było to może najbardziej zgodne z naturą. I gdyby
pies mógł rozumieć, jego zrozumiałby, nie nas.
Z delikatnością bolejącej matki powiedział: — Poczekajmy.
Może nie zdechnie.
Drapieżna miłość, przedłużająca męczarnię, żeby uratować
— sobie — psa.
Scena ta, jak z dramatu, nie byłaby tak natężona i nagląca,
gdyby nie rzężenie i biegające za nami psie oczy.
Fragment pochodzi z:
Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, Wydawnictwo Literackie
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.