19 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Ludwik Cichy

Wszystkiego najlepszego! Sto lat! (opowiadanie)


Obraz: Bader Mahasneh





100 lat!!!

Musieli tędy przechodzić wszyscy.

Już z samego rana, jeszcze w półmroku, kobiety osiedla śpieszyły po sprawunki na śniadanie dla facetów i żeby wyprawić dzieci do szkoły. Faceci już dawno przeszli tędy do pracy, żeby ładnie wytrzeźwieć, a dzieci do szkoły po nowe jedynki. Teraz było tu pusto. Nie licząc człowieka, który snuł się z kiełkującym zaledwie zamiarem rzucenia się pod coś w celach samobójczych. Nadjeżdżał rower. Przez chwilę człowiek wpatrywał się w rosnącą sylwetkę pedałującej kobieciny, ale tylko przez chwilę; rower się nie nadawał. I wtedy go zobaczył: duży, kuszący witalną czerwienią pomidor, wciąż leżący tam, gdzie go ktoś porzucił, zgubił, może zostawił z jakiegoś powodu i w jakimś celu? Przechodzili tędy wszyscy, a pomidor dalej tu leżał.

Kompletnie nie miał pomysłu komu go zwrócić, kogo zawiadomić, co w ogóle zrobić i jak się zachować. Postanowił zadzwonić.

- Nie zgubiłaś czasem pomidora?
- Nie, wszystkie mam w domu, chociaż… poczekaj, sprawdzę… Jesteś tam jeszcze? Tak, swoje pomidory mam w domu, w komplecie.

Schował komórkę do kieszeni. To był jedyny adres, pod który mógł zadzwonić w sprawie pomidora. Inne się do tego zupełnie nie nadawały, prawdę mówiąc nie nadawały się już do niczego.

Zapowiadali pierwsze śniegi, więc musiał coś zrobić. Stał i zastanawiał się co mógłby właściwie. Zbliżał się bezrobotny. Bezrobotny był świeżo upieczony i przeczesywał krzaki kijem w poszukiwaniu butelek, ale bardzo dyskretnie.

- Halo! Czy nie szuka pan pomidora?! – zawołał do bezrobotnego.

- Nie jesteś w stanie mnie obrazić – ogolona, ale napuchnięta twarz patrzyła na niego małymi świńskimi oczkami, wyglądającymi jakby przez lufcik. – Mnie nie można obrazić...

- Tylko pytałem…

- ...myślisz, że zbieram butelki na wódę. A ja wcale nie zbieram butelek – bezrobotny dalej wygłaszał kwestię nie pozwalając sobie przerwać. – Zbieram jedynie puszki, i to wyłącznie z pobudek ekologicznych. Dla Ziemi Matki, co ciebie też nosi.

- Ja nie mam puszki – przyznał się, bo czuł, że powinien coś powiedzieć, że tak będzie bezpieczniej.

- I na chuj zaczepiasz nieznajomych, cycu jeden?! - bezrobotny ruszył dalej przeczesywać, godnie okazując, że stracił zainteresowanie rozmową.

- Dać tylko takiemu jakiś ochłap, jakieś małe coś cokolwiek, nic w sumie przecież, to zaraz się tego złapie, okopie , stworzy biuro, procedury, wyznaczy własne standardy, zaraz poczuje swoim szefem, dyrektorem, prezesem, premierem czy inną kanalią ponad – usprawiedliwił się wygodnie przed samym sobą i też stracił zainteresowanie. Dla tego miejsca, sytuacji z pomidorem, dla dzieci zdobywających w mozole nowe jedynki, i w ogóle. W końcu dochodziła jedenasta i najwyższy czas na drugie śniadanie.

Spojrzał na niebo w szarym, niebrudzącym kolorze, minął kiosk - nie kupił gazety, bo dziennikarstwo to jednak łotrzykowski zawód - jakaś kobieta rozłażąca się w szwach powiedziała mu
dzień dobry, więc odpowiedział dzień dobry, ale nie wiedział komu odpowiada, bo kobieta rozeszła się już tak, że była bardzo zniekształcona i nie przypominała mu nikogo, kogo byłby sobie w stanie przypomnieć. - Fatalnie urodzić się kobietą – pomyślał. - W dodatku dojść do stanu nierozpoznawalności, i od razu mieć pod górkę tam, gdzie inni dostają wszystko na pstryk. Kto wie, może faktycznie, szczęście to po prostu brak nieszczęścia? I poczuł się lepiej w swoim bohaterstwie niebycia kobietą na tyle, że przystanął i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu nowych wrażeń, nadających się do pouczestniczenia przez przeżycie.

Ale nie było żadnych dostępnych wrażeń.

I już stał przy furtce do domu z ogrodem, gdzie nic go nie zaskoczy, bo rzeczy będą się działy jak powinny, jak wczoraj i jak jutro. Dopóki będzie istniało jutro.

Jeszcze jeden łatwy dzień.

Rozważył zrobienie sobie jakiejś przyjemności, jednak przytomnie i  szybko porzucił tę niebezpieczną  pokusę; za dobrze już wiedział, za często doświadczył, że sprawianie sobie przyjemności to jednak ciężka robota. Dojadł zimną nogę kurczaka (bez chleba) i popił kompotem z renklod.

- Drrrrrrrryn! - rozdarł się dzwonek u drzwi, i darł się i darł.

- Ciekawe w jakie towarzystwo dzisiaj jeszcze trafię? - uśmiechnął się łobuzersko do swojej myśli, gdy wreszcie zaległa cisza.

Po południu znowu wyszedł na ulicę. Pomidora już nie było. Odetchnął z ulgą. Mógł teraz w spokoju poświęcić się wyłącznie celebrowaniu swoich 74tych urodzin. Uff...

 

Ilustracja: Bader Mahasneh, Klick!!!


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.