26 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Marcin Szczyciński

Kubek w kubek





Marcin Szczyciński zaproponował opublikowanie opowiadania, które napisał i przysłał. Publikujemy.



Kubek w kubek

Od strony ulicy nigdy nie będzie monotonnie, bo zawsze coś się dzieje: ludzie idą
po chodniku, niektórzy nawet przejdą na drugą stronę, a czasami, jakby tego było mało  – snują się po parkowych alejkach. Na samej ulicy też jest bardzo ciekawie: płyną sobie  samochody, tramwaje i autobusy, i w nich są także ludzie.

Lecz na to wszystko pada cień ogromnych budynków; idzie się wzdłuż tego szeregu – tak ponurego – i idzie. Powiedzmy więc, że już się doszło do ostatniej budowli: do potężnej, szarej bryły, zwieńczonej wysoką, okrągłą wieżą, z wysokości której można spoglądać na  inne budynki, na plac (tak, jest tu obok plac!),  i na wiecznie zaludniony przystanek.

A wewnątrz gmaszyska prawie zawsze panuje cisza: na klatce cisza, cisza w korytarzu; i w mieszkaniu tak samo, milczą cztery ściany. To znaczy dwa wielkie, puste (no, parę gratów jest na podłodze…) pokoje, kuchnia i mała łazienka. Łazienka ma seledynowe kafelki; jest nawet ładna. I to wszystko milczy, może próbując ułowić jakieś dźwięki dochodzące zza okna, na razie zresztą bez skutku.

Trzeba się napić: wchodzisz do kuchni, bierzesz kubek (kubek jest na parapecie; jest między butelką a tosterem, trochę bardziej z tyłu). Na twarzy masz wypisaną obojętność, i to tak ujmująco, że nie da się przejść obok ciebie obojętnie. Choć pieprzone zapałki nie bardzo chcą się zapalać – trzeba było je wcześniej zdjąć z parapetu. Nastawiasz czajnik… ale jednak za mało wody, trochę musisz dolać. No to zdejmujesz czajnik, wyłączasz palnik, i przypominasz sobie, że przed chwilą poszła ostatnia zapałka.

Pomińmy to, jak udało ci się mimo wszystko zagotować wodę. Siadasz z kubeczkiem
w ręku, i się zaczyna.

Szmer… siorbanie… stuk. Te słowa powinno się i pisać, i czytać stopniowo coraz głośniej, kończąc dobitnym „stuk!”. Szmer… siorbanie… i stuk. Powtórzmy: szmer, siorbanie, stuk.
I jeszcze raz: szmer, siorbanie, stuk. Dobrze się bawisz? Telefon ci spadł. Co więc z tego? Nic. Szmer, siorbanie, stuk. Szmer, siorbanie, stuk, stuk. Masz to w nosie?! Tak?! Szmer, siorbanie, stuk. Zgrzyt, siorbnięcie, stuk. Zgrzyt i stuk. Stuk - stuk. Brzęk.

No i huk.

Gorąca herbata rozlana na stole i na tobie.

Ale pora na kolejne dźwięki: tyka Zegarek, i woda w kranie Kapie – kapie. Raz- dwa. Raz- dwa. Raz- dwa. Raz- raz! Dwa. Idź. Tam. Są. Weź (weź i kubek).  

A następne dźwięki będą już na klatce.

Przez ten czas zdążyła zapaść noc.

Zamykasz mieszkanie i jesteś w pustym korytarzu, kolor łososiowy; kolor mdły. Korytarz rozświetlony jarzeniówką. Podłoga pilśniowa, pokryta kurzem i szlachetną patyną rdzy czasu. Czy może raczej platyną?

Szybkim krokiem kierujesz się w stronę ciężkich, drewnianych drzwi, z witrażem u góry: przedstawia zamkniętą w pierścieniu, czerwoną różę, czyli metaforę serca.

Nawiasem mówiąc, jego bicie pewnie chciałoby się teraz wstrzymać, bo właśnie bardzo ostrożnie naciskasz klamkę.  W skupieniu popychasz drzwi, i na palcach wychodzisz; uważasz przy tym, żeby nie rozlać kawy. Jak najszybciej zamykasz; zawiasy skrzypią tylko trochę.
To kwestia wprawy. Ledwie słychać, jak puszczasz klamkę; żadnego odzewu w ciemnościach.

W zasadzie, bardzo ciemno nie jest, można otoczenie szybko zlustrować.

Klatkę przecina szyb windy z kratami zamiast ścian. Nie mieszkasz wysoko, więc jeśli podejdziesz do poręczy i spojrzysz w dół, zobaczysz nawet zejście na podwórko, fakt, że ledwo oświetlone. Natomiast jeśli popatrzysz w górę, to dostaniesz oczopląsu od kolejnych poręczy, które spiralą idą do góry, aż tracisz je z oczu, bo jednak tam panuje mrok.

Lecz ty wprawdzie podchodzisz do poręczy, ale nie patrzysz ani w górę, ani w dół. Ważniejsze jest co innego: swoimi małymi krokami, skierowanymi na półpiętro na dole, zakłócasz ciszę. Szelest podeszwy odrywanej od podłoża, zawieszenie, krok, echo. I znów cisza. Wiedząc, że teraz już nie można się wycofać, brniesz dalej, i tak dalej; czytelnik już wie, jak się wpada w rytm, więc znów przyspieszmy. Jesteś już na półpiętrze. I teraz coś nowego.

Otwiera się brama kamienicy i rozbrzmiewają kroki nie tak ostrożne
jak twoje. Ktoś dociera do windy, wybiera guzik…

Najpierw buczenie gdzieś u góry, a potem wyraźny zgrzyt w relacjach dźwignia - winda, i platforma majestatycznie opada w dół, znowu z tym samym, pełnym godności buczeniem.
Na każdym piętrze odprowadzają ją poszczególne elementy wielkiej maszyny, ich rytmiczny salut, ciężka praca tysięcy niewidzialnych młotków; możesz dołączyć się do tej symfonii, uderzając kluczem o poręcz. To bardzo łatwe, w końcu grało się na trójkącie podczas przedszkolnych akademii, prawda? Ostry, przenikliwy dźwięk ładnie się komponuje.

Ty sobie tak cienko grasz, a przed twoimi oczami właśnie przesuwa się winda; powoli, aby należycie ocenić kunszt tej konstrukcji – to apogeum inżynierii lat osiemdziesiątych, początek epoki ciężkiego metalu. Najciekawiej patrzy się na nią z góry, kiedy już zejdzie niżej: poczucie dominacji nad winą jest takie budujące!

Na samym dole rozsuwają się wrota. Chwiejne kroki, chwila ciszy – i pełen godności odgłos zamknięcia. Liniami wstrząsa niewidzialny skurcz: winda wraca do góry ze swoim tajemniczym pasażerem. Znów ten sam koncert, chociaż teraz nie robi już takiego wrażenia: chce się raczej posłuchać finału. Kolejny raz przejeżdża obok ciebie, i wznosi się coraz wyżej.

I gdzieś daleko nad nami – no, jak myślicie? –  winda znów  się zatrzymuje. I znowu  zgrzyt, kroki, szuranie, stuk drzwiami. Echo odprowadza ten harmider we wszystkie kąty, stopniowo go potęguje – po czym opada, zastyga. Cisza.

Fajnie, co?

Ale bez sensu zwlekać. Siorbnięcie jedno, drugie, a teraz słonko, odstawiamy kubek na parapet. Karteczka: „PROSIMY O ....PALENIE W WINDZIE I NA KLATCE SCHODOWEJ nadal jest przyklejona.

Pociągamy za klamkę; zawiasy mocno skrzypią, to okno otwiera się bardzo ciężko. Czujemy chłodne, świeże powietrze; dopiero teraz słychać dalekie, bo bliżej nieokreślone, odgłosy miasta.  

Przygotowania zostały poczynione.

Wyjmujemy co trzeba i robimy efektowną pauzę. Pstryknięcie, iskra, i mamy oświetlone odbicie w szybie. Odpalamy, zapalniczka gaśnie, a żeby podtrzymać to malutkie światełko, zaciągamy się jak najszybciej, i jak najdłużej, niesłychanie radzi, że umiemy. Przytrzymujemy, mrużąc oczy, i wypuszczamy na zewnątrz, na zimne powietrze. Patrzymy, jak rozwiewa się srebrno- biała mgiełka. Rzut oka na dół.

Podwórko jest oświetlone jedną, jedyną latarnią, której zasięg jest oczywiście ograniczony do jakichś dziesięciu, może piętnastu kroków. Poza tym obrębem wszystko tonie w ciemnościach.

Wszystkie okna na podwórze zasłonięte – poza jednym, dokładnie naprzeciwko. Widać pokój z zielonkawą, staromodną tapetą. Na regale całe tomiska ksiąg, jakieś rzadko spotykane rośliny; i opasły człowiek, w koszulce na ramiączkach i w masce świni wykonuje balet, jest to zapewne Jezioro łabędzie albo Dziadek do orzechów. Patrzysz na niego, ze wzrastającą fascynacją, i nagle on zatrzymuje się – i spogląda w twoją stronę. Pospiesznie podchodzi, zasłania okno. A pewnie w ogóle cię nie widział.

Więc spokojnie palisz dalej. Nowy rytm to zaciąganie się i wydmuchiwanie, oraz popijanie kawy w środku nocy. Nie, nie będzie tu spadającej gwiazdki oraz smutnych myśli i pobożnych życzeń.

Na koniec po prostu starannie gasisz peta, wyrzucasz go na podwórko, zamykasz okienko i z kubeczkiem kawy w ręku zmykasz do siebie.

 

Marcin Szczyciński

Ilustracja - fragment instalacji profesora Andrzeja Bobrowskiego

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.