19 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Ludwik Cichy

Wiosenne nieożywienie

 




 

- Nie gadaj tyle bo się obudzisz - powiedział do rozespanej żony


 

 

 



- Gdyby przyjąć, że Boga nie ma, to ustałyby wszystkie wojny religijne – filozofował bezkarnie w środku lasu, z dala od wszystkiego, ulegając wiosennemu przesileniu. - Ci wszyscy fundamentaliści islamscy, ortodoksyjni żydzi, straciliby robotę. Świat muzułmański, świat chrześcijański… to wszystko by się usrało; świat bez wojen, strach pomyśleć - zmęczony zbyt długim - po zimowym wyposzczeniu - orzeźwiającym spacerem, skołowany atakującą zewsząd wiosną, pozwalał umysłowi spacerować po obrazoburczych rejonach prostackich uproszczeń. Zmęczony przysiadł na pniu, a potem położył się na nim. Czuł jak słońce przyjemnie osusza pot pięciokilometrowego marszu przez las.

– A gdyby tak raz spotkali się na jakimś cola-party ci wspaniali Bogowie, poróżnieni przez swoich małych ludzkich wyznawców, to zbrataliby się, wypili, przekąsili i pogadali jak kumple, czy raczej zostali każdy przy swoim i dali sobie po ryju? – zdjął czapkę, rozpiął kurtkę rozluźnił szalik, spuścił nogi tak, że zwisały z pnia do kamieni porośniętych mchem.

– Dobrze czasem pomyśleć, w środku lasu, czego nikt nie podsłucha, bo jakbym tak kurde, coś takiego powiedział, to by mnie z mojego pięknego osiedla wypieprzyli na taczkach.

I to była ostatnia myśl, jak przeszła mu przez głowę na wiosennym rozluźnieniu. W następnej sekundzie jego mózg został zmuszony do przeniesienia się w zupełnie inne obszary. Piekący, rozdzierający ból nad lewą kostką skurczył jego ciało i zrzucił je z pnia. Zdążył jeszcze zobaczyć kawałek zygzakowatego ogona pokrytego łuskami, znikający w szczelinie pomiędzy kamieniami pod pniem.

- Kurde! – sięgnął do stopy, zrzucił but, skarpetę i roztarł dwie krwawiące pręgi. – Wyssać? Nie wiem kurde, co się robi, zresztą jak, z kostki? Nawet noża nie wziąłem… - przymknął oczy, na chwilę.

- Szybko wracać, surowica, gdzieś tu muszą mieć surowicę, pięć kilometrów, dam radę… - ocknął się wstrząsany dreszczami. Chciał wstać, ale stracił już władzę nad ciałem. W dodatku wokoło było ciemno.

– Nic nie widzę, kurde, tracę wzrok! – przestraszył się. - Przecież na Planet mówili, że jad się rozchodzi dopiero w kilkanaście godzin, więc co jest?!

Wydawało mu się, że widzi księżyc w pełni, ale uznał to za majaki (księżyc w południe?) W rzeczywistości było już po północy. Nie miał pojęcia co się dzieje.

- Przecież ja tylko na spacer… przecież ja nikomu nic… nic zupełnie, więc za co?... to tak ma wyglądać?... Boże, tak marnie, w środku lasu, bo mnie jakaś gówniana żmija… Jezu nie pozwól, żebym… przecież ja jeszcze muszę… Boże ja muszę do domu… słyszysz!? Nie, no to się nie dzieje naprawdę, przecież. Idę do domu, kurde jego mać! - chciał się zerwać, ale jego ciało nie należało już  do niego. Leżał dysząc ciężko i próbował zebrać strzępy myśli w całość:

- Jeszcze rano w ogóle nie miałem zamiaru iść do żadnego lasu, co ja tu w ogóle robię?…  Gdyby w robocie nie przełożyli tej prezentacji na jutro, pamiętam dobrze – na dziesiątą, jutro, to by mnie tu w ogóle nie było. Przypadkiem jestem w tym głupim miejscu, i wcale tu nie chciałem być, więc to nie może się dziać naprawdę, bo naprawdę chciałem być zupełnie gdzie indziej, słyszysz?! Zrób tak, żebym był gdzie indziej, zabierz mnie stąd do cholery! To przecież nie jest moje życie, to się nie może dziać, to jest za głupie, nie stworzyłeś mnie do żadnego lasu przecież, więc mnie stąd zabierz, przecież wszystko możesz, więc to będzie dla ciebie drobiazg, no zróbże coś! Teraz wstanę i sobie stąd pójdę, dobra? Po prostu zamknij na chwilę oko, a mnie jakby tu w ogóle nie było, no to wstaję – ale nie wstał.

- O Panie Jezu, Boże… nie pozwól mi tak marnie… błagam…  ja muszę… Boże jak mnie z tego wyciągniesz to do końca życia będę twoim najwierniejszym sługą… w kościele każdego dnia, codziennie…- usłyszał jakieś świsty, nasłuchiwał z nadzieją, że to pomoc, aż zdał sobie sprawę że to strzępy jego własnego oddechu dochodzące gdzieś z oddali.

– O Boże… do domu… Jak mnie z tego wyciągniesz to obiecuję ci… obiecuję… ja się zmienię, będę dobry, ja teraz już będę… zobaczysz… obiecuję ci Boże… - stracił przytomność.

 

- Nie gadaj tyle bo się obudzisz - powiedział do rozespanej żony, która mówiła do niego od samego rana, i to jeszcze jakby przez sen.

- Cicho bądź, bo się obudzisz! – rzucił już trochę podkurwiony, bo dalej coś mamrotała, jakby mogła mieć coś do powiedzenia, od rana ta żona. I to ją  obudziło na dobre.

- Wczoraj nie byłeś taki – patrzyła na niego badawczym wzrokiem terapeuty. – Wydawało mi się, że znów jesteś człowiekiem, jak kiedyś.

- O czym ty mówisz kobieto? Kiedy wczoraj?!

- Jak wróciłeś z lasu?!

- Z jakiego lasu?!

- Nie pamiętasz? Mówiłeś, że byłeś w lesie. Prawie ci uwierzyłam. Wciąż jestem głupia - w lesie do drugiej w nocy!? Ale byłeś jakiś inny, więc ci uwierzyłam. Chciałam, bardzo, wiesz? Naprawdę zachowywałeś się znów jak człowiek…

- O czym ty mówisz, w ogóle?! Kurde, już po ósmej! Ja mam o dziesiątej prezentację w robocie, duży kontrakt dla agencji, znowu se będziesz mogła spać do trzeciej albo do pięćdziesiątej trzeciej! A ty mi tu o jakimś lesie głodne kawałki zasuwasz?! – zaczął ostentacyjnie szybko wciągać spodnie, koszulę, skarpetki. Trochę go nawet zdziwiły dwie czerwone pręgi nad lewą kostką, ale nie miał już czasu na bzdury, musi się spieszyć, na pewno wszyscy znów wszystko spieprzyli, sam będzie musiał dopracować szczegóły, a do prezentacji zostały niecałe dwie godziny.

- Śniadania żadnego oczywiście nie ma – rzucił jeszcze żonie, żeby przypadkiem nie zaczęła dnia lepiej od niego.

- Skąd ja mam te pręgi na nodze, cholera? – zaczął się zastanawiać przy goleniu. – Może od sprzęgła?

– O jakim ona lesie gadała – odpalił auto. – Zaraz, zaraz… Eeeech, coś mi się chyba nawet i śniło… Cholera, już wpół do dziewiątej! A ona mi jakieś pierdoły od rana opowiada. To co, że nie jem śniadania, to nie może mi go robić?! A co takiego ma niby do roboty?! Przynajmniej by jakieś zajęcie konkretne miała. A człowiek zarobiony,  i  jeszcze, kurde jakieś pręgi czerwone na nodze. Dobrze, że nie na ryju chociaż. Coś z tym będę musiał zrobić. Ale potem. Bo teraz te pipy biurowe na pewno się zdziwią – jaka prezentacja?, to dzisiaj?, naprawdę? Jezu, za co ja im płacę, kurde – zwolnił na czerwonym. – Na świecie jest wciąż więcej czasu niż rozumu – przypomniał sobie czyjąś  myśl, która bardzo mu przypasowała, a potem ruszył, gdzieś tak z czwórki, bo miał najnowszy blaszany automat  firmy audi i nie zmierzał ruszać na zielonym jak jakiś siedmioletni passat.

 

ilustracja: Tomasz Bohajedyn

 

 

 

 

 

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.