26 kwietnia 2024, piątek

Czytelnia człowieka dla ludzi

Gośka Maj

Szkicownik emigrantki, cz. XI




Dwunasty września

Nie mam siły opowiadać, co tam się dzieje, kładę stopy na deskę rozdzielczą i przymykam oczy,



suniemy po autostradzie w stronę jakiejś małej mieściny, jestem zmęczona, w radio wciąż te same piosenki, słaba stacja, Andrzeja ulubiona, amerykański rock, umiem zaśpiewać wszystkie refreny wszystkich czołowych wykonawców, ale nigdy tego nie robię, bo mam słaby głos. Wymyślam sobie filmiki, które mogłabym nagrać, gdybym miała kamerę. Trzeba by uchylić okno, filmowałabym odbicie w bocznym lusterku. Animacja wykorzystywałaby moje dłonie i szybę, przez chwilę wyobrażam sobie, że mam piękne dłonie, choć to nie ma znaczenia, bo przedstawienie jest o ścieraniu naskórka zamiast głaskaniu i granicach między poszczególnymi palcami, coś musi być przecież w zwrocie samotna jak palec. Andrzej pyta, co robię z rękoma, pytam, czy zrobi mi dzisiaj zdjęcie, bo czuję się piękna, pyta, czy spakowałam aparat, pytam, czy kiedykolwiek o czymś zapomniałam. Mówi, że nie, i milczymy, bo przecież znamy się kilkanaście tygodni i za kolejne kilkanaście się rozstaniemy, a moje kiedykolwiek powołało do życia inne językowe nieśmiertelności, nieskończoności i zawszości. Zastanawiam się cicho, dlaczego Horacio kochał Magę, zastanawiam się, bo jestem Talitą, Atalią, Atalitą, tak samo wciąż praży mi kark słońce i nie wiem, co mam z sobą zrobić, nawet kiedy wiszę kilka pięter nad ziemią. Poza tym, zawsze na głowę może spaść mi niebo, Talita o tym nie myślała, ale wiem, że tak może się stać, takie jak to, które teraz nade mną, czyste, jasne. Wszystko jedno, kto stoi za oknem, może tam nie być nikogo, postuluję Talitę bez torebki mate. Fotografie wychodzą piękne, za mną żaglówki, pokój w hotelu chłodny i czysty, więc rozbieramy się pospiesznie, ale potem już zupełnie nic, naskórki ocierają się o siebie, ale nie potrafimy się przytulić, więc silimy się na ironię, pytam, czego ode mnie chcesz, odpowiada, żeby było mi z nim dobrze. Robię z samą sobą zakład: jeśli zakocha się we mnie, to właśnie jutro i chociaż na ten dzień zostanę jego dziewczyną.

Nie możemy nigdzie zaparkować samochodu, śmiejemy się, że wysiądę przez okno i od razy wskoczę do wody, mam jasną sukienkę i czerwone usta, na śniadanie jedliśmy jajecznicę, musieliśmy zatrzymać się kilka razy na stacji benzynowej, żeby Andrzej kupił sobie zdrapki, jest uzależniony od papierosów jednej marki, alkoholu i zdrapek, wygrywa często i dużo, każdą wygraną przeczuwa, lubię ten rytuał, trzaśnięcie drzwi, podniesienie monety, zdrapywanie, jeśli wygrana – to kolejne trzaśnięcie drzwiami po nową zdrapkę, jeśli przegrana, zdrapywanie kolejnej zdrapki kupionej za pierwszym ciosem. Po trzech przegranych odjeżdżamy, znów się nie udało, chociaż i tak wciąż jest na plusie, kilkakrotnie wygrał po tysiąc dolarów, zazwyczaj na wiosnę, imprezował przez kilka dni, resztę przesyłał rodzicom. Rodzice bardzo go kochają, myślę, znalazłam niedawno kilka widokówek i list z domu, pisany ręką ojca, nie mogłam się rozczytać, więc tylko dowiedziałam się, czego życzą mu na imieniny i urodziny zarazem, bo kartki wypisywała matka, że zdjęcia dotarły, samochód ładny, schudł, dlaczego, zdecydowanie za rzadko się odzywa. Cholernie rzadko, pewnie ze dwa razy na rok, im dłużej jest się samemu, tym trudniej dzwonić i pisać, co można opowiedzieć o szarym mieszkaniu i monotonnej pracy. I że się nie wróci. Tym razem jednak wygrał, ale nie biegnie po kolejną zdrapkę, chcę zobaczyć zamek i ocean, ponaglam go.

Jak oni ten zamek przewieźli, kto wpadł na taki szalony pomysł, nie wiem, ale widzę: siedemnastowieczny zamek angielski, przetransportowany statkiem przez bogatego ekscentryka. Wieje lekki wiatr, jasna sukienka unosi się, faluje, czerwone usta rozchylają, słońce praży, odgrywam frywolną seksualność, jak z jakiejś reklamy, przymykam oczy, mówię mało, Andrzej wciąż mruży swoje, dotyka spieczonego karku, przytula mnie, bo nie wie, co innego ze mną zrobić, mógłby mnie na przykład zgnieść, potrącić ramieniem, ale nie, jest łagodniejszy, chce mnie chwycić za rękę, ale się cofam, wieczorem pijemy wino, jeszcze nigdy nie piłam tyle wina, nie łączyłam wina z pokruszonymi tabletkami od bólu głowy, trawą, wódką, kawą i herbatą, nigdy nie piłam w milczeniu, siedząc naprzeciw kogoś bez ruchu, czy możliwe jest powtórzenie, rozpraszam gęsty dym, który osiadł na naszych ramionach. Andrzej odpowiada, że nie. Przechylam gwałtownie kieliszek, dopijam resztki, mam ochotę rzucić kieliszkiem na oślep, ale odkładam spokojnie na stół. Nie udało się, przegrałam.


 

Druga połowa września


Wypełniam druki w polskiej firmie, Tom zwolnił mnie z obowiązkowych śniadań dla Ruthie, musiałabym wstawać o szóstej. Mój szef skończył w Polsce zerówkę i używa takich wyrażeń, jakby był ciągle dzieckiem, mam ochotę podać mu piórnik z temperówką i gumką, ale to nie te czasy, zazwyczaj też mówi poszłem zamiast poszedłem, a angielski Word nie podkreśla na czerwono tego typu błędów, więc pisze podobnie, jeździ sportowym samochodem i raczej za mną nie przepada, jestem przecież sztywniarą, żółtodziobem z Polski. Jego rodzice mają polski sklep w polskiej dzielnicy i polską restaurację na tej samej ulicy i w restauracji zdjęcie z byłym prezydentem w formacie plakatu filmowego oraz piwo Żywiec i pierogi ruskie. Zapraszam do tej restauracji Setha, informatyka, którego poznałam na jakiejś stacji metra. Popijamy gołąbki barszczem, tuż przed spotkaniem, a zaraz po pracy, kupiłam sobie na wyprzedaży buty, więc się nimi chwalę, bo już nie wiem, o czym mamy rozmawiać. Więc kiedy przychodzi do płacenia, Seth wypycha mnie z restauracji, nie mogę nawet sobie postawić małej porcji, niech sobie lepiej kupię kolejną parę butów. To wredne, kolonizatorskie, mówię, gdy już się rozstajemy, zrobiłeś tak, bo uważasz mnie za biedną Polkę, która przyjechała do cywilizowanego świata i kupiła sobie pierwszą parę butów. Odpowiada, że mam rację, ale że przecież jestem biedną Polką i on nic już na to nie poradzi. Jenny przyjeżdża jeszcze tego samego dnia i zanim zacznie opowiadać o Annie i Magdalenie powtarza prawie to samo: dla wszystkich chłopców, z którymi pójdę na kawę czy do kina, będę biedną dziewczynką z ubogiego kraju i nikt nie pozwoli mi za siebie zapłacić. Ciesz się, gdy w ogóle będą wiedzieć, gdzie jest Polska. Nie ciszę się, czuję się oszukana, to prawda, nawet w Polsce jestem biedna, ale tutaj, do teraz byłam przekonana, udawało mi się to zatuszować, pewnie wchodziłam do perfumerii i każdej przymierzalni, kupowałam, prawie wszystko, na co miałam ochotę, chodziłam ubrana modnie i stylowo, czy niepoprawny akcent i wschodnie rysy decydują o wszystkim, mam dość swojej słowiańskości, już z nikim się nie umówię, dupa i basta, tylko Jenny odwiedza mnie teraz codziennie, jeszcze nie wiem kim mam być, powierniczką czy pocieszycielką, choć w zasadzie nic się nie zmieniło, Magdalena wyjechała, nie wiadomo, co teraz zrobi. Jenny daje mi kartę telefoniczną i każe zadzwonić do matki Magdaleny. Niech wie, co zrobiła jej córka i odeśle laptopa. Mary jest policjantką, może narobić jej wielkich kłopotów, na przykład już nigdy nie będzie mogła wjechać do USA, na granicy ją przejmą i włożą do paki, a wtedy koniec z jakąkolwiek karierą, karana = przegrana. Ja mam o tym wieścić, straszyć i grozić, bo umiem mówić po polsku. Polka terminatorka, stręczycielka, kiedy słyszę głos matki Magdaleny w słuchawce, zaczynam drżeć i słone groszki leją się po policzkach. Magdalena jest w szpitalu psychiatrycznym, ta obca kobieta zrobiła jej krzywdę, najpierw zaprosiła na własny koszt, a potem wyrzuciła na bruk, jak śmie pani dzwonić i żądać wyjaśnień, jak śmie pani dzwonić i żądać wyjaśnień. Odkładam słuchawkę. Jenny zrobiła Magdalenie wielką krzywdę.


CDN



rysunek: Andrzej Bobrowski

 

 

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.