27 kwietnia 2024, sobota

Człowiek na rowerze

Ludwik Cichy

Człowiek na rowerze, cz. 7 (opowiadanie)

 

 

Mogliśmy elegancko jechać na koniec świata, wybraliśmy góry. Jakiś drogowskaz doprowadził nas do drogiego hotelu.

 

Obraz: Claudio Souza Pinto


cz. 7

 

 

Policja. Odruchowo zwalniam. Srebroniebieska furgonetka ukryta za betonowym przystankiem autobusowym. Dwóch oficerów w ogóle nie zwraca na mnie uwagi, są zajęci przepisywaniem zeszytów. Pochyleni, w najwyższym skupieniu, prawie słyszę szelest kulek ich długopisów pracowicie przenoszących policyjne ważności z jednego zeszytu do drugiego. Chcę o nich myśleć dobrze, bo to w końcu istota ich pracy, jednak nie mogę odpędzić natrętnego obrazu niedorozwiniętych na wieczorowym kursie dla niedorozwiniętych. Szukam szybko jakiegoś neutralnego obrazu we wspomnieniach, ale wszystko, co mi przychodzi do głowy to zaledwie widok samego siebie w salce katechetycznej – siedzę za karę sam w ostatniej ławce i piszę sto razy: „Nie będę więcej strzelał z procy na lekcji religii do siostry Jadwigi.” Wcale nie celowałem w siostrę, i wcale nie z procy; odtąd mijanie się z prawdą i skłonność do sensacyjnej nadinterpretacji będzie mi się już zawsze kojarzyła z kościołem. Nie zdoła tego zmienić nawet złoty zegarek i rower, jakie dostałem od chrzestnych na komunię.

 

 POLICJA I WOJSKO. Policja wciąż specjalizuje się w przepisywaniu zeszytów, ale wojsko nie służy już do straszenia, jak kiedyś, takich niepokornych jak ja („Nie podskakuj, bo pójdziesz do woja!”), teraz służy już zaledwie do utrzymywania pokoju, bombami, minami i granatami rozrywającymi.

 

Zaczyna padać jak cholera. Chowam się w stogu słomy – wyjmuję z niego parę snopków i z wnętrza pieczary gapię się na kawałek świata cięty gradem. Burza stulecia? W prostokątnym słomianym ekranie pojawia się nagle małe zwierzątko – kuna?, tchórz?,  łasica? – jestem mniej straszny od gradowych błyskawic. Rozlega się szelest słomy i przybysz znika gdzieś obok, nade mną, albo pod moją podłogą. Nie pamiętam czy była to zima stulecia, czy tylko któraś z dawnych mocarnych zim – pojechaliśmy twoim reprezentacyjnym żółtym maluchem w góry. Grałem już wtedy na chałturach: wesela, zabawy, koncerty estradowe ku czci, w jeden łykend zarabiałem tyle, co moi rodzice harując przez miesiąc, mogliśmy elegancko jechać na koniec świata, wybraliśmy góry. Kupiłem w pewexie paczkę „HB”, elegancką paczkę „Dunhilli” i bordowe „Carmeny”, ty miałaś „Marlboro” i resztę „Klubowych”. Śnieg sypał pięknymi płatami przez całą drogę, gdy wpadliśmy w poślizg, wydało nam się to zabawne. Zatrzymaliśmy się w zamku Chojnik, po10 godzinach jazdy. Byliśmy już bez fajek.  Ani razu nie uchyliliśmy okna. Mieli otwartą knajpę, zamówiłaś pstrąga, a ja gicz baranią. Wielkich  „Bakaliowych z bitą” nie byliśmy w stanie dokończyć.

 

Jakiś drogowskaz doprowadził nas do drogiego hotelu w na górze Grzybowiec. Zostawiliśmy malucha w śniegu w połowie wzniesienia, dokąd doczłapał, i w nocnym, trzydziestostopniowym mrozie dospacerowaliśmy do rozświetlonych, ciepłych, przyjaznych wnętrz hotelu. Powiedzieli nam, że od trzech dni są odcięci od świata.

 

Na szczęście mieli jeszcze brandy, prawie całą butelkę twojego ulubionego „Ascota” i furę niesamowitego żarcia.  Mogliśmy przebierać w pokojach, bo oprócz nas gościło jeszcze tylko troje starych, nieszkodliwych, znudzonych Niemców, oczekujących na możliwość wyjazdu z tego odciętego od świata miejsca. Obudziliśmy się około południa, ulepiliśmy wielkiego bałwana, pozachwycaliśmy się okolicą, obrzuciłem cię śniegiem, jak oczekiwałaś i wróciliśmy na zupę z krabów, steki z frytkami i szparagi. Kiedy pakowałaś nasze rzeczy, wykopałem malucha szufelką z tutejszego kominka. Zapłaciłem rachunek i powiedzieliśmy przerażonym twarzom „do widzenia”. Otworzyłem blachę z tyłu malucha, przyłożyłem kij w magiczne miejsce, przekręciłaś kluczyk w stacyjce i cudo odpaliło za pierwszym razem. Trochę pchnąłem, żeby nabrało prędkości, a potem dwoma kopniakami wydobyłem ze zmarzniętego śniegu dwa kilo jakiegoś żelastwa, co odpadło z podłogi przy starcie auta. Wrzuciłem kawał blachy na tylne siedzenie i już byliśmy w drodze. Z gór zrezygnowaliśmy, odkryłaś w mapowym przewodniku jakieś jezioro w puszczy, trochę niżej. Było napisane, że kuchnia specjalizuje się w pstrągach. Przez tydzień jedliśmy te pstrągi, pod różnymi postaciami. Zostało mi do dzisiaj, zanim wybiorę hotel, upewniam się czy mają pstrągi, i szparagi.

 

 

Burza skończyła się równie nagle, jak się zaczęła; po prostu, zabrała swoje przybory: grady, błyskawice, bicze wodne, strugi i poszła sobie straszyć w inne miejsce. Wygramoliłem się ze swojej pieczary prosto w ciąg dalszy słonecznego dnia. Starłem rękawem krople z siodła i ruszyłem dalej swoją drogą. Zwierzątko pewnie za chwilę zrobi to samo: dotrze tam, dokąd się wybierało.

 

Cdn.

 

Obraz: Claudio Souza Pinto

Klick!!! do obrazu

 

Poprzednie części w dziale "Człowiek na rowerze", menu po lewej

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.