26 kwietnia 2024, piątek

Dariusz Łukaszewski

Początek lata (opowiadanie, maj 2018)

 



Siedział prosto, jakby opatry o ścianę poczekalni u lekarza. Ale tu nie było żadnej ściany, żadnego szpitala. Świeciło słońce, a on siedział na dębowej kłodzie w środku rozbudzonego lasu, przy przecięciu dwóch piaszczystych dróg. Jedna łączyła wieś z łąkami, druga prowadziła z miasta nad jezioro.


Siedział w bezruchu, z rękami wspartymi na kolanach. Baldachim koron wielkich sosen rzucał przyjemny cień na głowę przykrytą szarą czapką z daszkiem, bez napisu. Zarośla czeremchy otaczały go zieloną, uspokajającą kurtyną. Stary, solidny, markowy rower w kolorze intensywnie niebieskim postawił podparty na nóżce.


Minęło południe i słońce przesunęło cień, więc teraz siedział w grzejących promieniach. Nie zmienił miejsca, czapki też nie zdjął.


Na rozgrzany piasek drogi, tuż przed nim, wypełzła beznoga jaszczurka padalec, znieruchomiała i rozpoczęła plażowanie. Kiedy słońce przykryło drogę cieniem, jaszczurka zsnunęła się w zarośla.


Miał już wstać, kiedy z oddali zaczął narastać hałas łamanych gałęzi. Coś w pośpiechu przedzierało się przez gęstwinę i było coraz bliżej.

W pędzie przemknęło stado muflonów. Jeden czarny byk z wielkimi rogami minął go z lewej strony, drugi popędził tuż obok prawej ręki. Za nimi gnało siedem brązowych samic z płowymi jagniętami. Wszystkie przegalopowały pomiędzy nim a niebieskim rowerem.


Pył wzniesiony pędem racic powoli opadał na piaszczystą drogę. Wysoko na sośnie ostro zastukał dzięcioł, a potem przeniósł się dalej i stukanie dochodziło jak zza kurtyny; w końcu ucichło. Wtedy przyczłapał zziajany pies. Na pysku miał jeszcze pianę, boki falowały po długim pościgu. Przypadł do piasku na drodze i wpatrywał się oczekująco w siedzącego na dębowej kłodzie.


Pies był czarny, potężnie zbudowany, rasowy, z obrożą świadczącą o dobrobycie właścicieli. Muflony, za którymi beztrosko zapędził się w głąb lasu, gdzieś zniknęły. Został sam, w miejscu którego nie znał. Wtedy dostrzegł siedzącego na pniu. Znajoma ludzka woń kazała mu podejść.


- No i zgubiłeś się – na dźwięk ludzkiego głosu pies podczołgał się bliżej, zamerdał ogonem i zamarł w oczekiwaniu.


Promienie słońca przedzierały się jeszcze przez liście drzew, majacząc na szarym piasku leśnych dróg jasnymi refleksami, ale było widać, że dzień zmierza już ku końcowi. Z daleka, od strony łąk doleciał krzyk żurawia. Jakieś małe zwierzę, wiewiórka albo kuna, zaszurało na korze sosnowych gałęzi. Dzięcioł znów puścił ostrą serię gdzieś nad głowami człowieka i psa. Mógł to być ten sam dzięcioł, ale mógł być inny.


Człowiek sięgnął dłonią do daszka czapki, uniósł ją nad głowę, przewietrzył i z powrotem nasunął. Pies podniósł się na przednich łapach i usiadł. Teraz było widać jego potężne barki i wielki łeb zwieńczający byczy kark.


- No, czas – powiedział człowiek i wstał. Podszedł do roweru, stopą zamknął podpierającą go nóżkę. Wsiadł i ruszył drogą prowadzącą na łąki, gdzie stała chata, którą dawno temu postawił tam jego ojciec. Pies patrzył jak postać oddala się. Potem pokłusował śladem, jaki koła zostawiły w szarym piachu leśnej drogi.




Nie ma już słońca nad skrzyżowaniem piaszczystych dróg przecinających las, więc nie ma i cienia od tego słońca. Jest noc, tłusta jak urodzinowy tort. Do dębowej kłody na skrzyżowaniu podchodzą dziki. Prowadząca locha prycha, odyniec też; stado obchodzi wielkim, bezpiecznym kręgiem miejsce naznaczone wonią psa i człowieka. Dziki wolą trzymać się od tego z daleka. Rano słońce zastanie dzikie stado na granicy lasu i łąki, ryjące w nowej trawie w poszukiwaniu białka dżdżownic, pędraków i nornic. W porze pierwaszych porannych wiadomości dziki powrócą w leśną gęstwinę. Z tych wiadomości ludzie w mieście dowiedzą się że ich dyktator rozpoczął umieranie. To nie będzie tak podane, ale jeśli to, co powiedzą ostrożni poranni spikerzy miałoby mieć jakiś sens, to musiałoby oznaczać właśnie to: zdrowie dyktatora właśnie rozpoczęło ucztę z panią śmiercią.


Człowiek obudzi się w swojej chacie na łące. Nie włączy porannych wiadomości, jak ma w zwyczaju, bo po otwarciu oczu zobaczy na podłodze psa. Podejdzie do lodówki, otworzy zamrażalnik i wyjmie dwie porcje mięsa: udo z jelenia i filet z lina. Pierwszy odmrozi się filet z ryby. Pies pochłonie go trzema chapsami i będzie oczekiwał na więcej. Jeleń dojrzeje do podania po godzinie. Radio wciąż będzie mówiło coś do ludzi, ale człowiek go nie włączy, bo wyjdzie z psem na długi spacer. Wieczorem odmrozi gęś, upiecze ją i pożre razem z psem. Radio będzie wrzało, kipiało, ale oni już będą spali, umęczeni słonecznym dniem na łące i w lesie. Ważne, przełomowe doniesienia nie mają do nich dostępu. Rano słońce znów wstanie na wschodzie, a zajdzie dopiero wieczorem na zachodzie. Lato.


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.