26 kwietnia 2024, piątek

Redakcja

Trochę Gombrowicza


Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, fragment/cytat



1958
IV

 

 

Wtorek

 

 

Zdarzyło mi się wczoraj... Coś jak dalszy ciąg psa w estancji...

Gdybym powiedział, że nic nie może się równać pod

pewnymi względami, w pewnym znaczeniu, ohydzie dylematu,

jaki przeżyłem... Że znalazłem się tam gdzie człowieczeństwo

musi wymiotować... Mógłbym to powiedzieć. Mogę też

dręczyć się tym — lub nie dręczyć — to właściwie ode mnie

zależy.

 

Leżałem w słońcu, sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim,

jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży. Są

to góry piaskowe, wydmy, obfite w przełęcze, zbocza, doliny,

labirynt obły i sypki, gdzieniegdzie porosły krzakiem wibrują -

cym pod nieustannym parciem wiatru. Zasłaniała mnie spora

Jungfrau, szlachetnie kubiczna, wyniosła — ale o dziesięć

centymetrów od mojego nosa rozpoczynał się wicher, sieczą -

cy bez wytchnienia Saharę, paloną słońcem. Żuki jakieś —

nie wiem, jak je nazwać — pracowicie snuły się po tej pustyni

w celach niewiadomych, I jeden z nich, nie dalej niż na odległość

mojej ręki leżał do góry nogami. Wiatr go przewrócił. Słońce

piekło mu brzuch, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne

zważywszy, że ten brzuch zwykł zawsze pozostawać w cieniu —

leżał przebierając łapkami i wiadomo było, że nic innego

mu nie pozostaje jak tylko to monotonne i rozpaczliwe przebieranie

łapkami — i już omdlewał, po wielu może godzinach,

już konał.

 

Ja, olbrzym, niedostępny mu swoim ogromem, który to

ogrom czynił mnie dla niego nieobecnym — przyglądałem się

temu machaniu... i, wyciągnąwszy rękę wydobyłem go z kaźni.

Ruszył naprzód, przywrócony w jednej sekundzie życiu.

 

Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identycznego

żuka, w identycznym położeniu. I wymachiwał łapkami. Nie

chciało mi się ruszać... Ale — dlaczego tamtego uratowałeś,

a tego nie?... Dlaczego tamten... gdy ten?... Uszczęśliwiłeś

jednego, drugi ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem

rękę — uratowałem.

 

Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem nieco dalej identycznego

żuka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami.

A słońce paliło mu brzuch.

 

Czyż miałem przemieniać moją sjestę w karetkę Pogotowia

dla konających żuków? Ale zanadto już zadomowiłem się

w tych żukach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym...

i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem

prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby zbyt straszne

wobec tego trzeciego żuka — zahamować akurat na progu

jego klęski... zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia...

Ba! Gdybyż pomiędzy nim a tymi, których wybawiłem,

była jakaś granica, coś co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania

— ale właśnie nie było nic, tylko dalszych 10 cm

piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, ,,trochę dalej"

wprawdzie, ale tylko ,,trochę". A przebierał łapkami tak samo!

Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem ,,trochę" dalej jeszcze

cztery żuki, wymachujące i palone słońcem — nie było rady,

wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie.

Poszły.

 

Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty

sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików

wymachujących: żuki. Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem.

I już tak sparzyłem się z ich męką tak bardzo w nią wsiąkłem,

że widząc opodal nowe żuki na równinach, przełęczach, w wą.-

wozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym

piasku ruszać się, jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą!

Ale, wiedziałem, to nie może trwać wiecznie — wszak nie tylko

ta plaża, ale całe wybrzeże, jak okiem sięgnąć, było nimi usiane,

więc musi nadejść moment, w którym powiem ,,dość" i musi

nastąpić ten pierwszy żuk nie uratowany. Który? Który?

Który? Co chwila mówiłem sobie ,,ten" — i ratowałem go

nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność

— bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie do-

konało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie

współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie ,,no, dość tego",

rozejrzałem się, pomyślałem ,,gorąco" i ,,trzeba wracać",

zabrałem się i poszedłem. A żuk, ten żuk, na którym przerwałem,

pozostał wymachując łapkami (co właściwie było mi już

obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy — ale wiedziałem,

że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności

i niosłem ją w sobie, jak rzecz obcą).


Fragment pochodzi z:

Witold Gombrowicz, DZIENNIK 1957-1961, Wydawnictwo Literackie

Ilustracja: Tomasz Bohajedyn

 

 



   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.