Teatr rozmowy
Wojciech Pszoniak
Muszę przyznać, że dzięki temu monodramowi nabrałem bardziej optymistycznego zdania o inteligencji polskiej publiczności teatralnej. Może nie jest ona w większości, ale na szczęście taka istnieje i warto o nią walczyć i warto dla niej grać i coś zrobić.
„Belfer”
Jacek
Marciniak: Czy podobnie jak bohater tego monodramu („Belfer” – red.) Pan
również jest skazany na teatr dożywotnio?
Wojciech Pszoniak: (śmiech) - Mam nadzieję, że nie. Wie Pan,
myślę, że jestem skazany dopóki będę znajdywał w tym jakiś sens po prostu, ale
myślę, że nie jestem skazany.
Ale
prawie od 30 lat jest Pan na scenie.
Tak, ale nie wykonuję tego zawodu, tak jak niektórzy moi
koledzy, tylko po prostu mam ten luksus, że wie Pan, mam okresy swobody,
wolności czy co innego robię, nie jestem na żadnych etatach itd. Raczej
traktuje to jak, wie Pan, okazję do powiedzenia czegoś od siebie. W związku z
tym wydaje mi się, że jestem bardzo krótko, pomimo, że jest to już kilka
dobrych lat.
Ta
sztuka, ten monodram rodzi takie stare pytanie: teatr jest życiem, czy życie
jest teatrem?
Wie Pan, no jedno i drugie. To jest piękny tekst, bardzo
szlachetny i bardzo mądry, dlatego że to,
co mówi na końcu Belfer na końcu, że teatr jest częścią życia… Gdyby nie było
tej drugiej strony, to tam - gdzie nie ma zresztą w życiu ludzi tej drugiej
strony, czyli żadnego teatru - życie na pewno jest bardziej smutne, chyba.
Stosunkowo
późno Pan podjął się takiego wyzwania, jakim jest monodram, dlaczego?
Monodram to jest taka bardzo szczególna rzecz, ja nie
potrzebowałem nigdy szukać poza sceną w teatrach zespołowych monodramu, dlatego,
że byłem tzw. aktorem usatysfakcjonowanym, a tutaj się nałożyło kilka spraw.
Przede wszystkim to mi daje możliwość grania w Polsce. Bo jestem niezależnym,
nie jestem przecież aktorem na etacie, w związku z tym nigdy nie grałbym tutaj, bo na zachodzie gra się inaczej. Tam się gra od momentu wejścia sztuki dzień w
dzień aż do momentu jej zejścia. Czasem trwa to dwa lata, czasami rok. W takiej
sytuacji w Polsce nie miałbym szans, nie mógłbym zbyt często dojeżdżać z Paryża
np. na dwa dni. Monodram dał mi swego rodzaju wolność, jestem sam na scenie, od
nikogo zależny. No i trafiłem na bardzo szczególny tekst, bardzo interesujący i
aktualny.
Monodram
jest dość trudnym wyzwaniem dla aktora, na scenie może przecież liczyć tylko na
siebie. Nie ma interakcji z innymi
aktorami, postaciami. Pan sam sobą całą scenę wypełnić.
To jest bardzo trudne, szczególnie w tym monodramie,
dlatego, że tu nie ma żadnych możliwości ucieczki, rozbawienia widza, nie ma. W
tym spektaklu nie można oszukać. Jest w nim taki trudny moment, obawiałem się,
czy publiczność wytrzyma. Jest to przecież 1,5 godziny z aktorem na scenie,
który patrzy i mówi do nich wprost. W tym monodramie nie tańczę i nie śpiewam.
Jak mówi moja koleżanka „nie mam piór”, w
związku z tym sztuka ta wymaga też dużego skupienia od widza. Ale muszę
przyznać, że dzięki temu monodramowi nabrałem bardziej optymistycznego zdania o
inteligencji polskiej publiczności teatralnej. Może nie jest ona w większości,
ale na szczęście taka istnieje i warto o nią walczyć i warto dla niej grać i
coś zrobić.
Pan
obawia się, czy publiczność wytrzyma 90 min., bo tyle trwa ten monodram, ale
również dla Pana jako aktora jest to przecież sceniczny maraton.
To prawda, ale ja w swoim aktorskim życiu nie takie trudne
zadania miałem. Tutaj troszeczkę jest inaczej. Wprawdzie w tej sztuce nie ma
momentu czy możliwości, bym odpoczął nawet sekundę, choć przyznam nie czuję się
zmęczony, ale to wymaga ode mnie ogromnego skupienia. W monodramie przecież
moim partnerem jest publiczność. I dlatego nie mogę dopuścić, by straciła
zainteresowanie tym, co się dzieje na scenie, mówiąc inaczej, by zaczęła się po
prostu nudzić. W przeciwnym razie to dla mnie oznaczałoby utratę sensu bycia na
scenie. To jest bardzo ważne i istotne, ale realizowanie się w monodramie
sprawia mi ogromną przyjemność i satysfakcję, że publiczność wytrzymuję ten
monodram.
Publiczność,
czyli uczniowie
Właśnie ci uczniowie.
Dlaczego
akurat wybrał Pan „Belfra” na pierwszy swój monodram ?
Tę sztukę oglądałem w Paryżu graną przez bardzo dobrego
aktora. I wtedy powiedziałem sobie, że jest to właśnie tekst, którym mogę się
zająć. Zadzwoniłem do autora, autor przyjechał do Paryża. Bardzo się ucieszył,
że chcę to zrobić. Poza tym wie pan jest to tekst o kulturze, o takim szoku
cywilizacyjnym. To jest także tekst o prawdziwych problemach społecznych,
dzisiejszych społeczeństw. Próbuje odpowiedzieć na pytania – gdzie jesteśmy, w
którym miejscu i co się dzieje. To przecież nie jest sztuka instruktażowa o
szkole, mówi o czymś więcej. Jej autorem jest bardzo wykształcony człowiek,
który wie, o czym mówi i to bardzo mi się spodobało.
To jest
taka metafora współczesnego społeczeństwa, bo – jak Pan zauważył – tak naprawdę
sztuka ta nie dotyczy szkoły, jej problemów.
Naturalnie, to co się widzi na poziomie kultury w naszym
kraju, co się wyrabia, myślę, że taki tekst szlachetny jest bardzo potrzebny.
Tak naprawdę problemy wywołane przez „Belfra” dotyczą wszystkich, a jego
odczytanie zależy już od poziomu i przygotowania widzów, danego
społeczeństwa – jedni zwracają uwagę na
to, inni na coś innego. Ta sztuka została wystawiona w dwudziestu kilku
krajach. Ale my Polacy jesteśmy w szczególnej sytuacji. Po tej rewolucji w
latach 80, potem 90 zostaliśmy okaleczeni, jako społeczeństwo jesteśmy
zdezorientowani, poziom tego co widzimy i słyszymy nie przystaje do naszych
oczekiwań. I tu jest właśnie pole do naprawy tego, a z tej perspektywy „Belfer”
krzywdy zrobić nie może, a wręcz
przeciwnie.
Wyraźnie
wyczuwało się, że pomiędzy publicznością – milcząca przecież - zawiązała się nić porozumienia między nią, a Panem.
Bez tej nici nie ma teatru, prawdziwego teatru. „Belfer”
pokazuje, że jest polska publiczność teatralna, ale nie tylko, że potrzebuje
takich wartościowych sztuk. Naturalnym jest, że z tak odbierającymi
sztukę i reagującymi widzami czuję więź
i nić porozumienia.
Pan
swego czasu powiedział, że dobra rola jest jak doskonale przyrządzony suflet.
Czy w przypadku „Belfra” tak jest ?
Naturalnie, ale – trzymając się kulinariów – w każdej chwili
może się zapaść. To jest bardzo delikatna sprawa. Wie pan, stoi człowiek w
garniturze i mówi 1,5 godziny. To jaki to musi być tekst, jak go należy
przygotować, by publiczność nie zaczęła ziewać i szurać nogami. To jest trudne,
ja wiem, że to jest bardzo trudne. Stąd właśnie mówiłem o suflecie, bo
przywołując tę potrawę w jednym z wywiadów mówiłem właśnie o „Belfrze”.
Bohaterem
tego monodramu jest nauczyciel, belfer, ale czy nie jest to przede wszystkim
sztuka o istocie aktorstwa?
Naturalnie. To piękne jest, że autor porównuje nauczyciela
do aktora, to mnie również w tej sztuce zafascynowało, spodobało mi się. Tak
naprawdę nie ma zbyt wielu sztuk o aktorstwie. Myślę, że sztuki o aktorstwie
powinni pisać sami aktorzy, bo oni wiedzą na czym to polega. A autor „Belfra” w
swojej sztuce kapitalnie skonfrontował nauczyciela – aktora z widownią,
doprowadził do próby sił. I teatr też jest taką próbą sił, ale oczywiście nie
do tego stopnia i nie tak jaskrawo czy intensywnie to się odbywa. Ale
generalizując teatr jest swoistą próbą sił.
Aktor
jest odtwórcą, interpretatorem, czy jak mi mówił swego czasu Zbigniew
Zapasiewicz, dotwórcą ?
Nie wiem, co znaczy dotwórca. Nie wiem, co kryje się pod
określeniem interpretator. Z mojej perspektywy – tylko dlatego tak długo jestem
aktorem, bo istnieje w tym zawodzie twórczość; aktorstwo można i należy tak
definiować. I tylko tak patrzę na to, co robię. Nie mam, co odtwarzać i nie
wiem, co to znaczy. Moja rola jest stworzona przeze mnie, oczywiście na
podstawie konkretnego tekstu. Podobnie jest z pianistą i skrzypkiem na
przykład, są również przede wszystkim są twórcami, choć i wśród nich zdarzają
się odtwórcy.
Aktor
jest twórcą mając gotowy już tekst ?
Może być twórcą, ale to nie jest takie proste. Wie pan – to
zależy od tego, kto jest aktorem, tzn. jaki ma stosunek do tego, co robi. Mnie
interesuje sztuka, a nie zawód aktorski.
W takim
razie jaka jest różnica między sztuką, a zawodem aktorskim ?
Taka sama różnica jaka jest między księdzem z powołania, a
księdzem, który traktuje swoją działalność jak zwód. Wie Pan do tego ostatniego księdza do
spowiedzi bym nie poszedł, bo kapłaństwo jest powołaniem, a nie zwykłą
profesją. A zawodowy ksiądz?… zawodowym może być szewc, ślusarz, który doskonale
może wykonać swoje czynności. W sztuce nie można mówić o takim czymś. Poeta nie
może być zawody. Poeta w pewnym momencie traci natchnienie i nie ma artysty –
poety. Wyobraża pan sobie pilota
samolotu pasażerskiego, któremu na wysokości
Aktor
to misja i powołanie ?
W jakiś sposób tak, ale nie należy popadać w egzaltację i
przesadę. Jest to rodzaj nie tylko wykonywania czegoś, ale także posiadania
świadomości, że to musi służyć czemuś dobremu.
By być
aktorem, dobrym aktorem, trzeba mieć
talent czy osobowość ?
Bez osobowości nie ma w ogóle o czym rozmawiać. Nawet, moim
zdaniem, by być dobrym szewcem, trzeba mieć osobowość. We wszystkim trzeba mieć
osobowość. Ale też znam aktorów, którzy są osobowościami, a jednak nie są
twórczymi aktorami. To już jest bardziej skomplikowane. Wie pan nie ma przepisu
na dzieło sztuki, nie ma przepisu na zrobienie z kogoś artysty. Nie można tego
kupić, zadekretować czy wyprodukować. To powstaje w jakiś dziwny i tajemniczy
sposób i w dziwnych okolicznościach. Ale
wracając do pytania – bez osobowości nie ma sztuki.
Talent?
Talent to jest suma czegoś więcej, suma osobowości,
wrażliwości oraz innych procesów, które zachodzą w człowieku podczas całego
życia. Myślę, że czasem można być Ociepką czy Nikiforem malarzem prymitywistą i
robić takie rzeczy. To jest takie tajemnicze
połączenie, którego nikt nie potrafi naśladować. Przecież jak się patrzy na
obrazy Nikifora, to nikt nie ma wątpliwości, że ma do czynienia z artystą, co
by nie powiedzieć. Natomiast wiem jedno – takich ludzi nie można wytwarzać czy
produkować. Za każdym razem jest to niepowtarzalność.
I w tym
momencie docieramy już do granic metafizyki.
Zapewne tak, ponieważ sztuka wielka, czy prawdziwa, styka
się gdzieś z jakąś tajemnicą. Tak więc, tak czy inaczej otrzemy się o
metafizykę i o pytanie o co chodzi.
Pan
pisze książkę o aktorstwie ?
Ma ukazać się jeszcze w tym roku. Mniej więcej będzie
zawierać to, o czym rozmawiamy. Będą tam
wywiady ze mną, jakie przeprowadził ze mną Michał Komar, ale znajdą się także
moje wykłady, eseje i wiersze.
Jerzy
Nowosielski powiedział, że sztuka jest umiejętnością przetwarzania elementów
zła na dobro i piękno. Czy to może również może dotyczyć teatru ?
Wszystko gdzieś ze sobą się łączy. Sztuka prawdziwa, ta
przez duże „S” ma wspólny mianownik w każdej dziedzinie. Na pewno mówi coś
innego, oczywiście swojego, niż tzw. podróbka . Niczego nie udaje, jest czymś bardzo głębokim i bardzo szczerym.
Tak to można sformułować, choć w mojej pracy aktorskiej takimi kategoriami się
nie kieruję, nie myślę w taki sposób, ale
gdzieś jest w tym jakaś prawda moim zdaniem.
Jak
rozpoczynają się pańskie przygotowania do kolejnej kreacji, kolejnej roli ?
Nie mam na to żadnej recepty czy przepisu. Do każdej postaci
podchodzę inaczej czy to teatralnej czy filmowej. Muszę najpierw taką rolę
oczywiście zaakceptować, a potem zgodę reżysera na taką czy inną kreację. Ale
przy każdej roli jest to inny proces.
Czy na
aktorstwo, swój zawód spogląda Pan tak samo jak 30 lat temu, czy to pańskie
wiedzenia, spostrzeganie aktorstwa ciągle ewoluuje ?
Mogę powiedzieć, że tak…i nie. To co mówiłem sobie lat temu
…czy próbowałem formułować o aktorstwie, sztuce, moim stosunku do tego, co się
dzieje, było inne. Ale wynikało z jednej prostej rzeczy – byłem po prostu
młodszy, mniej wiedziałem, mniej doświadczałem jako człowiek, a nie aktor,
automatycznie pewne rzeczy inaczej formułowałem, ale mogę pana zapewnić, że
jakby główny nurt mego myślenia i odczuwania jest ten sam.
Czy
lubi Pan role, za którymi kryje się ogromny ładunek emocjonalny np. rola
Chrystusa, Robespierra czy Korczaka ?
Lubię postaci, które niosą z sobą wielką ludzką wartość.
Obojętnie czy ona jest taka czy owaka. Tam, gdzie jest materiał, w którym się
odnajduję, gdzie ja mam miejsce do swoich rozmyślań. Bez mojego indywidualnego
wkładu osobistego nie miałbym po co
stawać na scenie. Taki sam jest mój
stosunek do tego „Belfra”, jest mój. Postać, która jest napisana czy
opisana na papierze dzięki aktorowi ożywa, staje się życiem. W tym sensie oczywiście nie może być inaczej.
Czyli
jest Pan twórcą, bo Pan „daje” życie.
Mam nadzieję.
Z Wojciechem Pszoniakiem, po spektaklu „Belfer”, rozmawiał
Jacek Marciniak Radio Merkury Poznań.
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.