Czytelnia człowieka dla ludzi
Kubek w kubek
Marcin Szczyciński zaproponował opublikowanie opowiadania, które napisał i przysłał. Publikujemy.
Kubek w
kubek
Od strony ulicy nigdy nie będzie monotonnie, bo zawsze coś się dzieje:
ludzie idą
po chodniku, niektórzy nawet przejdą na drugą stronę, a czasami, jakby tego
było mało – snują się po parkowych
alejkach. Na samej ulicy też jest bardzo ciekawie: płyną sobie samochody, tramwaje i autobusy, i w nich są także
ludzie.
Lecz na to wszystko pada cień ogromnych budynków; idzie się wzdłuż tego
szeregu – tak ponurego – i idzie. Powiedzmy więc, że już się doszło do
ostatniej budowli: do potężnej, szarej bryły, zwieńczonej wysoką, okrągłą
wieżą, z wysokości której można spoglądać na inne budynki, na plac (tak, jest tu obok
plac!), i na wiecznie zaludniony
przystanek.
A wewnątrz gmaszyska prawie zawsze panuje cisza: na klatce cisza, cisza
w korytarzu; i w mieszkaniu tak samo, milczą cztery ściany. To znaczy dwa wielkie, puste
(no, parę gratów jest na podłodze…) pokoje, kuchnia i mała łazienka. Łazienka
ma seledynowe kafelki; jest nawet ładna. I to wszystko milczy, może próbując
ułowić jakieś dźwięki dochodzące zza okna, na razie zresztą bez skutku.
Trzeba się napić: wchodzisz do kuchni, bierzesz kubek (kubek jest na
parapecie; jest między butelką a tosterem, trochę bardziej z tyłu). Na twarzy
masz wypisaną obojętność, i to tak ujmująco, że nie da się przejść obok ciebie
obojętnie. Choć pieprzone zapałki nie bardzo chcą się zapalać – trzeba było je
wcześniej zdjąć z parapetu. Nastawiasz czajnik… ale jednak za mało wody, trochę
musisz dolać. No to zdejmujesz czajnik, wyłączasz palnik, i przypominasz sobie, że przed chwilą poszła ostatnia zapałka.
Pomińmy to, jak udało ci się mimo wszystko zagotować wodę. Siadasz z
kubeczkiem
w ręku, i się zaczyna.
Szmer… siorbanie… stuk. Te słowa powinno się i pisać, i czytać stopniowo
coraz głośniej, kończąc dobitnym „stuk!”. Szmer… siorbanie… i stuk. Powtórzmy:
szmer, siorbanie, stuk.
I jeszcze raz: szmer, siorbanie, stuk. Dobrze się bawisz? Telefon ci spadł. Co
więc z tego? Nic. Szmer, siorbanie, stuk. Szmer, siorbanie, stuk, stuk. Masz to
w nosie?! Tak?! Szmer, siorbanie, stuk. Zgrzyt, siorbnięcie, stuk. Zgrzyt i
stuk. Stuk - stuk. Brzęk.
No i huk.
Gorąca herbata rozlana na stole i na tobie.
Ale pora na kolejne dźwięki: tyka Zegarek, i woda w kranie Kapie –
kapie. Raz- dwa. Raz- dwa. Raz- dwa. Raz- raz! Dwa. Idź. Tam. Są. Weź (weź i
kubek).
A następne dźwięki będą już na klatce.
Przez ten czas zdążyła zapaść noc.
Zamykasz mieszkanie i jesteś w pustym korytarzu, kolor łososiowy; kolor
mdły. Korytarz rozświetlony jarzeniówką. Podłoga pilśniowa, pokryta kurzem i
szlachetną patyną rdzy czasu. Czy może raczej platyną?
Szybkim krokiem kierujesz się w stronę ciężkich, drewnianych drzwi, z
witrażem u góry: przedstawia zamkniętą w pierścieniu, czerwoną różę, czyli
metaforę serca.
Nawiasem mówiąc, jego bicie pewnie chciałoby się teraz wstrzymać, bo
właśnie bardzo ostrożnie naciskasz klamkę. W skupieniu popychasz drzwi, i na palcach
wychodzisz; uważasz przy tym, żeby nie rozlać kawy. Jak najszybciej zamykasz;
zawiasy skrzypią tylko trochę.
To kwestia wprawy. Ledwie słychać, jak puszczasz klamkę; żadnego odzewu w
ciemnościach.
W zasadzie, bardzo ciemno nie jest, można otoczenie szybko zlustrować.
Klatkę przecina szyb windy z kratami zamiast ścian. Nie mieszkasz
wysoko, więc jeśli podejdziesz do poręczy i spojrzysz w dół, zobaczysz nawet
zejście na podwórko, fakt, że ledwo oświetlone. Natomiast jeśli popatrzysz w
górę, to dostaniesz oczopląsu od kolejnych poręczy, które spiralą idą do góry,
aż tracisz je z oczu, bo jednak tam panuje mrok.
Lecz ty wprawdzie podchodzisz do poręczy, ale nie patrzysz ani w górę,
ani w dół. Ważniejsze jest co innego: swoimi małymi krokami, skierowanymi na
półpiętro na dole, zakłócasz ciszę. Szelest podeszwy odrywanej od podłoża,
zawieszenie, krok, echo. I znów cisza. Wiedząc, że teraz już nie można się
wycofać, brniesz dalej, i tak dalej; czytelnik już wie, jak się wpada w rytm,
więc znów przyspieszmy. Jesteś już na półpiętrze. I teraz coś nowego.
Otwiera się brama kamienicy i rozbrzmiewają kroki nie tak ostrożne
jak twoje. Ktoś dociera do windy, wybiera guzik…
Najpierw buczenie gdzieś u góry, a potem wyraźny zgrzyt w relacjach
dźwignia - winda, i platforma majestatycznie opada w dół, znowu z tym samym, pełnym godności
buczeniem.
Na każdym piętrze odprowadzają ją poszczególne elementy wielkiej maszyny, ich
rytmiczny salut, ciężka praca tysięcy niewidzialnych młotków; możesz dołączyć
się do tej symfonii, uderzając kluczem o poręcz. To bardzo łatwe, w końcu grało
się na trójkącie podczas przedszkolnych akademii, prawda? Ostry, przenikliwy
dźwięk ładnie się komponuje.
Ty sobie tak cienko grasz, a przed twoimi oczami właśnie przesuwa się
winda; powoli, aby należycie ocenić kunszt tej konstrukcji – to apogeum
inżynierii lat osiemdziesiątych, początek epoki ciężkiego metalu. Najciekawiej
patrzy się na nią z góry, kiedy już zejdzie niżej: poczucie dominacji nad winą
jest takie budujące!
Na samym dole rozsuwają się wrota. Chwiejne kroki, chwila ciszy – i pełen
godności odgłos zamknięcia. Liniami wstrząsa niewidzialny skurcz: winda wraca
do góry ze swoim tajemniczym pasażerem. Znów ten sam koncert, chociaż teraz nie
robi już takiego wrażenia: chce się raczej posłuchać finału. Kolejny raz
przejeżdża obok ciebie, i wznosi się coraz wyżej.
I gdzieś daleko nad nami – no, jak myślicie? – winda znów się zatrzymuje. I znowu zgrzyt, kroki, szuranie, stuk drzwiami. Echo
odprowadza ten harmider we wszystkie kąty, stopniowo go potęguje – po czym
opada, zastyga. Cisza.
Fajnie, co?
Ale bez sensu zwlekać. Siorbnięcie jedno, drugie, a teraz słonko, odstawiamy
kubek na parapet. Karteczka: „PROSIMY O ....PALENIE W WINDZIE I NA KLATCE
SCHODOWEJ nadal jest przyklejona.
Pociągamy za klamkę; zawiasy mocno skrzypią, to okno otwiera się bardzo
ciężko. Czujemy chłodne, świeże powietrze; dopiero teraz słychać dalekie, bo bliżej
nieokreślone, odgłosy miasta.
Przygotowania zostały poczynione.
Wyjmujemy co trzeba i robimy efektowną pauzę. Pstryknięcie, iskra, i
mamy oświetlone odbicie w szybie. Odpalamy, zapalniczka gaśnie, a żeby
podtrzymać to malutkie światełko, zaciągamy się jak najszybciej, i jak
najdłużej, niesłychanie radzi, że umiemy. Przytrzymujemy, mrużąc oczy, i
wypuszczamy na zewnątrz, na zimne powietrze. Patrzymy, jak rozwiewa się
srebrno- biała mgiełka. Rzut oka na dół.
Podwórko jest oświetlone jedną, jedyną latarnią, której zasięg jest
oczywiście ograniczony do jakichś dziesięciu, może piętnastu kroków. Poza tym
obrębem wszystko tonie w ciemnościach.
Wszystkie okna na podwórze zasłonięte – poza jednym, dokładnie
naprzeciwko. Widać pokój z zielonkawą, staromodną tapetą. Na regale całe
tomiska ksiąg, jakieś rzadko spotykane rośliny; i opasły człowiek, w koszulce
na ramiączkach i w masce świni wykonuje balet, jest to zapewne Jezioro łabędzie albo Dziadek do orzechów. Patrzysz na niego, ze
wzrastającą fascynacją, i nagle on zatrzymuje się – i spogląda w twoją stronę.
Pospiesznie podchodzi, zasłania okno. A pewnie w ogóle cię nie widział.
Więc spokojnie palisz dalej. Nowy rytm to zaciąganie się i wydmuchiwanie,
oraz popijanie kawy w środku nocy. Nie, nie będzie tu spadającej gwiazdki oraz
smutnych myśli i pobożnych życzeń.
Na koniec po prostu starannie gasisz peta, wyrzucasz go na podwórko,
zamykasz okienko i z kubeczkiem kawy w ręku zmykasz do siebie.
Marcin Szczyciński
Ilustracja - fragment instalacji profesora Andrzeja
Bobrowskiego
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.