26 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Błażej Dzikowski

Mój tata



Jeżeli nie byliście na ubiegłorocznym Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu, to tutaj możecie znaleźć opowiadanie Błażeja Dzikowskiego "Mój tata". 
 





 

 

 

Opowiadanie Mój Tata pochodzi z antologii Projekt: mężczyzna w wyborze i opracowaniu Justyny Sobolewskiej

i Agnieszki Wolny-Hamkało, której premiera miała miejsce w październiku ur. podczas Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu.

 

Mój tata

Błażej Dzikowski

 

I

Nie wolno odrywać wzroku od kartki. Wtedy nic złego się

nie stanie. To moje litery, napisane niebieskim długopisem

na białym papierze. Trzeba czytać, co napisałem.

– Wolniej, nic nie można zrozumieć – mówi Pani. Pamiętam

przez trzydzieści sekund, potem znowu zwraca mi uwagę.

Słowa, które napisałem wczoraj wieczorem, są liną ratunkową.

Mogę myśleć tylko o nich i wtedy nic innego się nie liczy.

Są koślawe, nierówne, ale dzięki nim wciąż siedzę przy biurku

z Tatą, który pomaga mi pisać, wciąż świeci moja pomarańczowa

lampka, a w telewizorze jest taniec figurowy na lodzie.

Nagle słyszę pukanie i podnoszę głowę. Do klasy wsuwa się

głowa dyrektora.

– Pani Kurek, poproszę na chwilę.

– Dzieci, proszę grzecznie słuchać. A ty czytaj dalej, Tymku.

Wychodzi. Tylko zeszyt i słowa. Czytam.

– Ciocia pracuje w administracji fabryki.

– Ciocia daje dupy. – Nie muszę patrzeć, wiem, że to powiedział

Mariusz Zalewski.

Coś lekko stuka mnie w czoło i spada na ziemię. Papierowa

kula. I następna.

– W fabryce cioci powstają maszyny do szycia.

– Nimi zaszywa sobie dupę, kiedy jej pęknie. A ja się jąkam,

bo jestem nienormalny.

Nikt już nie słucha. W klasie jest coraz głośniej, ktoś pohukuje,

ktoś krzyczy i każe oddawać sobie długopis. Wypracowanie

skończyło się, ale przecież nie muszę podnosić oczu,

mogę zacząć czytać od początku.

Skrzypią drzwi i cały młyn zamiera.

– No, już jestem. Skończyłeś, Tymku?

– Tak.

– Siadaj, bardzo ładnie. Piątka.

Siadam na pinezce, ale nie wstaję. Boję się, że Pani spyta,

czemu stoję. Kiedy przetrwać pierwszy impuls, taki ból nietrudno

się znosi. Wystarczy pomyśleć, czym jest ten ból piekący

w pośladku, na czym polega tajemnica bólu i dlaczego

się go odczuwa. Kiedy dużo o nim myśleć, przestaje być tak

wyraźny, przestaje być taki ważny.

 

 

 

II

Najdziwniejsza noc mojego życia, po której wszystko miało

się zmienić, zaczęła się od najzwyczajniejszego wieczoru.

Kiedy wróciłem do domu, Tata podniósł mnie i pocałował

w czoło. Spytał, jak tam w szkole.

– Dobrze – odpowiedziałem i spytałem go, jak tam w pracy,

bo miał rozmawiać z prezesem.

Świetnie – odpowiedział.

Usmażyliśmy befsztyki. Tata mówi, że tylko mężczyźni

umieją dobrze usmażyć polędwicę. Kobiety zawsze za długo

smażą, albo nie wiedzą, że soli się i pieprzy dopiero, kiedy

mięso jest gotowe.

Tata pracował w mojej szkole, pilnował jej w nocy z jeszcze jednym

ochroniarzem. Prosił, żebym nie mówił kolegom, że jest

nocnym cieciem, bo mogą się ze mnie śmiać. Wcześniej pracował

w wielu miejscach, w ważnych i międzynarodowych firmach,

ale nie miał szczęścia, zawsze go źle traktowali. Koledzy

knuli przeciw niemu, szef źle się do niego odnosił. Kończyło się

tak, że Tata mówił szefowi, co o nim myśli, i tracił pracę.

Po jedzeniu Tata założył swoją starą, skórzaną kurtkę i wyszedł

na balkon zapalić. Lubiłem zapach tej kurtki, ostry

i kręcący w nosie zapach zoo i papierosów. Ale Tata powtarzał,

żebym nie palił: „Nałóg to rzecz straszna. Doszedłem

to tego etapu, że kiedy palę papierosa, wciąż myślę o tym, że

chciałbym zapalić papierosa.”

Siedziałem nad książką do matematyki i patrzyłem, jak stoi

na balkonie, a w oknach sąsiednich bloków zapalały się

pierwsze światła. Mieszkaliśmy na dziadowskim osiedlu.

Nie to, co Mama.

Mama rozstała się z Tatą, bo nigdzie jej nie zabierał i nie

dbał o siebie. „Nawet kurierzy w mojej firmie lepiej od ciebie

wyglądają”, powiedziała. „Najgorsze, że masz możliwości,

ale ci się nie chce”. Mieszkałem z nim od roku, od kiedy

Mama wyjechała z nowym mężem i Alanem do Baltimore.

Wcześniej mieszkałem z Mamą, ale kiedy firma przeniosła

jej męża do Ameryki, powiedziała, że nie mogą mnie zabrać.

Z jej mężem, Ryszardem, jakoś tam mi się żyło, ale on zawsze

słucha Mamy i jest strasznie sztywny. Do tego sika na

siedząco, bo Mama nie chce, żeby moczyć deskę.

Zakaszlałem. Kropelki śliny wylądowały na kartce podręcznika

i papier w tych miejscach zrobił się ciemniejszy

i wypukły. Chyba powinienem był założyć dzisiaj szalik, bo

choć już był maj, wciąż trzymało zimno. Albo powinienem

był jednak wrócić do domu autobusem, chociaż widziałem,

że wsiadł do niego Mariusz z kolegami.

Tata skończył palić, ale nie wracał. Patrzył na bloki na osiedlu,

a może na ulicę. To ruchliwa ulica, po jednej stronie lśni

na czerwono, po drugiej na jasnożółto – to oddalają się tylne

światła po prawej i przybliżają się reflektory po lewej. Po

chwili Tata sięgnął do paczki i wysunął drugiego papierosa.

Zazwyczaj na każdą wizytę na balkonie wypadał tylko jeden

papieros.

Mieszkałem z nimi, kiedy Mamie i Ryszardowi urodziło się

wspólne dziecko, mały Alan. Nazwali go tak, żeby równie dobrze

czuł się na całym świecie i żeby każdy umiał wymówić

jego imię. Nie to co Tymoteusz. Mąż Matki miał wrażliwe

serce i lubił się wzruszać, więc kiedy jej nie było i myślał, że

nie patrzę, umyślnie prowokował Alana do płaczu. Na przykład

zabierał mu smoczek, albo głośno uderzał książką o stół,

albo nie reagował na stękanie, kiedy Alan czuł się opuszczony

w łóżeczku. Wtedy niemowlak zaczynał głośno zawodzić,

z oczu ciekły mu łzy, a Ryszard czuł, jak ściska mu się serce,

jak żal mu tej bezbronnej istotki i było to przyjemne. Zdejmował

marynarkę, żeby się nie poplamiła, po czym szybko

i wylewnie pocieszał maluszka, brał go na ręce i całował.

Kiedy wyjeżdżali do USA, pozwolili mi zabrać do mieszkania

Taty moje gry i ubrania, bo nie byłoby go stać, żeby mi

takie kupić. A po roku firma znowu przeniosła Ryszarda do

Polski i wrócili, ale jakoś tak wyszło, że już zostałem u Taty.

I tylko widywałem się z nimi raz w tygodniu, zazwyczaj

w Łazienkach, zamieszkanych przez głupie kaczki i pawie,

które nigdy nie chciały rozłożyć ogona.

Poczułem zimny podmuch od strony balkonu. Tata wrócił

do pokoju.

– Kłamią ludzie słabi – oznajmił. – W pracy było bardzo

kiepsko. Nie wytrzymałem i powiedziałem temu pajacowi,

co o nim myślę. Podwładny to nie jest pies, żeby nim pomiatać.

Psem też nie wolno pomiatać, tak się tylko mówi. No

i mnie wyrzucił. Dzisiaj mam ostatni dyżur. I martwię się,

z czego będziemy żyli.

– W szkole też było kiepsko.

– Znowu ci dokuczali?

Wzruszyłem ramionami. Tata dmuchnął przez nos. Robił

tak, kiedy się denerwował.

– Pójdę tam jutro i powiem tej starej babie, żeby zaprowadziła

porządek w klasie. I pouczę tych obszczymurków, jak mają

się zwracać do mojego dziedzica!

– Jakbyś to zrobił, ja już w ogóle nie miałbym życia.

Tata skrzywił się, usiadł za stołem, zamknął książkę do matematyki,

obrócił ją i wpatrzył się w okładkę. Nie wiem, co na

niej było ciekawego – dwa żółte trójkąty i ekierka – ale długo

studiował rysunek.

– Tymku – powiedział. – Chcę zrobić coś, czego nie powinienem

robić.

– Może czasem powinno się zrobić coś, czego nie powinno

się robić – odpowiedziałem.

 

 

III

Dochodziła dwudziesta druga, ale nie chciało mi się spać.

Siedziałem na tylnym siedzeniu naszego czarnego Forda

i piłem szejka z McDonalda. Nagle otworzyły się drzwi.

– Gotowe – powiedział Tato, odrzucił na bok pusty kanister

i usiadł za kierownicą.

Patrzyliśmy, jak błyskają okna uśpionej szkoły, ciemność sal

wypełniają kłęby dymu, a potem pojawiły się pierwsze płomienie.

Szyby zaczęły pękać. Szkoła zmieniła się w piękną

pochodnię wśród nocy. Z budki wybiegł drugi ochroniarz.

Śmieszna mała figurka podskakiwała i biegała dokoła huczącego

ogromu płomieni.

– Zadowolony jesteś? – Tata spojrzał na mnie uważnie.

– Tylko żeby nikomu nic się nie stało.

– Co ty, pusto było. Gorzej, że Jacek mnie chyba widział.

Usłyszeliśmy wycie syren. Nadjeżdżały straż pożarna i policja.

– No, czas na nas – powiedział Tata, zapalił silnik i ruszyliśmy

ciemnymi wiaduktami wśród świateł miasta. Jechał

szybko i pewnie. Kiedyś, jeszcze za komunizmu, był nocnym

nielegalnym taksówkarzem, woził prostytutki i cinkciarzy.

– Dokąd jedziemy?

– A nie wiem – łyknął Red Bulla i włączył głośniej radio,

bo akurat leciała jego ulubiona piosenka Johnny’ego Casha.

– Nad morze? Do Zakopanego? Po drodze jest dużo stacji

benzynowych i stać nas na paliwo.

– Moglibyśmy pojechać do Portugalii?

– Dlaczego tam?

– Widziałem w Internecie. Tam jest ładnie.

– To prosto, trzeba cały czas na zachód.

Miasto kończyło się. Przejechaliśmy przez wynaturzone

przedmieścia – same warsztaty, punkty wulkanizacji i magazyny

budowlane. Okrągły, czerwonawy księżyc wyglądał jak

twarz grubasa, który śpiewa operową arię. Potem latarnie

nad drogą znikły i jechaliśmy przez las. Potem w końcu pojawił

się przed nami oświetlony wiadukt, wjazd na autostradę,

czystą, nową i jasną, jakby prowadziła do innego życia.

I w mojej głowie pojawiło się marzenie o Portugalii, gdzie

białe domy, ściśnięte na skale, wiszą nad ostatnim oceanem

i gdzie kończy się Europa, a ciemnoskóre dzieci biegają wieczorem

po plaży, kopią puszki, nie martwią się szkołą. Być

może portugalskie dzieci też będą się ze mnie na początku

śmiały, nie zmienię się od razu w silnego i bezczelnego zawadiakę,

ale jako przybysz z naszego kraju mogę im przecież

zaimponować opowieściami o drugiej Wojnie Światowej,

Solidarności i tak dalej. W swojej beztroskiej historii nie

przeżyły takich przygód. Tata kiedyś studiował historię na

Uniwersytecie Warszawskim i był najlepszy na roku, ale potem

pokłócił się z dziekanem i go wyrzucili.

Na tylnym siedzeniu było mi dobrze i ciepło. Szumiał silnik,

a ja patrzyłem na zalane błękitnym światłem betonowe przestrzenie,

które ciągnęły się wzdłuż autostrady.

– Ze mnie też żartowali, ale ja im wszystkim pokazałem

– powiedział Tata. – Taki jeden kiedyś rzucił mi w głowę

ogryzkiem, aż miałem guza.

– Od ogryzka?

– No. Bo taką miałem wrażliwą głowę. A wiesz, co się stało

z tym, co mnie rzucił ogryzkiem?

– Nie mów, że umarł.

– Przedawkował narkotyk. Nie zdał nawet do szkoły średniej,

a pieniądze, które zabierał innym, wydawał na amfetaminę.

No i się przekręcił. Leży sobie na cmentarzu i nikt nie

przychodzi na grób, chyba tylko pierwszacy, których kiedyś

męczył, przychodzą, żeby zatańczyć kozaczoka nad jego

trumną. A zobacz, jak nam jest fajnie.

– Pobiłeś tego od ogryzka?

– No pobiłem. Ale nie wolno się bić. Trzeba rozmawiać. Nie

żyjemy w epoce kamienia łupanego. Nie spodziewał się tego,

kiedy we mnie rzucił, zarechotał, miał taką świńską twarz

i krótko obcięte blond włosy, i zaczął sobie odchodzić korytarzem.

A ja nie wytrzymałem, pobiegłem za nim i kopnąłem

go w tłustą dupę, aż poleciał na ścianę.

Jechaliśmy wolniej, bo autostrada była remontowana. Tata

nigdy tak dużo nie mówił, jak podczas tej jazdy. Mówił szybko,

przeczesywał sobie dłonią włosy. Kiedyś był nauczycielem

w szkole dla niedobrych dzieci. Trochę usypiałem na

tylnym siedzeniu, opierałem głowę o szybę i patrzyłem na

zagadkowe, ogromne maszyny, które w dzień naprawiały

drogę, a teraz wyglądały jak wojskowe roboty z mrocznej

przyszłości.

Tata mówił, że nauczy mnie specjalnego spojrzenia, od którego

wszystkim dziewczynom zjeżdżają majtki. Powiedział,

jakie jest najlepsze piwo i że w podejrzanych knajpach lepiej

brać butelkowe (oczywiście kiedy już skończę 18 lat), jak robić

sztuczne oddychanie, jak wyprzedzać na jednopasmówce

(przyśpieszyć jeszcze na swoim pasie) i jak działa silnik.

A Ryszard oddaje swoje Volvo do serwisu nawet, jak trzeba

zmienić żarówkę w reflektorze. Potem Tata mówił, dlaczego

nie lubi komunizmu. Bo jakim prawem pijak, który spoci

się tylko od spania przy śmietniku na słońcu ma dostawać

takie samo wynagrodzenie, jak ciężko pracujący tata, który

wciąż pracuje i martwi się, żeby jego dziecko miało dobrze?

Wyznał też, że w zasadzie jest feministą, ale nigdy nie mówi

tego kobietom: lubi jak się złoszczą, kiedy im dokucza, a one

też to lubią. A ja robiłem się coraz bardziej śpiący, przestawałem

rozumieć, usypiałem.

Rozbudził mnie chłodny powiew wiatru wpadający przez

otwarte drzwi. Silnik milczał. Staliśmy na stacji benzynowej,

a Tata właśnie kończył nalewać paliwo. Obok nas spały

w rzędach wielkie, czarne TIR-y, których kierowcy zatrzymali

się tu na noc. Śniły im się dalekie trasy.

Na martwej przestrzeni, wydobytej niebieskawym światłem

z głębi nocy, były stoły do pikników i mały budynek toalety.

Przy blaszanych pisuarach strasznie śmierdziało, więc Tata

zarządził, że wysikamy się na zewnątrz. Sikaliśmy ramię

w ramię z tyłu budynku. Patrzyłem na oświetlony reflektorem

maszt z furkoczącą na wietrze flagą Petrochemii. Linka

od flagi stukała w maszt.

– Najprzyjemniej sika się na dworze. Jest to przyjemność

dostępna tylko mężczyznom, bo kobiety obsikałyby sobie

nogi.

Bałem się zostać w samochodzie, więc razem poszliśmy

zapłacić. Z oszklonego, jasnego wnętrza wyszedł prawdziwy

olbrzym w czerwonym dresie, pewnie właśnie kierowca

TIRa, i potrącił mnie, aż się zatoczyłem. Tata złapał mnie,

żebym nie upadł.

– Patrz jak chodzisz, gówniarzu – powiedział kierowca nie

zatrzymując się. Śmierdziało od niego wódką.

– Sam uważaj, ty pizdo na ropę! – krzyknął Tata.

Kierowca odwrócił się i błyskawicznie machnął swoją pieńkowatą,

szeroką głową, próbując trafić Tatę płaskim czołem,

ale on zdążył się odsunąć i z zamachu strzelił faceta pięścią.

Tata jest nieduży, ale kiedyś był w amatorskiej lidze boksu

i chyba nic nie zapomniał z treningów, bo tamten aż usiadł

na dupsku, a z wargi pociekła mu krew.

– Nie zaczepiaj słabszych – pouczył go Tata, machając w powietrzu

bolącymi palcami, żeby je ochłodzić, i wprowadził

mnie do stacji benzynowej.

– Przemoc to nie rozwiązanie – powiedział smutno, kiedy

staliśmy przy kasie. – Poniosło mnie. Trzeba najpierw spróbować

porozmawiać, wyjaśnić sprawę. Proszę też, żebyś zapomniał

brzydkie słowo, które padło z moich ust. Chcesz

hot doga?

Hot dogi były pyszne, w chrupiącej bułce gorąca parówka

z keczupem i musztardą. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, pijanego

kierowcy już nie było, a w miejscu, gdzie siedział, na

asfalcie został tylko żółty, brzydki ząb.

Tata wypalił jeszcze papierosa i wróciliśmy do samochodu,

który nie zdążył jeszcze ostygnąć. Przyjemnie ruszać po postoju

w dalszą drogę. Po pół godzinie zjechaliśmy z autostrady

w pobliżu Daniowa, rodzinnego miasteczka Taty.

– Muszę pokazać ci bardzo ważną tajemnicę – powiedział,

prowadząc samochód wąską drogą wśród drzew, które szurały

gałęziami o dach i drzwi wozu. Zatrzymaliśmy się za

lasem, gdzie zaczynały się pola, a obok wznosiła się porośnięta

trawą górka.

Wspinaliśmy się na wzgórze, było ciężko, piach usuwał się

spod nóg, parę razy musiałem chwycić się trawy, parę razy

Tata podał mi rękę. Kiedyś był taternikiem i nawet napisali

o nim artykuł Samotny zdobywca, ale potem stwierdził, że

sport nazbyt się skomercjalizował. Było mi już gorąco i byłem

spocony, kiedy dotarliśmy na samą górę.

Uderzył we mnie chłodny wiatr i zobaczyłem ze szczytu las,

ciągnący się aż po horyzont, a za nim, daleko, jakieś światła

na granatowym niebie.

– Przychodziłem tutaj bawić się, kiedy byłem mały – powiedział

Tata. – I zawsze tak dobrze się czułem, kiedy wchodziłem

na to wzgórze, bo po trudnej wspinaczce widziałem

te drzewa, te druty nad torami za lasem, czasem słyszałem

pociągi, i niebo było zawsze ogromne, jak teraz. Czułem coś

niezwykłego, myślałem, że to uczucie przyszłości, że moje

życie będzie pełne właśnie takiego uczucia, płynącego z nieba,

z odległości, z nieznanych miejsc za tymi drzewami. Do

tego chciałem dążyć. Okazało się, że trudno dążyć do czegoś,

co jest takie niekonkretne. Ale wciąż pamiętałem o tym

miejscu i chciałem ci je pokazać. Wydaje mi się, że jest bardzo

ważne. To śmieszne, że bawiłem się tutaj, kiedy byłem

taki mały jak ty, a teraz przyszedłem tutaj z tobą.

 

 

IV

Spałem podczas jazdy jeszcze parę godzin. Czułem się słabo,

gorąco pulsowało w mojej głowie. Tymczasem dojechaliśmy

do końca autostrady. W niebieskiej ciemności świeciły

na żółto małe, smutne budki. Kobiety siedziały za szybami

i pobierały opłatę. Zatrzymaliśmy się przed szlabanem.

– I za co mam ci płacić, urocza dziewczyno? Droga była prawie

w połowie remontowana.

– Płaci pan właśnie na dokończenie remontu. A w ogóle firma

Stradopol przeprasza panów za niewygody. Mam dawać

klientom batoniki, o ile stanowi to jakieś pocieszenie.

Kiedy kobieta z budki podawała mu batonik, złapał ją za

dłoń.

– Lubi pani swoją pracę?

– Jest potwornie nudno. A kiedy nie jest nudno, samotni panowie

próbują mi zaimponować. Nie wiem, co wolę.

– Niech pani wsiada i jedzie z nami.

– A dokąd jedziecie?

– Do Portugalii.

I Tata zrobił to swoje spojrzenie, o którym wcześniej mi mówił.

Kiedy odjeżdżaliśmy, samochody trąbiły za nami, grały

piękny koncert wyjący przed zamkniętym szlabanem, a kobieta

z budki siedziała na siedzeniu pasażera. Miała na imię

Iwona.

– Ale w pracy nazywają mnie Troublemaker.

– Jak?

– To po angielsku taki, który ściąga kłopoty. Wszystko się

przy mnie psuje. Trzy razy w tym miesiącu musieli naprawiać

mój szlaban. No i miałam być chłopcem. Rodzice już

kupili samochodzik, spodenki i czapkę z daszkiem.

Opowiedziała nam, że ma siedemnaście lat i marzy o wyrwaniu

się z wioski. Może będzie poetką. Napisała wiersz

pod tytułem „Gdy Downowi umiera matka”, ale nie chciała

go wyrecytować.

– To nieładnie mówić: Down. Mówi się: dziecko z syndromem

Downa – powiedział Tata. Kiedyś był redaktorem

w piśmie dla mężczyzn, którego nie wolno mi było oglądać;

głupi wydawca wyrzucił go za zbyt ambitne podejście.

– Wiem, ale ucierpiałby rytm – wytłumaczyła dziewczyna.

Zatrzymaliśmy się na wsi, u niej w domu. Pachniało lekarstwami

starych ludzi – to lekarstwa jej rodziców, którzy spali

na górze. Iwona błagała, żebyśmy zachowywali się cicho, bo

jej ojciec to straszny furiat.

Nie musiałem się myć. Położyli mnie na kanapie w ciemnym

salonie, tam był śmieszny, stary telewizor z wazonem

i sztucznym kwiatem, na ścianie słomkowa mata. Tata spytał,

czy niczego nie potrzebuję, i poszedł z Iwoną do innego

pokoju. Znów zacząłem kaszleć, czułem się wtedy, jakby coś

chciało wyrwać się z mojego ciała na zewnątrz. Może przez

ten kurz. Potem zasnąłem. Obudziłem się z godzinę później.

Zza drzwi usłyszałem ich głosy.

– Nie możesz małego zabierać do Portugalii. On musi chodzić

do szkoły.

– Hm.

Kiedy parę minut potem Tata w rozpiętej koszuli przyszedł

na palcach zobaczyć, czy śpię, byłem już ubrany.

– Nie chcę tu zostawać – powiedziałem. – Przez nią nic nie

wyjdzie z naszej podróży.

Tata westchnął i usiadł koło mnie. Wziął do ręki srebrny

krzyżyk, który nosił na piersi i obejrzał go. Potem pogłaskał

mnie po głowie, wstał, założył skórzaną kurtkę i poszedł

pożegnać się z dziewczyną od szlabanów. Iwona stała

w drzwiach i machała nam na do widzenia, kiedy ruszaliśmy

spod jej domu. Na trawie błyszczała już rosa i robiło się coraz

zimniej. W ostatniej chwili zauważyłem, że w jej domu

na piętrze zapaliło się światło. Ale my już byliśmy w drodze.




V

- Ale sobie porę na autostop znalazła – mruknął Tata. Otworzyłem

ciężkie, napuchnięte powieki i wyjrzałem przez szybę.

Jechaliśmy 110 kilometrów na godzinę i nie zdążyliśmy

przyjrzeć się tej dziwnej kobiecie o rozwianych wiatrem, rudych

włosach, która przed świtem stała przy drodze i machała

ręką. Minęliśmy ją i dopiero po paru minutach zrozumieliśmy,

że coś z nią było nie tak.

– Ta babka chyba była zakrwawiona... i jakaś obdarta – powiedziałem.

– No właśnie o tym myślę. Trzeba zawrócić – powiedział

Tata i już wcisnął hamulec, ale nagle coś przed nami przykuło

jego uwagę.

To był wypadek, wtulone w bezlistną wierzbę białe Audi leżało

w rowie pod blednącym niebem, trawa błyszczała od

rosy i odłamków szkła, a nad wrakiem falowało powietrze.

– Zostań w samochodzie – powiedział Tata, wysiadł i podbiegł

do Audi. Kiedyś pracował jako ratownik we Władysławowie

i uchronił od śmierci wiele osób. Przysunąłem się blisko

szyby, żeby niczego nie przegapić, przyjemnie chłodziła

moje czoło.

Tata szarpał tylne drzwi Audi. Wreszcie ustąpiły. Wczołgał

się do środka wraku i wyciągnął z niego paroletnią dziewczynkę.

Miała długie, rude loki, a jej białe ramiona znaczyła

krew. Patrzyłem, jak układa ją na trawie, robi sztuczne oddychanie.

Wysiadłem.

– Zostań przy samochodzie, Tymku.

Dziewczynka zaczęła płakać. Tata położył ją w pozycji,

która nazywa się pozycja bezpieczna i wrócił do Audi. Widziałem,

że pochyla się nad nieruchomą osobą na miejscu

kierowcy. Kiedy wysiadł, odgarnął parę razy włosy z czoła

i wyjął telefon.

Musieliśmy być blisko jakiegoś szpitala, bo nie minęło pięć

minut i usłyszeliśmy sygnał karetki. Wtedy Tata, który siedział

przy dziewczynce i głaskał ją po głowie, wstał i podbiegł

do naszego samochodu.

– Zaraz tu będzie policja, wolę z nimi nie rozmawiać o losie

twojej szkoły – powiedział i uśmiechnął się, jak to często robił,

połową ust.

Gdy odjechaliśmy z miejsca wypadku, przypomniałem sobie

o dziwnej autostopowiczce.

– Tato, ale jeszcze była ta dziwna pani przy drodze, pamiętasz?

Może ona też jest z tego wypadku, i tak daleko odbiegła

szukając pomocy.

– Masz rację. Ale nie musimy po nią jechać.

– Zabrali ją tamci z karetki?

Tata westchnął. Widać było, że zastanawia się, czy mi powiedzieć.

– Ta pani, którą widzieliśmy wtedy przy drodze, siedzi za

kierownicą Audi i nie żyje – odezwał się w końcu i włączył

radio.

 

 

VI

Gdy jedziemy, kołysze samochód, cienka i jasna droga prowadzi

przez blade, falujące zboża, mijamy wiotkie drzewa,

żółte okno jakiegoś domku, zaczynam chyba usypiać, bo

przecież nie mogłem naprawdę tego zobaczyć... najpierw

odblasków na szybach, których migotania zaczęły coś znaczyć,

potem tych postaci dziwnych i małych, które mieszkają

na polach, nad opuszczonym stawem. Kiedy tańczą przed

świtem, zostawiają za sobą smugi gwiezdnego pyłu, przemykają

tak szybko od krzaka do krzaka, że nie mogę dobrze ich

obejrzeć. Ale co to – coś biegnie bardzo szybko – ma długie

nogi, przebiera nimi z gracją, nogi jak sprężyste włosy. Przybliża

się do szyby, biegnie tuż obok i wyciąga rękę. Dopiero

teraz słyszę, nad szum silnika wzbija się ich wołanie. Mam

otworzyć drzwi, wyskoczyć? Wiem, że nic mi się nie stanie,

potoczę się w wilgotnej trawie, pójdę między drzewa i z każdym

krokiem będę coraz mniejszy, aż będę mógł zamieszkać

w kielichu tulipana, aż będę mógł uczestniczyć w tajemnicach

łąki nocą. Ojciec nagle wydaje mi się brzydki i obcy,

ma zmarszczki i włosy w nosie, mruży głupio powieki, żeby

lepiej widzieć drogę, co mnie obchodzą te jego sprawy.

– Zatrzymajmy się na kwadrans. Przed świtem zawsze jestem

najbardziej śpiący – mówi nagle i stajemy na poboczu,

przy łące, jest coraz jaśniej, a w oddali widać brzozy.

Usypia bardzo szybko, jego brzydka głowa pochyla się nad

kierownicą coraz niżej i niżej, potem się wzdryga i prostuje

głowę, a ona znowu opada.

Sięgam dłonią do klamki i cicho otwieram drzwi, pokonując

opór wiatru, który potem uderza mnie w twarz jak zimna

płachta. Wychodzę z samochodu i idę przez trawę. Dojdę do

brzóz, potem dalej, potem dalej. Wszystko jest miękkie i zamglone.

Kładę się w trawie i zamykam oczy, źdźbła głaszczą

mnie po twarzy, zostawiają na skórze mokre smugi rosy.

– Tymku... obudź się...

Budzę się i czuję, że jestem cały przemarznięty, trzęsę się

i nie mogę mówić. Pochyla się nade mną, kładzie gorącą

dłoń na czole.

– Masz gorączkę. Ale jestem idiota.

Podnosi mnie i niesie do samochodu. Wtulam twarz w skórzaną

kurtkę. Niesie mnie przez wysokie trawy, a na niebie pojawiają

się czerwonawe chmury, zaraz będzie wschodziło słońce.

– Przepraszam, nie pomyślałem, za mały jesteś, żeby spać

w samochodzie.

Kładzie mnie na tylnym siedzeniu. Mrowi mnie całe ciało, zaczynam

podwójnie widzieć. Nie jedziemy długo, ale kiedy zajeżdżamy

pod przydrożny motel, młode słońce już grzeje ten

kwadratowy, szary budynek, akurat gaśnie neon „Noclegi”.

Gdy wysiadamy, mrużę oczy od blasku nieba i widzę, że

wśród długich, wrzecionowatych chmur przesuwa się coś, co

wygląda jak szare cygaro.

– Tato, to chyba UFO – mówię.

– Chodź już do środka, musisz się położyć w prawdziwym

łóżku.

W recepcji jest cicho i pusto, dopóki Tata nie uderza parę

razy w pękaty dzwonek, który stoi na ladzie. Krzywię się

od metalicznego dźwięku, czuję się, jakby dzwonił mi pod

skrońmi.

– A co pan taki nieprzygotowany na przyjęcie gości? – pyta

Tata zaspanego portiera, który bierze od niego dowód. – Kto

rano wstaje, temu Pan Bóg daje.

Nasz pokój jest malutki, ale kolorowo urządzony. Tata zaciąga

zasłony, żeby ukryć nas przed słońcem. Leżę pod kołdrą

i boli mnie głowa.

– Opowiedz mi coś – mówię.

– Ale wypij Coldrex. Wyłudziłem od nocnego portiera.

Piję gorące lekarstwo. Tata kładzie się obok w ubraniu.

– Opowiem ci, jak było, kiedy miałeś miesiąc.

Zamykam oczy. Tata mówi cicho, pewnym, niskim głosem.

Kiedyś był aktorem w teatrze w Krakowie, ale nie mógł

znieść, że musi wciąż się podlizywać, żeby dostać jakąś

rolę.

– Kiedyś byłeś taki mały, że trzeba było spinać kaptur od

twojej bluzy spinaczem, bo spadał ci z głowy. A gdy w nocy

pracowałem przy biurku, a ty płakałeś, kładłem cię sobie na

kolanach i tak spałeś. Wyobrażasz sobie? Cały mieściłeś się

między moimi kolanami a brzuchem. Na moich udach miałeś

łóżko. A teraz masz swoje problemy, lubisz Portugalię

i sikasz na stojąco...

 

 

VII

Obudziłem się po jakimś nieskończonym okresie spadania,

bólu głowy, dziwnych scen i obrazów, które widziałem na

czerwono. Czułem zapach detergentów, pamiętałem, że motel

tak nie pachniał – on pachniał kurzem, nie chemią. Zakaszlałem

i otworzyłem oczy. To była sala w prowincjonalnym

szpitalu, odrapane ściany, metalowe szafki. Za oknem

kołysały się topole, zmierzchało już. I usłyszałem znajomy,

kobiecy głos, niski i przyciszony, głos, który przynosi ze sobą

najwcześniejsze wspomnienia bezpiecznego świata.

– I co, dumny jesteś. Od razu jak zobaczyłam twój numer na

komórce, wiedziałam, że coś wykręciłeś.

Przy drzwiach stali moja Mama i Tata, ojciec patrzył w podłogę.

Przez uchylone drzwi zaglądał Ryszard, zacierał ręce

i pomrukiwał.

– Nic mi nie jest – powiedziałem.

Spojrzeli na mnie, ale wtedy z korytarza dobiegły jeszcze

inne, męskie głosy, ktoś szybko nadchodził.

– Coś się stało?

– Tu się ukrywa podpalacz. Gdzie jest właściciel czarnego

Forda?

Tata zerwał z wieszaka na kroplówki swoją skórzaną kurtkę,

podbiegł do łóżka, objął mnie mocno i pocałował w czoło.

Potem otworzył okno, wyjrzał za nie i wyskoczył.

– Poczekaj! Poczekaj! – krzyknęła moja Mama, a Ryszard

skrzywił się, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo gruby policjant

odepchnął go i wpadł do sali. Miał świszczący oddech

i patrzył na nas ogłupiałym wzrokiem.

Zeskoczyłem z łóżka i podbiegłem do okna, ale od razu osłabłem

i musiałem przytrzymać się framugi.

Byliśmy na pierwszym piętrze.

Tata na szczęście wylądował bez szwanku, pewnie dlatego,

że kiedyś był spadochroniarzem i nawet walczył w Afganistanie.

Teraz biegł przez asfaltowy parking do samochodu.

Wyminął radiowóz, w którym siedział kolega naszego policjanta,

odskoczył w ostatniej chwili przed otwierającymi się

drzwiami.

– Stać! – wrzasnął policjant.

Z zielonej półciężarówki, która stała pod otaczającymi szpital

topolami, wysiadł siwy mężczyzna z obłąkaną twarzą,

w ręku trzymał strzelbę. Za nim Iwona.

– Daj spokój! – krzyczała, ale on już zaczął celować.

– Oddawaj cnotę córki! – wrzasnął i strzelił. Huk wystrzału

odbił się od betonowego muru, dziedziniec zadrżał. Tata złapał

się za lewę ramię, przez dziurę w kurtce wypływała krew.

Szarpnął drzwi Forda i w ostatniej chwili podniósł wzrok,

odszukał mnie w oknie i zasalutował. W tym momencie ze

szpitala wybiegła jasnowłosa, pulchna pielęgniarka i zaczęła

biec w stronę Taty, krzycząc, żeby jej nie zostawiał (nigdy

nie dowiedziałem się, o co chodziło). Padł drugi strzał, ale

tym razem chybił. Tata wskoczył do samochodu, zatrąbił

trzy razy i wcisnął gaz do dechy. Spod piszczących opon

wyskoczyły fontanny żwiru. Na parking wjechał ogromny

Tir, za szybą dostrzegłem małpią twarz pozbawionego zęba

kierowcy. Tata wyminął go w ostatniej chwili i wyjechał na

drogę. Za nim, w pościgu, wyjący radiowóz, półciężarówka

badylarza, cycata pielęgniarka no i sapiący Tir, kiedy już

zdążył wykręcić.

A ja zostałem przy oknie.

Ryszard chrząknął.

– To co robimy, kochanie? – spytał.

 

 

VII

Ojciec, z którego się śmiejecie, nie jest moim prawdziwym

ojcem. To tylko mąż mojej mamy. Opowiedziałem wam

o prawdziwym Tatusiu, którego widziałem ostatni raz dwa

lata temu, kiedy chodziłem do innej szkoły, a on ją podpalił,

bo działa mi się w niej krzywda, a potem próbował zabrać

mnie do Portugalii, na koniec świata, ale się nie udało.

Nie zostałem długo w prowincjonalnym szpitalu, następnego

dnia Mama z Ryszardem odwieźli mnie do Warszawy.

Odebraliśmy Alana od cioci. Ryszard uszczypnął go potajemnie,

a potem tulił i całował. Zamieszkałem w salonie ich

mieszkania na strzeżonym osiedlu. Całkiem fajnie, bo mogę

w nocy oglądać telewizję, kiedy wszyscy już śpią. Dzieci ze

starej szkoły bardzo się cieszyły, że mają nadprogramowe

wakacje. Potem zapisali mnie do innej szkoły, do was.

Kiedy w nocy leżę na kanapie w bogatym salonie Ryszarda

i Mamy, oglądam sobie telewizję i myślę o Tacie.

Niektórzy plotkują, że poszedł do więzienia za podpalenie

szkoły, a potem do szpitala psychiatrycznego, ale to bzdury.

Gdyby był w Polsce, gdyby miał jak, na pewno by się do

mnie odezwał. Jest w Portugalii, nosi biały garnitur i robi

coś niezwykłego, niedługo będzie o nim głośno, napiszą

w gazetach, podadzą w telewizji.

Mojej Mamy nie pytajcie o niego, bo powie, że sobie wszystko

zmyśliłem i jestem synem Ryszarda. Wiele osób wierzy

Mamie, bo na moje nieszczęście jestem do Ryszarda trochę

podobny. Tylko dlatego, że ma dziecinną twarz i zawsze chodzi

ogolony.

Może gdybym nie zachorował, gdybym założył szalik albo

pojechał autobusem, gwiżdżąc na Mariusza, gdybym nie

wpatrzył się w lśnienia na szybach naszego samochodu, gdybym

nie posłuchał wołania z pobocza, mógłbym pojechać

z moim prawdziwym Tatą za horyzont.

Nie bałbym się dzisiaj, patrzyłbym ludziom prosto w oczy

i mówił, co myślę, wchodziłbym bez wstydu do sklepów, swobodnie

składałbym zamówienie w restauracji, zadzwonienie

w jakiejś sprawie do urzędu nie wywoływałoby bicia serca,

nie czerwieniłbym się i nie jąkał w obecności dziewczyn, nie

dawałbym się poniżać.

Tyle mi zostało, że w tajemnicy przed Mamą palę papierosy,

które sprzedaje mi ślepy kioskarz, gdy proszę go niskim

głosem.

Tyle mi zostało, że pamiętam zapach jego starej, skórzanej

kurtki.

 

 

Błażej Dzikowski

Opowiadanie "Mój tata" przedrukowaliśmy  w dobrej intencji za "Dodatkiem literackim nr 4/5 GAZETY NAGRODY LITERACKIEJ GDYNIA" „Dodatek LITERAcki. Gdynia"

Zwyczajnie szkoda by było, żeby ktoś spośród 3000 morelowych czytelników przegapił tego autora, czyli Błażeja Dzikowskiego.


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.