26 kwietnia 2024, piątek

Gostyńska 36

Spacerując (opowiadanie)

 



Szliśmy sobie bezwstydnie gapiąc się na gołe drzewa, które jesień rozebrała z liści. Nieoczekiwanie napotkaliśmy tęgawą panią bez pieska. Powiedziała nam dzień dobry i my powiedzieliśmy dzień dobry, zamieniliśmy parę słów. Była zdumiona, kiedy dowiedziała się, że nie zamierzamy mieszkać w blokach.

- Jak to? Przecież to takie wygodne – argumentowała. - Nie ma nic lepszego na starość, niż przenieść się do bloków.
- Ale nie jesteśmy jeszcze starzy – powiedziałaś, a ja nie zaprzeczyłem.


- Chyba, że tak... - rozmowa wyglądała na zakończoną.



Ruszyliśmy dalej drogą obsadzoną gołymi drzewami. Prowadziła do jeziora. Nagle przebiegł pies z butem w pysku. Zobaczył nas i przebiegł jeszcze raz, żeby pochwalić się zdobyczą. Pies był niewiele większy od buta. Spojrzeliśmy w dół na stopy – to nie mógł być nasz but, bo wszystkie były na swoim miejscu. Pies przeparadował jeszcze raz przed nami, po czym uznał, że nie jesteśmy najwdzięczniejszą publicznością i pobiegł gdzieś poszukać lepszej. Jednak nie sprawiał wrażenia zawiedzionego i merdał wesoło ogonem. Prawdopodobnie był to pierwszy but w jego życiu i niełatwo mu było rozstać się z radością jego posiadania.


Na końcu drogi natrafiliśmy na jezioro z kaczkami, łyskami, myszołowem, trzcinami i rybami. Była w nim też woda. Na brzegu siedział pan z wędką. Wyglądał na gościa, który potrafi pędzić bimber nawet z rabarbaru.


Weszliśmy na molo. Podpłynął perkoz. Dostrzegł nas i błyskawicznie zanurkował. Wynurzył się daleko, na krawędzi zasięgu naszego wzroku. Rozległ się odgłos pracującej piły. Jeden z miejscowych dorobkiewiczów stawiał płot wokół swojego domu wczasowego. Dom był nuworyszowski, stylizowany na dworek. Z gładkiej tafli jeziora poderwała się spłoszona para łabędzi. Najpierw długo startowała, nabierała rozpędu, aż wzbiła się w powietrze. Patrzyliśmy jak łabędzie oddalają się i wznoszą coraz wyżej, aż stopiły się z bielą nieba i zniknęły z naszego życia.


Na piaszczystej płyciźnie plaży pływały tysiące drobnych jazgarzy, główna atrakcja turystyczna dla ważniaków, którzy przyjadą tu latem, żeby rybki obgryzły im paznokcie u nóg. Teraz jazgarze są bezrobotne i kłębią się tłumnie, jak ludzie przed urzędem zatrudnienia w czasach kryzysu.


Z przybrzeżnych chaszczy wystawił łeb lis. Nie był rudy tylko srebrny. Ale może to był kot. Zeszliśmy z mola i przeszliśmy obok dworku, przy którym pracował dorobkiewicz z piłą. Spojrzał na nas wzrokiem człowieka, przez którego ptaki odlatują stąd do ciepłych krajów.


Idąc ścieżką wzdłuż zalesionego brzegu, doszliśmy do starej, suchej topoli. Na jej czubku siedział kormoran i gapił się na ciebie. Minęliśmy topolę i zaczęliśmy się oddalać, a kormoran wciąż siedział na jej czubku nieruchomo i dalej gapił się, z tym, że teraz na mnie. Nie wiadomo, po co to robił. Prawdopodobnie nie miał nic innego do roboty. Możliwe, że była to ukryta kamera.


Doszliśmy do okazałego domu w stanie surowym, który jakiś prezes zaczął budować z rozmachem w lesie, zanim przestał być prezesem. Porzucona betoniarka z wypełnioną gruszką, która skamieniała wiele lat temu, wskazywała że budowę przerwano nagle. Zamiast dachu na stropie wyrosły już brzozy, do których po ścianach wspinały się bluszcze na wyścigi z powojami. Teraz w solidnych, omszałych murach bez okien mieszkały wspomnienia, dla nas niedostępne. Postanowiłem wejść do środka i sprawdzić czy nie ma tam wisielca, bo było to idealne miejsce do tego, żeby się powiesić. Nie było wisielca. Znalazłem tylko konserwę z terminem ważności, który upłynął dwanaście lat temu.


Mieliśmy już iść dalej, gdy wśród gęstwiny krzaków zarastających dziedziniec dostrzegłem studnię. Zajrzałem w jej czeluść, żeby

sprawdzić czy nie ma tam porzuconego noworodka. Nie było.


- Nie wiem po co ludzie stawiają takie twierdze – powiedziałaś i poszliśmy stamtąd.


Dobrnęliśmy do ścieżki okalającej jezioro i ruszyliśmy dokończyć okrąg. Już przy plaży, ale po stronie przeciwnej do tej, z której wyszliśmy, zobaczyliśmy jeszcze jednego wędkarza: trzy kije wbite w ziemię, czwarta wędka w rękach, unoszona co chwilę dla sprawdzenia stanu robaka konającego w męczarniach na haczyku. Miałem ochotę go spoliczkować, więc mu się przyjrzałem; był to człowiek o wyglądzie tak przeciętnym, że aż trudnym do opisania, bez żadnych znaków szczególnych, czegokolwiek, co by go wyróżniało, pozwalało się na nim skupić, a co dopiero wkurzyć. Poszliśmy dalej nie zatrzymując się. Nawet nas nie zauważył, tak był pochłonięty byciem sobą.


Znów znajdujemy się na plaży, a tam but porzucony przez psa. Rozglądamy się, ale psa nie ma. But jest duży, męski, w środku skarpetka, ale bez nogi.


Przy molo dziewczyna i chłopak. Nie widzą nas jeszcze, bo patrzą na jezioro. Ona ma dłonie splecione na jego ręce. Kiedy nas dostrzega, szybko puszcza jego rękę, jakby trzymanie jej było czymś niestosownym.


Piasek plażowy wysycony jesienną wilgocią przykleja nam się do butów, gdy wracamy na parking do samochodu. Otrzepujemy buty na asfaltowej ścieżce dla rowerzystów i matek z dzieckiem. Na rowerze przelatuje Madonna. Mało na nas nie wpada, tak pedałuje. Ma czapkę, kaptur i ciemne filmowe okulary zasłaniajce pół twarzy, żeby nie można było jej rozpoznać, co od razu czyni ją jeszcze bardziej rozpoznawalną.


- To była Madonna? - nie dowierzasz.

- Tak.


- Ta Madonna do zarabiania pieniędzy?

- Tak.


- Ale co ona tutaj robi?

- A co my tu robimy?


Rysunek: Andrzej Bobrowski


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.