26 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Ludwik Cichy

Opowiadania o zwierzętach






Nowa porcja Cichego. Życzymy smacznego.



Opowiadanie o zwierzętach nr 1
cicho i przyjemnie


Dostrzegł ją i nie przeoczył.
W jednej z tych uroczych kafejek, gdzie na kontuarze, w głównym kieliszku do szampana trzyma się dla zachwytu i westchnień złotą welonkę. Albo czerwoną, ładnie podświetloną, dla miłosnej atmosfery i estetycznego efektu. Po kwadransie rybka zdycha: najczęściej dusi się, a jeśli szczęście jej dopisze, schodzi na atak serca. Szklany ekran powiększający okrągłego telewizora, jaki ma dookoła siebie, przez cały czas serwuje jej horrory z potworami, olbrzymami: ogromne ślepia, paszcze, zębiska szczerzące się – gdyby głupia wiedziała, że w uśmiechu, ale nie wie i serce jej nie wytrzymuje, i barman szybko zmienia ją pod ladą na inną kwadransówkę, pod pretekstem zmiany wody. Rzeczywistość zakochanych jest taka, jaką chcą ją widzieć, więc nigdy nie dostrzegają podmiany i zachwycają się dalej, zamawiając drogie koktajle, zagraniczny owoc i wykwintne galaretki.
Poznali się, wpatrując w kieliszek z welonkiem. On z jednej strony, ona z przeciwnej. A potem unieśli głowy i wzrok napotkał wzrok. On puknął palcem w szkło i welonek wystrzelił jak z procy, waląc w ścianę tuż przy jej policzku. – Lubi cię – powiedział. Ona puknęła pierścieniem w kielich i welonek pomknął do niego, waląc po drodze ogłuszonym łbem w szklaną przeszkodę. – Ciebie też – ucieszyła się. Uśmiechnęli się i już byli zakochani.
– Przepraszam na chwileczkę – barman ujął w dłoń kielich i razem z zawartością zsunął za kontuar. – Wymienię tylko odrobinę wody – posłał im ładny, zawodowy uśmiech.
– Lubi pan przyrodę – pochwaliła ona.
– O, tak! – ujawnił barman.
– Ja przepadam za zwierzętami – poinformowała chłopaka.
– Ja też – chłopak szybko potwierdził wspólnotę zainteresowań i zaproponował spacer. Potem była dyskoteka, a na drugi dzień niedziela, więc się umówili na tej samej ławce, na której właśnie przerwali całowanie.
Przyniósł chomika w klatce. Była zachwycona, więc odważył się wsunąć jej rękę pod bluzkę. Potem drugą. Wiedziała jak się zachować do tego stopnia, że zaproponował bezceremonialnie:
– Chodźmy do mnie, mieszkam tuż.
– Okay!
Na pustej ławce chomik pocił się w popołudniowym, sierpniowym skwarze. Chętnie by się zakopał, ale w klatce nie było nawet wiórków. Uszami i końcami wąsów zaczął nagle łowić narastające, wysokie tony. Gorące powietrze przynosiło piski nienaoliwionych osiek inwalidzkiego wózka. Aleją toczył się Emeryt.
Emeryt zatrzymał się przy ławce i zapalił, żeby upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Ponasłuchiwał, porozglądał się, a potem wypluł rozżarzony ustnik, nakrył klatkę gazetą i pomknął z nią w stronę działki z komórką i narzędziami do majsterkowania. „Skórkę to ty masz, skurwesynu, trochę szczupłą”, rozważał, „na pół nerki nie starczy. Ale za to klatka jaka odpicowana! Dostanę za nią na bazarze kawał grosza”, skręcił w aleję prowadzącą do ulicy. „A ciebie, szczupły, też się zagospodaruje. Wypcham cię, skurwesynu, i dam wnukowi; niech się chłopak od małości z przyrodą oswaja, wrażliwszy będzie”. Przyhamował u wylotu alejki, ale wózek nie zareagował i mknął dalej, zatrzymując się dopiero na zderzaku ciężarówy pędzącej z paką wypełnioną nutriami na skórki i na suchą kiełbasę. Kierowca próbował wykręcić, ale było już za późno; piętrowa platforma przywaliła w pień dwuwiekowego grabu i rozdarła się wzdłuż długiego boku. Tysiące szczuropodobnych stworzeń rozpierzchło się w zaroślach, unosząc ze sobą swoje skórki i kiełbasiany surowiec. Chomik opuścił pokiereszowaną klatkę i czmychnął do pierwszej napotkanej kreciej dziury, w której panował chłód, mrok. I było cicho i przyjemnie.



Opowiadanie o zwierzętach nr 2


Jest taki film, pokazujący hienę, która napotyka martwego słonia.
Hiena przeżera się przez skórę, przez powłoki brzuszne, wgryza się w środek, aż znika w słoniu jak w tunelu. Co jakiś czas wystawia z pieczary łeb, by przekonać się, że wokoło wszystko jest w porządku i znów znika.
Powoli, pasąc się, do słonia podchodzi stado antylop tompi. Tompi nie widzą hieny wżartej w środek olbrzyma. Dwa samce znienacka sczepiają się rogami i rozpoczynają młockę, prawdopodobnie z męskich powodów. Samice i młode przysiadają w suchej trawie i spokojnie czekają na koniec walki. Jej przebieg nie ma dla nich większego znaczenia. Przeżuwając i strząsając z siebie muchy, bez entuzjazmu zerkają na okładających się rywali, z których jednego los za chwilę obdarzy przywilejem narzeczonego.
Nagle z mrocznej pieczary wypada coś, co wygląda jak pędzący kawał słoniowej wątroby. Wątroba wbija kły w kark jednego z koźląt. Na zbliżeniu widać, jak hiena okrwawiona, wytarzana i obklejona wnętrznościami martwego olbrzyma skręca kark koźlęciu. Prawie słyszy się chrzęst miażdżonych kręgów szyjnych. Stado antylop podrywa się do szalonego biegu. Matka koźlęcia atakuje rogami ochłap wątroby mordujący jej dziecko. Hiena nie zwalnia uścisku szczęk. Matka ponawia atak. Wtedy pojawiają się lwy. Nadciągają z głębi ekranu. Wcale się nie spieszą, jakby zmierzały na proszoną ucztę. Tompi już dawno umknęły z pola widzenia kamery. Matka koźlęcia daje za wygraną, odbiega kilkadziesiąt metrów w górę ekranu i z bezpiecznej odległości przygląda się, jak dwie lwice rozszarpują hienę, a potem zostawiają ją i zabierają się za martwe koźlę. Hiena, korzystając z nieuwagi lwic ożywa, chwyta w pysk swoją odgryzioną tylną kończynę i kuśtykając na trzech pozostałych, odbiega. Ciągnie za sobą jakieś wnętrzności, ale jest za daleko, aby kamera mogła rozstrzyg-nąć, czy są to kawałki hieny, czy też wnętrzności słonia, którymi była obklejona. Kamera taktownie przesuwa się na antylopę matkę. Stara tompi rusza w kierunku stada, które podjęło już popas w bezpiecznej odległości. Antylopa pochyla głowę i zaczyna skubać zeschniętą trawę. Na zbliżeniu widać, że omija wysuszone słońcem łodygi i stara się dotrzeć do ukrytych głębiej zielonych pąków. Samce tompi zbliżają się do siebie, udając, że zajmuje je wyłącznie wyszukiwanie lepszej trawy. Nie potrafią jednak opanować nerwowego strzyżenia uszami, zdradzającego faktyczne powody spaceru skracającego dystans między nimi. Kamera nie zdąży pokazać, który pierwszy zdecyduje się na atak; w tym miejscu obraz urywa się i widz zmuszony jest do błyskawicznego odszukania ostatniego kuponu totolotka i poddania się werdyktowi maszyny losującej. Za chwilę w jednym z milionów domów rozlegnie się ryk szczęścia.
Rzecz dzieje się w odległej epoce herbavitu i tęsknoty za coca-colą. Nikomu jeszcze nawet się nie śni, że „inaczej” nie musi być wcale bardziej beztroskie. Epoka Big Brothera i wieprzmaka miała nadejść dopiero za pięć lat, w abstrakcyjnym nowym tysiącleciu, w którym wszyscy będą tak pochłonięci odchudzaniem i robieniem karier, że nie dostrzegą, że tutaj może być tak ogromne, że można się w nim zagubić. Ale teraz Patrycja Langner znowu nic nie wygrała. A tak bardzo chciaławygrać. Chciała wygrać tak bardzo, że uwierzyła, że tak się stanie, i była pewna, że trafi szóstkę, która przyniesie jej kumulację, czyli trzynaście milionów. Ale już po wszystkim, wpatruje się w bezwartościowy kupon i czuje się bardzo oszukana i bardzo okradziona. Była już tak blisko, kurde, niechby był chociaż ten głupi milion, pal licho już te trzynaście, niechby był i milion, od razu nowe życie, z miejsca by ją było stać na rozwód. Oj, żeby tak mnie było stać na rozwód, jak te wszystkie aktorki, co pięć lat nowy facet, a jaki inteligentny, oblatany, przystojny, ażby się chciało pożyć. Ale kogo stać na rozwód, kurde, za kuroniówkę i tyle, co za jajka sprzedane? Szkoda gadać, pomarzyć miło, trza iść spać, bo z rana do doju, kurde, i tak naokoło. Wstała, zgasiła telewizor. Alebym się rozwiodła, z samego rana bym do gminy poleciała, jakbym tak trafiła taką szóstkę. Ale którą stać na rozwód?!
Mąż Patrycji już sapał. Bo o drugiej w nocy, żeby nikt nie widział, miał ciąć kombajnem Stychmurowi na jego hektarach tajemne znaki w zbożu. Takie tam koła, zygzaki, hieroglify jakieś, co to niby UFO przyleciało i wypaliło, żeby w gazecie napisali, a może i w telewizji, to ludzie przyjadą do Stychmurowej agroturystyki. Stychmur dobrze płaci, ekstra za trzymanie języka za zębami, może nawet starczy na te wczasy do Grecji, co kiedyś obiecał Patrycji. Tak by chciał, żeby pojechała. Ciekawe, czy ona będzie pamiętała?



Opowiadanie o zwierzętach nr 3
skąd się bierze zło


Był kiedyś wspaniałym kotem o sierści puszystej na kilometr.
Na osiedlu znany jako specjalista od delikatesów. Wystarczyło zawołać: – Prążek! Prążek! – i rzucić kawałek myśliwskiej podsuszanej, a on się zjawiał i zjadał, prężąc się i pusząc na kilometr. Poniżej mielonki z puszki nie schodził. Aż kiedyś zła czarownica, przelatując nad osiedlem, z nieznanych powodów postanowiła zakotwiczyć czas jakiś pomiędzy blokami i pokowboić. A była to niedziela rano, gdy wierzący manifestowali skupienie na mszy dla młodzieży o dziewiątej, bo była najkrótsza i też się liczyła, a niewierzący śnili pod pierzyną o tym, że niedziela trwać będzie wiecznie. Było więc pusto jak diabli i wiedźma nie miała nic do roboty. Aż tu się nagle nawinął Prążek. Nudząc się okropnie, już na odchodnym, zamieniła go w złego człowieka i łapiąc troszkę lepszy nastrój, odpaliła miotłę.



Opowiadanie o zwierzętach nr 4
ślubu nie będzie


Wiatr huśtał się na żółtym bezkresie rzepaku,
bo od południa nie miał nic lepszego do roboty. Ze wsi dochodziło bicie dzwonów, a z przydrożnego rowu wydobywał się monotonny jęk silnika auta leżącego na dachu i młócącego kołami powietrze. Lis wyjrzał z nory i dał sobie spokój; strącił z nosa pchłę i powrócił do przerwanego snu. Myszołowowi kołującemu w przestworzach zakręciło się w głowie od gorąca letniego słońca, więc skierował się ślizgiem do strugi na dwa głębsze, w celu ochłody. Wiecznie spieszące się nornice pociły się teraz jak myszy, unieruchomione w swych naprędce wykopanych norach. Stara sarna, która w tym roku po raz pierwszy nie powiła pary koźląt, rozdęła nozdrza i z cierpliwością właściwą starości, czekała na cud.
Burza nadeszła, tnąc strugami deszczu zmieszanego z gradem. Popędziła wiatr, pustosząc pola i wbijając w ziemię rozedrgane od gorąca powietrze. Ustała tak nagle, jak się rozpętała. Dzwony już dawno przestały bić, a podwójne zwarcie instalacji, wywołane deszczem, uspokoiło silnik auta. Orzeźwiony chłodem lis zabrał się do podchodzenia ogłupiałych ze strachu nornic. Ciszę przerwało najpierw bicie skrzydeł wznoszącego się ku niebu myszołowa, a potem pisk agonii i szurgot pierzchającej w popłochu ocalałej części norniczej rodziny. Stara sarna wstała i powlokła się w stronę skraju lasu. Pierwsze zarodniki mchu, rzucone przez wiatr w szczelinę między szybą a karoserią auta, zdecydowały się wykorzystać wilgoć i pękały teraz, wgryzając się w to dziwne podłoże koniuszkami korzonków.




Opowiadanie o zwierzętach nr 5


Mieszkał w dzielnicy, w której nos wycierało się w chustkę.
Przeżył pół wieku, zachowując wygląd chłopca, którego ucharakteryzowano na mężczyznę i wszystko jakoś szło, jak z grubsza powinno. Coraz bardziej brakowało mu wzruszeń, ale już dawno przegapił moment, w którym był zdolny to dostrzec. Wieczorami, tuż przed zaśnięciem, lubił pospacerować po mieście srebrną corvettą, wyrywając asfalt z ulic. Wciąż czekając na cud, rozpierdolił się jednego wieczoru na nieoświetlonym, siedmiotonowym walcu, pozostawionym przez robotniczą brygadę drogową. Kiedy wycinano go wielkimi nożycami z poskręcanej, dymiącej blachy, po raz pierwszy czuł się swoim ciałem i niczym więcej. Uświadomił sobie, że śmierć tak samo dotyczy jego, jak świątecznych karpi i kurczaków. Pół roku później, poskręcany i pozszywany, wysikał się samodzielnie do umywalki. Robił niewiarygodne postępy: mógł znów zjeść śledzia z cebulą i golonkę z bigosem. Opatrzność pozbawiła go kalectwa i chorób, którym mógłby się poświęcić bez reszty do końca swych dni. Zaczął bywać na kortach, powrócił do spacerów corvettą. Nic się nie stało; żadnych wzruszeń. Typowy facet, któremu się powiodło, któremu się zazdrości, do którego warto się zalecać. Nie ma, kurwa, o czym pisać. Więc kropka.



Opowiadanie o zwierzętach nr 6
fanatycy pieniądza


Wczoraj żona zaprosiła mnie na urodziny. Przyniosłem bordo. Dla siebie butelkę sofii. Rozlałem i zrobiłem przerwę w permanentnym ćwiczeniu się w trudnej sztuce bycia znienawidzonym przez wszystkich. Wysoko nad nami dziesiątki tysięcy gawronów w porządnym szyku wracało z dziennych żerowisk pospać trochę na starych topolach cmentarnych. Za chwilę parę pierzastych ton opadnie z nieba i zawiśnie nad alejami grobów. Opowiedziałem historię o człowieku kolekcjonującym zasuszone powieki aligatorów i sięgnąłem po pestki dyni rozsypane na skorupie z malunkiem przedstawiającym ptaka dodo. Dojrzałe słoneczniki ciężko zwieszały okrągłe łyse łby, spadły już pierwsze orzechy z drzewa przez lata zaglądającego wielką koroną do naszego kuchennego okna. Przypomniałem sobie, że jestem postacią tragiczną; uważam się za geniusza, a nikt inny nie uważa mnie za geniusza.
– O czym myślisz?
– O tym, że dorastanie to nic innego jak odzieranie życia z tajemnic, dzień po dniu.
– Mój Boże! Napijmy się szybko!
Rozlałem wino: bordo do pięknego kielicha na wysmukłej nóżce, a sofię do ulubionej cienkościennej musztardówki.
Twoje zdrowie.
Wypiliśmy i poczuliśmy się bardzo zdrowo.
Nasze ciała wciąż wyglądały porządnie i mogły komuś sprawić dużo radości.
Moi znajomi i znajomi mojej żony dalej robili kariery i my też robiliśmy jakieś kariery.
Tego wieczoru zjadłem szesnaście pestek dyni i wypaliłem wszystkie papierosy. Przez cały czas w zasięgu ręki leżał „Newsweek”, ale żadne z nas nie odważyło się po niego sięg-nąć, tacy staliśmy się taktowni. Wino pozwalało nam jakoś ciągnąć ten wieczór. Mówiliśmy o miłości w ogóle i o tym, kiedy od nas odeszła i gdzie sobie teraz chodzi, i czy można ją złapać. Dwoje dobrych znajomych. Jeszcze nic nie wiedzieliśmy…
To miało się rozpocząć jutro o 8.45 czasu amerykańskiego. Neron podpalił Rzym po raz drugi. W roli chrześcijan mieli wystąpić tym razem muzułmanie. Patriotyczny fanatyzm odwetu mieszkańców Ameryki został właściwie zrozumiany. Ogarniała nas histeryczna żądza zemsty. Opinia publiczna wydawała przyzwolenie dla czyszczenia świata. Rozpoczynała się obława na wroga, którym mógł stać się każdy, niewygodny dla potężnych sponsorów. Fanatycy pieniądza kiełznali świat; demokracja okazała się kiepską maszynką do zbijania fortun. Wielcy sponsorzy sięgnęli o sprawdzony, efektywniejszy instrument – wojnę. Ruszała machina na nieznaną dotąd skalę.



Opowiadanie o zwierzętach nr 7
bajka dla Marka M.


– Dochodzą? – niecierpliwił się Zbyszko Opiela.
– Ze sarepską ma być ta parówkowa!? – upewniła się z kuchni Helcia.
– Ale mi nie kładź na statki!
– Co to jest, pierwszy czy drugi? – zainteresowała się Helcia, stawiając przed gapiącym się w ekran pęta parówkowej w rondlu.
– Co za różnica, kobieto. Znowu przebiłaś flak! Patrz, ile soku uciekło!
– Czego same parówki żresz?! Z chlebkiem, z chlebkiem, same każdy głupi potrafi – odcięła się po minucie Helcia.
– A cytryna?
– W herbatce.
– No mówię! Jeszcze dobrze nie naciągła, a ty bach cytrynę! I co mi się ma tu teraz na-ciągnąć?!
Zbyszko Opiela pogrymasił, zjadł, wypił, zrobił swoje w łazience: natarł baki kolońską i wytarmosił nos pod kranem. Potem odciął się od świata jesionką i lujówką w paski i sobie poszedł. Helcia ustawiła dwójkę pilotem, wyciągnęła się w ciepłym jeszcze fotelu i dojadła. Gdy kropnęła sobie popularersa przez lufkę, Zbyszko Opiela kluczył już na chodniku. Starał się nie nastąpić ani na linię, ani na kąt, ani na krzyż. Wysłał przed niedzielą sześć kuponów „Gdzie jest wielbłąd?” i właśnie dopomagał szczęściu, jak umiał. Był dwanaście przecznic od stadionu, ale chór męski relacjonował sparing Niwka Mała Panew kontra Pudliszki Dżemowe na tyle dramatycznie i z pasją, że Zbyszko orientował się w przebiegu spotkania. Już miał wejść do ciastkarni Klucha po poncz, ale uprzedziła go zakonnica, a dodatkowo dostrzegł przez szybę, że sprzedawczyni ma okulary. – A niech to dundel, kurna jego mać – zaklął Zbyszko i zadowolił się ćwiartką soku Czeremcha u stolikarza, uważając, by nie zetknąć się palcami z jego dłonią przy odbieraniu reszty.
Był tuż. Jeszcze tylko alejka, klomby, brzózka, ta wedle Maćkowiaka, i dalej już tylko żabi skok. Zaczął strzykać głęboką śliną, by udrożnić drogi oddechowe i godnie zasilić męski chór, gdy nagle stanął jak wryty. Z jedną nogą zawieszoną w powietrzu.
Zbyszko Opiela nastąpił na linię.
– Ech, kurna! – ryknął, a z ryku jego niespodziewanie przebiła wesoła nuta. – Co mi tam kupony. Kupony to pierwszy lepszy z narożnika se może wysłać. Wrócę do chaty i nauczę papugę litanię loretańską. Jak się zabiorę za gadzinę z Helutką, to do niedzieli będzie klepać. Ze stacjami. Postanowił i pomknął z powrotem, lekce sobie ważąc kąty, linie i krzyże. Bo Zbyszko Opiela nie załamywał się byle czym; wiedział, że najważniejsze w życiu, to mieć cel. Jak się ma cel, to człowiekowi myśli nie przychodzą do głowy.






BAJKI OKOLICZNOŚCIOWE


na nowy rok
noworoczna makarena

Był sylwester,
kwadrans po piątej i karnawał zaczynał właśnie na dobre rozkręcać swoją buzującą maszynę. W tramwaju pędzącym z osiedla do rozgrzanego już na dobre city grupa głuchoniemych w podeszłym wieku opowiadała sobie dowcipy, a tramwaj rzucał nimi na zwrotnicach i mieli pełne ręce roboty, bo musieli za każdym razem zaczynać od początku. Motorniczemu wciąż udawało się uchodzić za bardziej trzeźwego niż był. Tym bardziej że za cały tłok – nie licząc rozdowcipkowanych migaczy – służył jeszcze karnawałowy chłopak z ćmikiem w jednej i dziewczyną w drugiej ręce oraz poeta na ostatnim siedzeniu, zajęty dochodzeniem do konstatacji, że woli już być nieśmiały niż pospolity.



bajka dla P.


Tak, jak
łabędzie służą do rzucania chleba,
plaże do wciągania brzuchów,
lasy do produkcji tropów,
koty do łażenia po drzewach,
bakcyle do połykania,
kontynenty do zamieszkiwania,
szkoły do chodzenia,
kobiety do odchudzania,
książki do wydawania,
tak poniedziałki służą do trzeźwienia
od wszystkiego



na święta
uciekające choiny


W przeddzień wigilii karpie ze stawu wzięły nogi za pas.
Ludzie z OSIEDLA wysłali za nimi w pogoń swoje ciężkie, nowoczesne lodówki i zamrażarko-chłodnie. Choinki w obawie przed stratowaniem zaczęły dyskretnie wyciągać swoje stopy z podłoża i niezorganizowanymi grupami podążyły w nieznane. Mikołaje odstawieni w czerwone środki pracy poczuli, że tracą grunt pod nogami…

– Po co to piszesz? /– Piszę. /– Są święta. /– Może dlatego? /– Zjadłbyś lepiej golonkę. /– W święta się nie je golonki. /– Co ty możesz wiedzieć o świętach?…

Droga wiodła przez zamarznięte grzebienie jesiennej orki i lodówki pogubiły na wybojach schaby, indora i białą.

– Co jeszcze wymyślisz? /– Poczekaj, aż skończę. /– Co właściwie piszesz?

Choinki powinny się oflagować, ale nikt im nie powiedział, że należy to zrobić, a same były za głupie, żeby na to wpaść. Partie ekologiczne znów pozostały bez argumentów oddziałujących na wyobraźnię mas.
– Miałam nadzieję, że to będzie chociaż trochę o miłości. /– To jeszcze może być o miłości. /– Chyba ciebie do ciebie.

Karpie całe popołudnie próbowały nadać swojej ucieczce jakiś cel, ale pod wieczór zrozumiały, że pałętają się bez niego. Kablówka nie nadała ani jednego komunikatu w tej sprawie. Choinkom najbardziej doskwierał brak stabilizacji. Emocje związane z pierwszym impulsem dawno minęły, a zmarznięta ziemia nigdzie nie chciała ich przyjąć, jak należy. Wątpliwości stopniowo zaczęły przybierać kształt decyzji. Wszystkie stacje grzały wyłącznie w wigilijnym tonie, więc choinki zaczęła zżerać zazdrość.

– Wolę myśleć, że jesteś normalnym wariatem niż… /– Niż? /– Lepiej dokończ tę pisankę, może ci dobrze zrobi!

Choinki wpadły w popłoch, gdy podano w wiadomościach wieczornych, że na sztucznych drzewkach zapłonęły lampki, a na stoły dowieziono tuńczyka w japońskiej panierce, Mikołaje kupczyli szczęściem, aż miło było popatrzeć, a o lodówko-zamrażarkach w ogóle nie wspomniano. Całe ich stado galopuje wciąż po bezdrożach do całkowitego demontażu na śrubki, kabelki i blaszki.
To były dobre święta, jak przed rokiem, i jak za lat siedem. A opętańczy zryw karpiowo-choinkowy? Doczekał się jednak jakiejś (niniejszej) publicznej wzmianki, co wszak jest głównym celem nieskromnych prowodyrów. Tym razem ich deficyt bohaterstwa, martyrologii i innych, nie doprowadził do chaosu – szczęścia było znów tyle, ile zdołano wchłonąć.

– Zaczynasz już trochę pieprzyć. /– Właśnie skończyłem. /– Myślałam, że już nigdy tego nie powiesz.

Gdyby życie było prostsze – zadumała się umęczona marszem choinka – tobym dźwigała bombki i słuchała kolęd w cieple, ale muszę podskakiwać po wertepach, żeby pisarz i żona pisarza mogli wyjść poza frazesy. Może co z tego będzie? Lepiej żeby było, bobym się ale wkurwiła, że na marne ta moja skakanka.

– Obiecałeś! /– Jesteś tam jeszcze? /– Chcesz mi coś naprawdę powiedzieć? /Chcę.



na Wielkanoc
sól jest niedobra, a cukier bardzo dobry


Zbliżała się przedwielkanocna rzeź niewiniątek,
które w formie białej i schabowych zawitać miały niebawem w gościnne progi wiernych i niewiernych. Bazie na ogromnym klombie wypełniającym jedyne na OSIEDLU rondo jak co roku skupiły się, wytężyły i wycisnęły z siebie kotki. Chodnikiem okalającym klomb szły dwie formy życia, pchając przed sobą odór papierosów i przetrawionego alkoholu. Jedna, płci męskiej, miała już za sobą czterdzieści wiosenek i w literaturze osiągnęła wszystko, poza wydaniem książki. Druga forma, odmiennej płci, należała do bardzo odważnych: potrafiła zjeść pół tortu czekoladowego i nie przejmować się konsekwencjami.
Krótko mówiąc, mamy do czynienia z następującym obrazkiem: bazie zajęte wyciskaniem kotków, auta popierdalające wokół ronda i dwie okazałe formy życia spacerujące łukami chodnika, pociągające papieroski i raczące się rozmową.
Mężczyzna przypalił sobie jednego i potem przypalił swojej towarzyszce.
– Muszę odpocząć od siebie i swoich zasad – powiedział, starając się puścić dym nosem, ale się zakrztusił. – Dołożę starań, by o mnie zapomniano.
– Przestań, jestem już za stara, żeby na okrągło słuchać tych pierdół!
– Kiedyś umiałem wyczarować śnieżną biel twoich zębów, opowiadając najbardziej niedorzeczne historie.
– Przestań pieprzyć, bo kwiatki na klombie powiędną! Lepiej byś powiedział coś śmiesznego. Albobyś się wziął za robotę jaką konkretną; święta idą, a do gara nie ma co włożyć.
Rozległa się syrena, samochody przyczaiły się na poboczach, a przez rondo przewirażowała straż pożarna. Bazie zajęte wyciskaniem kotków, nie raczyły zauważyć zamętu na jezdni.
– O, ja! Popędziłoby się z tymi zuchami – zamarzyła kobieta.
– Po wódę jadą. Gdzie tu się może teraz palić? – spróbował spłycić wydarzenie męż-czyzna.
– O, jak bym cię tak w dupę kopła! Wszystko potrafisz zepsuć człowiekowi. Po co ja za ciebie wychodziłam, gdzie ja miałam oczy?! I rozum?
I wtedy spłynął nad ich głowy anioł przedwielkanocny, i puknął każde różdżką.
– O! Kotki! Popatrz, kociaki! Jakie śliczne – kobieta zachwyciła się wiosną, którą nagle dostrzegła. On rzucił się na klomb, nałamał gałęzi i wręczył jej budzące się do życia naręcze. Kotki zamiauczały czule i przytuliły się do jej policzka.
– Jaki jesteś kochany – kobieta szepnęła mu do ucha i potargała paluszkiem tuż za nim. Wszystko zaczęło się dziać, jak powinno, bo dlaczego niby nie miało, skoro mogło; tym bardziej że to nic nie kosztuje, bo anioły nie biorą.



na Boże Ciało
mini


Było w nim coś takiego,
że nawet najbardziej zepsute ladacznice chciały, choćby przez chwilkę, pobyć przy nim małą dziewczynką. Nie zastanawiał się nad tym, bo jak wszyscy faceci nie miał czasu i był zawsze zmęczony. Lubił, jak jego kobieta zrobiła rosół na niedzielę i lubił założyć białą koszulę, która nadawała mu zwodniczy, szacowny wygląd. Potrafił ją nosić tak dobrze, że mógł uchodzić za swojego szefa. W ogóle miło mu było uchodzić za kogoś, kim nie był. Kiedy – nie wiedzieć dlaczego – jastrząb upuścił z przestworzy wprost na niego zmasakrowanego szczura w agonalnych konwulsjach, mało nie postradał zmysłów ze strachu. Wydobył się spod drgającego cielska w momencie, gdy pierwsze sztandary procesji zaczęły wyłaniać się zza narożnikowego grzyba. Procesjujący porzucili rozkołysany pieśniami szyk i nadbiegli, otaczając go kołem, gdy szczur oddawał akurat ostatnie tchnienie. – A…, wszedł mi, kurde, w drogę, to ubiłem, i już – wyjaśnił obojętnie, osłupiałym z wrażenia. Tak został bohaterem, a wkrótce z pałacu nadeszła nominacja na marszałka królewskich wojsk. Odmówił, zasłaniając się bólem migdałów, co poczytano za skromność i natychmiast przyznano mu tytuł KRASNALA ROKU.



na dziewczyny
najmici


Od jakiegoś czasu cięli dziczki, czyli prześwietlali siedmioletnie jabłonki lobo. Praca – jak każda wykonywana bez znawstwa, wyłącznie dla grosza – nie wyzwalała w nich entuzjazmu. Ciachając tu i ówdzie, filozofowali więc zapamiętale i głośno dla dziewczyny obrywającej zdrewniałe wąsy winogronom. Poza tą trójką w sadzie był jeszcze tylko Szotokan, reklamowany na tablicy zwisającej z ogrodzenia jako pies ostry i zły. Szotokan był bezzębnym weteranem dobrych dwudziestu lat pracy stróża. Zyskał sławę jako pogromca much i owoców dojrzewających nisko nad ziemią. Zdarzyło mu się obszczekać pracownika cuchnącego denaturatem i pożreć kanapki operatorowi opiełacza. Te dwa przejawy temperamentu dzieliła epoka jedenastu lat.
Dziewczyna była ładna i kompletnie nie zwracała na nich uwagi. Mimo że nie mogła nie słyszeć ich dyskusji i nie zdawać sobie sprawy z pasji, z jaką formułowali oryginalne zdania wyłącznie dla niej.
– …Fakt, dla mnie kanapka z szynką, to buła z padliną.
– Nie ulega kwestii, że jedzenie mięsa to pożeranie trupów.
– Mięso je mięso.
– Celnie oddałeś istotę problemu, Jacku.
– Dziękuję, Radosławie. Zważ jeszcze, że zwierzę prowadzone na ubój śmiertelnie się boi, ofiarę ogarnia fala przerażenia, rozlewa się po całym ciele, grzęźnie w jej świadomości na wieczność. Oni jedzą po prostu strach. Stek – skondensowana piguła czyjejś trwogi.
Dyskretnie spojrzeli w miejsce odległe o cztery metry w nadziei na jakąś zmianę, która po takiej ekwilibrystyce słownej powinna była zajść. Dziewczyna wciąż obrywała wąsy winogronom, wciąż była ładna i wciąż nie zwracała na nich najmniejszej uwagi.
– Znam dziewczynę – podjęli rozmowę, nie zniechęcając się – która rzuciła mięso. I wiesz co?
– Słucham z uwagą.
– Jej życie uległo zasadniczej zmianie.
– W sensie?
– Od razu miała wielu chłopaków na poziomie.
– Interesujące. Bardzo.
Spojrzeli na dziewczynę. Wciąż była ładna, wciąż obrywała wąsy winogronom i udawała, że ich nie ma. Ta sytuacja nie uległa zmianie do końca dniówki. Złożyli narzędzia, odebrali należność od właściciela sadu i ruszyli na przystanek autobusowy. Dziewczyna już tam była; czekała na ten sam autobus. Miał nadjechać za kwadrans.
– Pozwolisz, że się do ciebie odezwę – odezwał się do dziewczyny Radosław. W jej wzroku nie było sprzeciwu, co odczytano jako zachętę. – Jesteś taka ładna, że… że mógłbym za tobą polecieć w najodleglejsze zakątki, choćby na koniec świata.
– Na mietle, chyba ale! – skonstatowała piskliwie i roześmiała się całą głową dookoła.
A potem ściągnęła usta i przestała się śmiać. Wciąż była ładna, ale oni przestali się nią interesować.



na bezrobocie
dzieci nienarodzone


Siedzieli w poczekalni Towarzystwa Promocji Pracy dla bezrobotnych i udawali, że tak sobie po prostu siedzą w jakiejś bardzo ważnej sprawie. W rzeczywistości zajmowali odległe miejsce w kolejce po gazetę za dwa złote z ofertami pracy i czekali, aż będzie ją można dopaść i przejrzeć. Każde z tu siedzących miało w kieszeni dwa, a niektórzy więcej złotych, ale potrafili znaleźć dla nich inne przeznaczenie, na przykład słoiczek dżemu – umiejętnie stosowany z chlebkiem, ratujący fizjologię przez prawie tydzień.
– Mogłaby pani zdobyć nagrodę za najpiękniejszy kapelusz w Nowym Jorku – odezwał się pierwszy.
– Dlaczego akurat w Nowym Jorku? – zdecydowała się odpowiedzieć po kwadransie.
– Bo tutaj nikt by tego nie docenił; to w ogóle jest kiepskie miejsce.
Spojrzała na jego twarz, a on uśmiechnął się ładnie. Potem powróciła wzrokiem na to samo łatwe miejsce przy styku ściany z sufitem korytarza.
– Nie mam kapelusza; właściwie nigdy nie zamierzałam mieć kapelusza – usłyszała swój głos po paru minutach.
– No, to porozmawiajmy o gwałceniu praw człowieka w Ameryce Środkowej albo w Czeczenii – zaproponował błyskawicznie i uśmiechnął się, i ona też się uśmiechnęła.
– Wolę o Biance Yagger.
– O tej Biance, co lata concordem z jednego przyjęcia na drugie?
– Ale też podejmuje najbardziej ryzykowne misje społeczne w najbardziej zapalnych ogniskach świata i wyjazdy opłaca zawsze z własnej kieszeni.
– Podobno swoją pewnością siebie, szykiem i szczerością budzi zgrozę żon polityków, wytrenowanych do roli tła.
Zastanowiła się po raz pierwszy, czy człowiek mówiący do niej nie mógłby być tym, któremu chciałaby urodzić dzieci. Nagle zdała sobie sprawę, że przecież on także jest bez pracy.



na Papieża
opowiem wam,
jak umierał Kaźmierz


Nie wiadomo już, czy wiało, czy tylko padało, i czy świeciło słońce; ludzie nie o pogodzie gadali – przyleciał helikopterem od dawna wyczekiwany Papież, w Kosowie zaczęto przebąkiwać o zakończeniu codziennych masakr Albańczyków i Serbów, drużyna piłkarzy ręcznych z miejscowości Kościan zakwalifikowała się do pierwszej ligi. Komu by się w taki czas chciało gadać o pogodzie. Tematów było od cholery.
Kiepską sobie wybrał Kaźmierz porę na śmierć, anonimową, niepamiętliwą, niesprzyjającą tworzeniu bohaterskich legend, choć, nie można powiedzieć, i takie próby czyniono.
– Podobnież, że już nie słyszy i nie widzi, i nawet ręką już nic nie napisze.
– Zżera go ten rak do szczętu; najpierw mu w gardle stanął, a jak mu wycięli, to się po całym Kaźmierzu poroznosił.
– To już nawet nie słyszy?
– Napuchnięty jest na buzi jak balon i mu z ropą kostki słuchowe wypłynęły, i oczy mu wyszły, a buzię to mu przeżarło, że nie ma w co nawet tego rosołku wlewać, co mu córka przynosi.
– I tak sobie już tylko leży i czeka?
– A co można zrobić?
– Może, jakby tak sam Papież do niego zaszedł…? Daleko nie ma, jak już tu jest.
– Ale jakby tak do każdego miał zachodzić… Natrudziłoby się Papieżysko, i śmieszno by było jakoś, jakby rząd musiał mu zaplanowaną marszrutę zmienić.
– Tak tylko mówię. Tyle o miłosierdziu nadmienia przez mikrofon…
– To jest miłosierdzie nie na nasze głowy. W tych rzeczach trzeba mieć wyczucie.
– Tak tylko mówię. A długo już tak sobie leży bez tych kostek słuchowych i bez rosołku?
– Nie, ze dwa miesiące wszystkiego będzie.
– Dla jednego to jak z bicza strzelił, jak się na przykład z nową kobietą szczęśliwie obswaja, ale dla innego, dajmy dla Kaźmierza, co się ze światem jedynie resztkami skóry komunikuje, to może być straszliwie za długo.
– Ale co można poradzić?
– Tak tylko mówię.
– No, ja myślę.
– A był chociaż trunkowy?
– I palący też, i można powiedzieć, zapracował sobie.
– Chyba mu źle nie życzycie?
– A gdzieżby, tfu, na psa urok!
– Nie bójta się tak, nie bójta. Jedno, co szkoda, że Papież do niego nie zajdzie. A daleko nie ma. Ale za mało znaczny widać na Papieża.
– A co by tu Papież poradził.
– Może by i nie poradził, ale jak by to było ładnie Kaźmierzowi umierać? Tyle że za ludzką pensję Papieża nie sprowadzisz, a co dopiero z renty…
– Nie bluźnijcie już lepiej, bo jeszcze co na was spadnie!
– Nie o to chodzi, tyle że jakbym był jak ten Kaźmierz, na świat już ślepy, głuchy, po kiepskim, psim życiu i bez nadziei na poprawę czegokolwiek, to lżej by było umierać, i nawet by się o wyzdrowieniu nie marzyło cudownym, bo jak sam Papież by oczy przybył zamknąć, to by już nie wypadało dalej żyć. Czasem na Boże Narodzenie puszczają takie filmy, sam widziałem.
– Są ładne filmy. I naprawdę się można wzruszyć.
Kaźmierz nie umarł tego dnia, ani tej nocy, choć w końcu umarł. Nie wiadomo, o czym marzył jego udręczony cierpieniami ciała umysł. Prawdopodobnie nie marzył o odwiedzinach Papieża, bo kiedy wypłynęły z jego opuchniętej głowy kości słuchowe i oczy, żona i córka nie znalazły sposobu, by zawiadomić jego resztki zdrowej skóry o wizycie Ojca Świętego. Prawdę powiedziawszy, stał się głuchy na wszystkie sygnały płynące ze świata; w każdym razie resztki jego skóry robiły wrażenie, jakby świat nie miał już dostępu do jego umysłu. Ciało Kaźmierza pochowano bez wyszukanych splendorów, choć jak się należy.


Ludwik Cichy

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.