23 kwietnia 2024, wtorek

Teatr rozmowy

Jacek Marciniak

Wojciech Pszoniak




Muszę przyznać, że dzięki temu monodramowi nabrałem bardziej optymistycznego zdania o inteligencji polskiej publiczności teatralnej. Może nie jest ona w większości, ale na szczęście taka istnieje i warto o nią walczyć i warto dla niej grać i coś zrobić.



„Belfer”

Jacek Marciniak: Czy podobnie jak bohater tego monodramu („Belfer” – red.) Pan również jest skazany na teatr dożywotnio?

Wojciech Pszoniak: (śmiech) - Mam nadzieję, że nie. Wie Pan, myślę, że jestem skazany dopóki będę znajdywał w tym jakiś sens po prostu, ale myślę, że nie jestem skazany.

Ale prawie od 30 lat jest Pan na scenie.

Tak, ale nie wykonuję tego zawodu, tak jak niektórzy moi koledzy, tylko po prostu mam ten luksus, że wie Pan, mam okresy swobody, wolności czy co innego robię, nie jestem na żadnych etatach itd. Raczej traktuje to jak, wie Pan, okazję do powiedzenia czegoś od siebie. W związku z tym wydaje mi się, że jestem bardzo krótko, pomimo, że jest to już kilka dobrych lat.

Ta sztuka, ten monodram rodzi takie stare pytanie: teatr jest życiem, czy życie jest teatrem?

Wie Pan, no jedno i drugie. To jest piękny tekst, bardzo szlachetny i bardzo mądry, dlatego że  to, co mówi na końcu Belfer na końcu, że teatr jest częścią życia… Gdyby nie było tej drugiej strony, to tam - gdzie nie ma zresztą w życiu ludzi tej drugiej strony, czyli żadnego teatru - życie na pewno jest bardziej smutne, chyba.

Stosunkowo późno Pan podjął się takiego wyzwania, jakim jest monodram, dlaczego?

Monodram to jest taka bardzo szczególna rzecz, ja nie potrzebowałem nigdy szukać poza sceną w teatrach zespołowych monodramu, dlatego, że byłem tzw. aktorem usatysfakcjonowanym, a tutaj się nałożyło kilka spraw. Przede wszystkim to mi daje możliwość grania w Polsce. Bo jestem niezależnym, nie jestem przecież aktorem na etacie, w związku z tym nigdy nie grałbym  tutaj, bo na zachodzie gra się inaczej.  Tam się gra od momentu wejścia sztuki dzień w dzień aż do momentu jej zejścia. Czasem trwa to dwa lata, czasami rok. W takiej sytuacji w Polsce nie miałbym szans, nie mógłbym zbyt często dojeżdżać z Paryża np. na dwa dni. Monodram dał mi swego rodzaju wolność, jestem sam na scenie, od nikogo zależny. No i trafiłem na bardzo szczególny tekst, bardzo interesujący i aktualny.

Monodram jest dość trudnym wyzwaniem dla aktora, na scenie może przecież liczyć tylko na siebie.  Nie ma interakcji z innymi aktorami, postaciami. Pan sam sobą całą scenę wypełnić.

To jest bardzo trudne, szczególnie w tym monodramie, dlatego, że tu nie ma żadnych możliwości ucieczki, rozbawienia widza, nie ma. W tym spektaklu nie można oszukać. Jest w nim taki trudny moment, obawiałem się, czy publiczność wytrzyma. Jest to przecież 1,5 godziny z aktorem na scenie, który patrzy i mówi do nich wprost. W tym monodramie nie tańczę i nie śpiewam. Jak mówi moja koleżanka „nie mam piór”, w  związku z tym sztuka ta wymaga też dużego skupienia od widza. Ale muszę przyznać, że dzięki temu monodramowi nabrałem bardziej optymistycznego zdania o inteligencji polskiej publiczności teatralnej. Może nie jest ona w większości, ale na szczęście taka istnieje i warto o nią walczyć i warto dla niej grać i coś zrobić.

Pan obawia się, czy publiczność wytrzyma 90 min., bo tyle trwa ten monodram, ale również dla Pana jako aktora jest to przecież sceniczny maraton. 

To prawda, ale ja w swoim aktorskim życiu nie takie trudne zadania miałem. Tutaj troszeczkę jest inaczej. Wprawdzie w tej sztuce nie ma momentu czy możliwości, bym odpoczął nawet sekundę, choć przyznam nie czuję się zmęczony, ale to wymaga ode mnie ogromnego skupienia. W monodramie przecież moim partnerem jest publiczność. I dlatego nie mogę dopuścić, by straciła zainteresowanie tym, co się dzieje na scenie, mówiąc inaczej, by zaczęła się po prostu nudzić. W przeciwnym razie to dla mnie oznaczałoby utratę sensu bycia na scenie. To jest bardzo ważne i istotne, ale realizowanie się w monodramie sprawia mi ogromną przyjemność i satysfakcję, że publiczność wytrzymuję ten monodram.

Publiczność, czyli uczniowie

Właśnie ci uczniowie.

Dlaczego akurat wybrał Pan „Belfra” na pierwszy swój monodram ?

Tę sztukę oglądałem w Paryżu graną przez bardzo dobrego aktora. I wtedy powiedziałem sobie, że jest to właśnie tekst, którym mogę się zająć. Zadzwoniłem do autora, autor przyjechał do Paryża. Bardzo się ucieszył, że chcę to zrobić. Poza tym wie pan jest to tekst o kulturze, o takim szoku cywilizacyjnym. To jest także tekst o prawdziwych problemach społecznych, dzisiejszych społeczeństw. Próbuje odpowiedzieć na pytania – gdzie jesteśmy, w którym miejscu i co się dzieje. To przecież nie jest sztuka instruktażowa o szkole, mówi o czymś więcej. Jej autorem jest bardzo wykształcony człowiek, który wie, o czym mówi i to bardzo mi się spodobało.

To jest taka metafora współczesnego społeczeństwa, bo – jak Pan zauważył – tak naprawdę sztuka ta nie dotyczy szkoły, jej problemów.

Naturalnie, to co się widzi na poziomie kultury w naszym kraju, co się wyrabia, myślę, że taki tekst szlachetny jest bardzo potrzebny. Tak naprawdę problemy wywołane przez „Belfra” dotyczą wszystkich, a jego odczytanie zależy już od poziomu i przygotowania widzów, danego społeczeństwa  – jedni zwracają uwagę na to, inni na coś innego. Ta sztuka została wystawiona w dwudziestu kilku krajach. Ale my Polacy jesteśmy w szczególnej sytuacji. Po tej rewolucji w latach 80, potem 90 zostaliśmy okaleczeni, jako społeczeństwo jesteśmy zdezorientowani, poziom tego co widzimy i słyszymy nie przystaje do naszych oczekiwań. I tu jest właśnie pole do naprawy tego, a z tej perspektywy „Belfer” krzywdy  zrobić nie może, a wręcz przeciwnie.

Wyraźnie wyczuwało się, że pomiędzy publicznością – milcząca przecież - zawiązała się  nić porozumienia między nią, a Panem.

Bez tej nici nie ma teatru, prawdziwego teatru. „Belfer” pokazuje, że jest polska publiczność teatralna, ale nie tylko, że potrzebuje takich wartościowych sztuk.  Naturalnym jest, że z tak odbierającymi sztukę i reagującymi  widzami czuję więź i  nić porozumienia.  

Pan swego czasu powiedział, że dobra rola jest jak doskonale przyrządzony suflet. Czy w przypadku „Belfra” tak jest ?

Naturalnie, ale – trzymając się kulinariów – w każdej chwili może się zapaść. To jest bardzo delikatna sprawa. Wie pan, stoi człowiek w garniturze i mówi 1,5 godziny. To jaki to musi być tekst, jak go należy przygotować, by publiczność nie zaczęła ziewać i szurać nogami. To jest trudne, ja wiem, że to jest bardzo trudne. Stąd właśnie mówiłem o suflecie, bo przywołując tę potrawę w jednym z wywiadów mówiłem właśnie o „Belfrze”.

Bohaterem tego monodramu jest nauczyciel, belfer, ale czy nie jest to przede wszystkim sztuka o istocie aktorstwa?

Naturalnie. To piękne jest, że autor porównuje nauczyciela do aktora, to mnie również w tej sztuce zafascynowało, spodobało mi się. Tak naprawdę nie ma zbyt wielu sztuk o aktorstwie. Myślę, że sztuki o aktorstwie powinni pisać sami aktorzy, bo oni wiedzą na czym to polega. A autor „Belfra” w swojej sztuce kapitalnie skonfrontował nauczyciela – aktora z widownią, doprowadził do próby sił. I teatr też jest taką próbą sił, ale oczywiście nie do tego stopnia i nie tak jaskrawo czy intensywnie to się odbywa. Ale generalizując teatr jest swoistą próbą sił.

Aktor jest odtwórcą, interpretatorem, czy jak mi mówił swego czasu Zbigniew Zapasiewicz, dotwórcą ?

Nie wiem, co znaczy dotwórca. Nie wiem, co kryje się pod określeniem interpretator. Z mojej perspektywy – tylko dlatego tak długo jestem aktorem, bo istnieje w tym zawodzie twórczość; aktorstwo można i należy tak definiować. I tylko tak patrzę na to, co robię. Nie mam, co odtwarzać i nie wiem, co to znaczy. Moja rola jest stworzona przeze mnie, oczywiście na podstawie konkretnego tekstu. Podobnie jest z pianistą i skrzypkiem na przykład, są również przede wszystkim są twórcami, choć i wśród nich zdarzają się odtwórcy.

Aktor jest twórcą mając gotowy już tekst ?

Może być twórcą, ale to nie jest takie proste. Wie pan – to zależy od tego, kto jest aktorem, tzn. jaki ma stosunek do tego, co robi. Mnie interesuje sztuka, a nie zawód aktorski.

W takim razie jaka jest różnica między sztuką, a zawodem aktorskim ?

Taka sama różnica jaka jest między księdzem z powołania, a księdzem, który traktuje swoją działalność jak zwód.  Wie Pan do tego ostatniego księdza do spowiedzi bym nie poszedł, bo kapłaństwo jest powołaniem, a nie zwykłą profesją. A zawodowy ksiądz?… zawodowym może być szewc, ślusarz, który doskonale może wykonać swoje czynności. W sztuce nie można mówić o takim czymś. Poeta nie może być zawody. Poeta w pewnym momencie traci natchnienie i nie ma artysty – poety. Wyobraża pan sobie  pilota samolotu pasażerskiego, któremu na wysokości 10 000 metrów ulatuje natchnienie sterowania maszyną. Dlatego  sztuka, to przede wszystkim natchnienie, a zawody tzw. poza artystyczne, to przede wszystkim doskonałe, czasem wręcz mistrzowskie, umiejętności.

Aktor to misja i powołanie ?

W jakiś sposób tak, ale nie należy popadać w egzaltację i przesadę. Jest to rodzaj nie tylko wykonywania czegoś, ale także posiadania świadomości, że to musi służyć czemuś dobremu.  

By być aktorem, dobrym aktorem,  trzeba mieć talent czy osobowość ?

Bez osobowości nie ma w ogóle o czym rozmawiać. Nawet, moim zdaniem, by być dobrym szewcem, trzeba mieć osobowość. We wszystkim trzeba mieć osobowość. Ale też znam aktorów, którzy są osobowościami, a jednak nie są twórczymi aktorami. To już jest bardziej skomplikowane. Wie pan nie ma przepisu na dzieło sztuki, nie ma przepisu na zrobienie z kogoś artysty. Nie można tego kupić, zadekretować czy wyprodukować. To powstaje w jakiś dziwny i tajemniczy sposób  i w dziwnych okolicznościach. Ale wracając do pytania – bez osobowości nie ma sztuki.

Talent?

Talent to jest suma czegoś więcej, suma osobowości, wrażliwości oraz innych procesów, które zachodzą w człowieku podczas całego życia. Myślę, że czasem można być Ociepką czy Nikiforem malarzem prymitywistą i robić takie rzeczy.  To jest takie tajemnicze połączenie, którego nikt nie potrafi naśladować.  Przecież jak się patrzy na obrazy Nikifora, to nikt nie ma wątpliwości, że ma do czynienia z artystą, co by nie powiedzieć. Natomiast wiem jedno – takich ludzi nie można wytwarzać czy produkować. Za każdym razem jest to niepowtarzalność.

I w tym momencie docieramy już do granic metafizyki.

Zapewne tak, ponieważ sztuka wielka, czy prawdziwa, styka się gdzieś z jakąś tajemnicą. Tak więc, tak czy inaczej otrzemy się o metafizykę i o pytanie o co chodzi.

Pan pisze książkę o aktorstwie ?

Ma ukazać się jeszcze w tym roku. Mniej więcej będzie zawierać to, o czym rozmawiamy. Będą  tam wywiady ze mną, jakie przeprowadził ze mną Michał Komar, ale znajdą się także moje wykłady, eseje i wiersze.

Jerzy Nowosielski powiedział, że sztuka jest umiejętnością przetwarzania elementów zła na dobro i piękno. Czy to może również może dotyczyć teatru ?

Wszystko gdzieś ze sobą się łączy. Sztuka prawdziwa, ta przez duże „S” ma wspólny mianownik w każdej dziedzinie. Na pewno mówi coś innego, oczywiście swojego, niż tzw. podróbka .  Niczego nie udaje,  jest czymś bardzo głębokim i bardzo szczerym. Tak to można sformułować, choć w mojej pracy aktorskiej takimi kategoriami się nie kieruję, nie myślę w taki sposób, ale  gdzieś jest w tym jakaś prawda moim zdaniem.

Jak rozpoczynają się pańskie przygotowania do kolejnej kreacji, kolejnej roli ?

Nie mam na to żadnej recepty czy przepisu. Do każdej postaci podchodzę inaczej czy to teatralnej czy filmowej. Muszę najpierw taką rolę oczywiście zaakceptować, a potem zgodę reżysera na taką czy inną kreację. Ale przy każdej roli jest to inny proces.

Czy na aktorstwo, swój zawód spogląda Pan tak samo jak 30 lat temu, czy to pańskie wiedzenia, spostrzeganie aktorstwa ciągle ewoluuje ?

Mogę powiedzieć, że tak…i nie. To co mówiłem sobie lat temu …czy próbowałem formułować o aktorstwie, sztuce, moim stosunku do tego, co się dzieje, było inne. Ale wynikało z jednej prostej rzeczy – byłem po prostu młodszy, mniej wiedziałem, mniej doświadczałem jako człowiek, a nie aktor, automatycznie pewne rzeczy inaczej formułowałem, ale mogę pana zapewnić, że jakby główny nurt mego myślenia i odczuwania jest ten sam.

Czy lubi Pan role, za którymi kryje się ogromny ładunek emocjonalny np. rola Chrystusa, Robespierra czy Korczaka ?      

Lubię postaci, które niosą z sobą wielką ludzką wartość. Obojętnie czy ona jest taka czy owaka. Tam, gdzie jest materiał, w którym się odnajduję, gdzie ja mam miejsce do swoich rozmyślań. Bez mojego indywidualnego wkładu osobistego  nie miałbym po co stawać na scenie. Taki sam jest mój  stosunek do tego „Belfra”, jest mój. Postać, która jest napisana czy opisana na papierze dzięki aktorowi ożywa, staje się życiem.  W tym sensie oczywiście nie może być inaczej.

Czyli jest Pan twórcą, bo Pan „daje” życie.

Mam nadzieję.

 

Z Wojciechem Pszoniakiem, po spektaklu „Belfer”, rozmawiał Jacek Marciniak Radio Merkury Poznań.

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.