Czytelnia człowieka dla ludzi
Trzy drogi do morza
I Picasso, Chagall, Strawiński, Julien Huxley, Hemingway, Churchill przestawali być dla niej tylko nazwiskiem, a zamieniali się w znajomych i w osoby, które się nie tylko fotografuje, ale idzie z nimi jeść albo które nawet do człowieka telefonują.
Klick!!!
Ingeborg Bachmann, fragment opowiadania „Trzy drogi do morza” z tomu „Symultanka”, wydanego przez „Czytelnik” w 1975 roku, przekład Anna M. Linke
Gdy wyjechała do Wiednia i rozpoczęła tam pracę, odczuwała już jednak gorączkę przestrzeni, żywą niecierpliwość, niepokój, i pracowała wówczas aż tyle i tak dobrze, gdyż pracowała na cud: cud dalekiej podróży, zrazu nie było nawet pewne, czym zostanie, ale przy swej energii osiągnęła tyle, że pozwolono jej pisać na maszynie i załatwiać telefony w jednej z redakcji owych szybko powstających po wojnie pism ilustrowanych, które okazywały się efemerydami, niebawem pisywała już drobne reportaże, nie wiedziała tylko, że nie ma wybitnego talentu do pisania, lecz nikt tego nie zauważył, bo inni też nie więcej potrafili. Jej promienny zapał był natomiast tak przekonujący, że uznano ją za zdolną i dzięki temu poznała mnóstwo ludzi, biegała z fotografiami, harowała nad jakąś story lub tekstem do zdjęć, poznawała coraz więcej ludzi i lubiano ją. Nie nauczyła się niczego porządnie i niekiedy myślała rozpaczliwie, że przecież powinna iść jednak na studia, ale było już za późno, a wiara w cud była w niej tak przemożna, że chwytała wszystko z wielką bystrością i dlatego uchodziła za inteligentną, mimo posiadania nader powierzchownych wiadomości ze stu dziedzin; właśnie chwytała wszystko, co było aktualne i o czym kilku jej przyjaciół naprawdę coś wiedziało. Potem pojechała przypadkowo pierwszy raz z fotografem, który zachorował w drodze, więc w obawie o tę tak ważną story zaczęła sama fotografować i znów tak szybko to opanowała. Ten przypadek nastawił niejako przekładnie na tor jej życia, bo fotografowała lepiej, niż pisała, a tego przecież nie mogła wiedzieć ani nawet przypuszczać, że daleko na tym zajedzie, i to bardzo daleko!
Zresztą ostateczne rozstrzygnięcie nastąpiło dopiero, kiedy pewien niemiecki fotograf, Willy Flecker, mający już wówczas renomę, a od pewnego dnia już jej nie mający, przyjechał do Wiednia i po krótkiej współpracy zabrał ją z sobą do Paryża i niejednego nauczył; przez niego poznała Duvaliera, który był jedynym wybitnym fotografem światowej sławy przez dziesiątki lat, i spodobała mu się mała Tyrolka, jak ją żartobliwie nazywał. Elisabeth, przybyła z nicości, z jakiejś dyletanckiej redakcji w Wiedniu, zaczęła niebawem podróżować ze starym panem jako asystentka, uczennica, sekretarka, a potem już jako niezbędna współpracownica, i dziecinne marzenie, jakie śniła w Wiedniu, przestało być marzeniem, przedzierzgnęło się w rzeczywistość, która oszołomiła ją zrazu. Jechała z Duvalierem do Persji, do Indii, do Chin, a kiedy wracali do Francji, by przygotować jego następną książkę, poznawała - mimo że był on najbezwzględniejszym pracodawcą, jakiego zdarzyło jej się oglądać, wyzyskującym i ją nielitościwie - otóż poznawała ludzi, których pan Matrei obejmował określeniem „zna cały świat". I Picasso, Chagall, Strawiński, Julien Huxley, Hemingway, Churchill przestawali być dla niej tylko nazwiskiem, a zamieniali się w znajomych i w osoby, które się nie tylko fotografuje, ale idzie z nimi jeść albo które nawet do człowieka telefonują. I po odebraniu pierwszych udziałów, przyznanych jej przez oględnego, a może nawet skąpego Duvaliera, od razu zrozumiała, że stosowniej jest mieć trzy suknie od Balenciagi lub innego wielkiego krawca - który później przez czas krótki znajdował w niej inne upodobanie, studiując i podkreślając jej genre - aniżeli dwadzieścia tanich. I chociaż była opętana robotą i nie myślała o niczym innym, tylko aby się coraz bardziej doskonalić, wyrobiła sobie jednak styl, „klasę", jak mawiał jej niemiecki przyjaciel, bo nosiła już wyłącznie i czyniła wyłącznie to, co najlepiej do niej pasowało. Z chudej i długiej małej Matrei, która jako dziewczyna nie mogła się w Wiedniu specjalnie podobać, paryżanie zrobili „typ", który przyjął się dopiero znacznie później jako interesujący i urodziwy. Dlatego też był to jej pech, że w Wiedniu ją tylko lubiono, ale mężczyźni widzieli ją jako coś nijakiego. Kiedy więc przekroczywszy dwadzieścia trzy łata pozostawała wciąż miłą przyjaciółką znakomitości, nie wywoławszy raz bodaj zazdrości w żonach i przyjaciółkach tych ludzi, postanowiła położyć kres temu przykremu stanowi rzeczy.
Wahała się krótko pomiędzy Leonem Jordanem - lekarzem rozpoczynającym karierę, a Harrym Goldmannem, który nie był wprawdzie lekarzem, lecz któremu przypisywano tłumy kobiet, po czym zdecydowała się na Goldmanna, bo jej się bardziej podobał. Było to spokojne, chłodne postanowienie i po paru miesiącach usłyszała wskutek niedyskrecji, ale bynajmniej się nie przejmując, że aktorka X opowiedziała swojemu przyjacielowi Y, który powtórzył to panu Z, wielbicielowi Elisabeth, iż jest ona najzupełniej frigide, chociaż to urocza osoba. Zastanawiała się nad tym zdziwiona, przypuszczalnie była to nawet prawda, bo choć nie posądzała o tę gadaninę Goldmanna, lecz innego, owszem, jednego z tych, z którymi również spróbowała kiedyś, ale przecież owi mężczyźni nie mogli wiedzieć, że szła do nich, jak się idzie na salę operacyjną, by sobie usunąć wyrostek robaczkowy: bez znaczniejszego niepokoju, ale przecież i bez entuzjazmu, z ufnością, że doświadczony chirurg, jak w jej przypadku doświadczony mężczyzna, już sobie poradzi z takim drobiazgiem. Nie będąc bynajmniej komediantką, zachowywała się potem wobec tych mężczyzn, Goldmanna i innych, z neutralną serdecznością, przyjacielsko, nie taka z niej dziewczyna, która rujnuje małżeństwa i przyjaźnie albo czepia się kogoś z roszczeniami i uczuciami; bo w dzień nie istniało już dla niej nic z tego, co się zdarzyło ubiegłego wieczora czy popołudnia, i dopiero kiedy w Paryżu poznała Trottę, odmieniła się tak całkowicie, że przestała w ogóle pojmować swoje czasy wiedeńskie i swoje tam zachowanie się. Nie mogła już sobie nawet wyobrazić, że obojętnie kładła się do jakiegoś łóżka, by - jak sądziła - dostarczyć danemu mężczyźnie przyjemności, nie wątpiąc nawet, że przyjemność sprawia. Gdyż już od pierwszej godziny pragnęła się podobać Franzowi Josephowi Trotcie i obawiała się, i trwożyła po kobiecemu.
Zaczęła mobilizować wszelkie środki, aby go zdobyć i zatrzymać, poniechała wszelkiej gry, bo jakże mogłaby zainteresować sobą tego dziwnego, wyniosłego człowieka, skoro nagle sama wydała się sobie zgoła nieinteresująca i nie wiedziała, co oznacza jego ironiczne zachowanie się, które przez pięć minut tłumaczyła pomyślnie dla siebie, a przez następne pięć - jako niepomyślne. Pierwsze dnie, kiedy szukała Trotty i uciekała przed nim, a on szukał jej i uciekał, były końcem czasu jej dziewiczego, początkiem jej wielkiej miłości. I chociaż później, zależnie od każdorazowego, chwilowego punktu widzenia, sądziła, że jakaś inna wielka miłość była jej wielką miłością, to jednak przecież Trotta, po przeszło dwu dziesiątkach lat na górskim szlaku numer jeden, był jeszcze raz jej największą miłością, najbardziej niepojętą, najtrudniejszą zarazem, obarczoną nieporozumieniami, kłótniami, niemożnością dogadania się, nieufnością; ale przynajmniej była naznaczona przez niego, nie w zwykłym znaczeniu tego słowa, że ją uczynił kobietą (bo do tego czasu mógł był to uczynić ktoś inny), lecz że za jego sprawą, dzięki jego pochodzeniu uświadomiła sobie wiele rzeczy, i że on, autentyczny wygnaniec i straceniec, zamienił ją - awanturnicę oczekującą Bóg wie czego od świata - w wygnankę, bo dopiero po swojej śmierci z wolna wciągał ją w zatracenie, oddalał od cudów, dał jej poznać obczyznę jako przeznaczenie. To było najważniejsze w ich stosunku, lecz ponadto było coś jeszcze. Zawsze bowiem wszystko zależy od tego, gdzie się szuka tej najważniejszej sprawy, a Elisabeth nie zważała wówczas na wszystkie wypowiedzi Trotty, syna tego bajecznego rodu, który nigdy „nie przebolał", wiedziała od niego także o jego ojcu, że i ten przestał kiedyś rozumieć swoją epokę i pytał w końcu: Gdzie mam się teraz podziać, ja, Trotta? Gdy świat skończył się ponownie dla Trotty w roku 1938; dla jednego z tych, co musieli raz jeszcze zejść do Krypty Kapucynów i wiedzieli tylko, co znaczy „Boże, chroń nam", choć przedtem czynili wszystko, by obalić dynastią Habsburgów.
Najważniejsze było, że Trotta odbierał Elisabeth pewność w robocie, kiedy po śmierci Duvaliera pracowała dla najlepszego pisma ilustrowanego Francji, a on zatruwał ją, z wolna zmuszając, by zastanawiała się nad swoim zawodem. Gdy raz przyszła do niego, płacząc bezradnie, bo jeden z jej przyjaciół (którego niezbyt dobrze znała, ale zawsze miała wszędzie tylu przyjaciół) zginął podczas walk ulicznych w Budapeszcie fotografując, wykrwawił się z aparatem w ręku, Trotta pozwolił jej płakać, milczał krnąbrnie. Później straciła - i ona, i redakcja, a przede wszystkim ta lepsza, sumienniejsza Francja - trzech fotografów i jednego reportera w Algierii, dwu dziennikarzy w Suezie, wówczas Trotta powiedział: Więc wojna, którą fotografujecie dla innych do śniadania, i was samych nie oszczędza. Nie wiem, nie potrafię przelać ani jednej łzy po twoich przyjaciołach. Jeżeli ktoś skacze w ogień, żeby przywieźć do domu parę drobnych zdjęć o umieraniu innych, to może przy tym sportowym hazardzie sam stracić życie, nie ma w tym nic szczególnego, po prostu ryzyko zawodowe i nic więcej. Elisabeth była zdumiona, wszystko, co wówczas robili, wydawało się jej jedynie słuszne, ludzie muszą się dokładnie dowiedzieć, co się tam dzieje, i muszą zobaczyć te zdjęcia, żeby nimi wstrząsnęły, „obudziły". Trotta rzekł tylko: Tak, naprawdę muszą? A czy chcą? Obudzeni bywają przecież tylko ci, którzy potrafili sobie to wyobrazić bez was. Myślisz, że musisz mi pofotografować zburzone wsie i trupy, żebym sobie wyobraził wojnę, lub te hinduskie dzieci, żebym wiedział, co to jest głód? Cóż to za głupia zarozumiałość! A ktoś, kto tego nie wie, będzie przeglądał te wasze udane sekwencje zdjęć jako esteta albo po prostu z obrzydzeniem, ale to ma chyba zależeć od poziomu fotografii, tak często przecież o tym mówisz, jaki ważny jest poziom, czyż nie dlatego cię wszędzie posyłają, że twoje zdjęcia mają wysoki poziom? pytał z lekkim szyderstwem. Elisabeth argumentowała, zapalczywa, rozsądna jeszcze w pierwszej bezradności, ale też po raz pierwszy ktoś jej usunął grunt spod nóg, powiedziała tedy przekornie: I żebyś wreszcie zrozumiał, że to dla mnie poważna sprawa, pójdę teraz i z przekonania - z przekonania - poproszę, żeby Andre mnie wysłał do Algierii, dotychczas był temu stale przeciwny, ale nie rozumiem, dlaczego ma mi to zostać oszczędzone, a mężczyznom nie. Przecież w innych dziedzinach nie jest tak już od dawna!
Wówczas Trotta przeżywał z nią okres szczytowy: kochał ją jak kogoś, kogo ma się utracić, rozpaczliwie i trwożnie, z zatroskaniem, z jakim ona go zazwyczaj kochała, i prosił ją, by nie odjeżdżała. Nie jedź: to nie jest słuszne, ja wiem, co masz na myśli, ale to nie ma przecież sensu, sama z czasem dojdziesz do tego wniosku. Ani ty, ani twoi przyjaciele nie zakończycie tym wojny, wszystko odbędzie się inaczej, a wy nic nie zdziałacie. W ogóle nie mogłem nigdy zrozumieć ludzi, którzy potrafią patrzeć na te szablony, ach, nie, na tę rzeczywistość zamienioną w najlichszą imitację, przecież nie ogląda się umarłych dla podniesienia ducha. Kiedyś, było to w Sudanie, nie rzuciło mi się w oczy nic prócz rozplakatowanego wszędzie napisu dla białych, bo jedynie oni nie znają uczucia wstydu, że zabrania się pod surową karą fotografowania „human beeings". Zapomniałem o Nilu i o wszystkim innym, tylko nie o tym zakazie. I chociaż Elisabeth nadal upierała się przy doniosłości tego, co czyni ona sama i inni, jak dyskutują i jak postępują, by chronić wszystkich narażonych na ataki, przerzucać Algierczyków w bezpieczne kraje, przede wszystkim do Włoch - zaczęła niepostrzeżenie widzieć swój zawód w innym świetle, gdyż mając głowę stale pełną aktualnych wydarzeń nie zastanawiała się była dotychczas nad co drażliwszymi odcieniami prawa i bezprawia, jak Trotta. Powstało w niej też podejrzenie, iż w pracy jest coś ubliżającego i że Trotta nie mając słuszności ma ją przecież w jednym punkcie: cóż bowiem różni znów tak bardzo zdjęcia upadku z okna, katastrofy kolejowej, płaczących matek i straszliwych slumsów od fotografii nadsyłanych ze wszystkich widowni wojen? I gdyby tylu fotografów nie fotografowało tego rzeczywiście, wówczas można by te zdjęcia równie zręcznie montować, jak umiejętnie fałszuje się oryginały obrazów, nie wystawiając się na niebezpieczeństwo niepowodzeń i nie mając innego celu nad udane fałszerstwo. Serie zdjęć, jakie reprodukowano, nie były prawie nigdy sfałszowane, ale Elisabeth inaczej na nie obecnie patrzała, zwłaszcza zaś na ostatnie prace młodego Pedrizzi, który wkrótce potem z kilku Algierczykami i jeszcze jednym Francuzem (tych wspominano tylko ubocznie, bo prasa znała jedynie Pedrizziego i uczyniła go bohaterem kilku wzmianek pośmiertnych) zginął wysadzony w powietrze. Trotta podrwiwał ciągle z jej młodej niewzruszonej wiary. Ludzie powinni przecież czytać, poza tym wiedzą wszystko i tak, jeszcze nim przeczytali. Ty także czytasz, jakbyś nie wiedziała o tym, wszelkie sprawozdania o okrucieństwach, jedno do drugiego podobne, a ty czytasz i wiesz, że to nieludzkie, że musi się to skończyć, a potem chciałabyś to jeszcze może sfotografować, żeby setki tysięcy mogły także zobaczyć, jak się torturuje. Bo wiedzieć to nie dosyć! Elisabeth rzuciła w niego książką, którą właśnie czytała, głęboko poruszona, lecz nie trafiła w głowę i książka spadła mu ukosem na ramię. Trotta wziął Elisabeth w ramiona i potrząsnął. Ależ ty nic nie rozumiesz, a tobie, tobie nie wolno źle rozumieć! Mówię tylko, że to bezczelność, że to poniżenie i podłość pokazywać jednemu człowiekowi, jak inni cierpią. Bo naturalnie w rzeczywistości jest inaczej. Więc robić to tylko po to, żeby ktoś na moment odstawił kawę i szepnął: ,,co za okropność", a kilka osób oddało nawet głosy innemu stronnictwu podczas wyborów, zresztą i tak zrobiliby to - nie, moja droga, to nie ja uważam ludzi za z gruntu złych i niezdolnych pojąć cokolwiek, i na zawsze straconych, to ty tak sądzisz, bo inaczej nie myślałabyś, że prócz kilku przykazań potrzebny im jest jeszcze reportaż, „surowiec", jak to nazywa twój Willy
Elisabeth rzekła: Powiadam ci jeszcze raz, ale po raz ostatni, że to nie jest mój Willy, a ludzie muszą wreszcie dojść do rozumu! Zrobię w tym celu wszystko, co będę mogła, chociaż to bardzo mało.
O, do jakiego, do jakiegoż rozumu, skoro przez wieki do niego po dziś dzień nie doszli! Czego potrzeba, aby ich doprowadzić do rozsądku, żeby ciebie doprowadzić do rozsądku!
Ależ ja podziwiam wszystkich, wszystkich Francuzów, którzy razem z nimi za wolność i niepodległość... bo myślę, że dla Algierii najważniejsza jest wolność... Ponieważ Trotta się śmiał, zaczęła się jąkać z wściekłości i bezsilności, on zaś rzekł: Nie zapominaj, że sam jestem Francuzem i nie widzę w tym nic godnego podziwu, ty dzieciaku, poszedłbym natychmiast, bo z przyjemnością wybielę sobie ręce przy pomocy tych Francuzów, którzy są przedmiotem twego podziwu, bo je zabrudziłem. Ale z pewnością nie chcę być za to podziwiany. A wolność, taka wolność, co nadejdzie i będzie trwała jeden dzień — jest nieporozumieniem!
Bo ty nie jesteś Francuzem, rzekła Elisabeth znużona. Nie rozumiesz ich dramatu ani ich samych.
Nie. Nie rozumiem ich, bo wcale nie chcę. Kto może ode mnie wymagać, żebym ich jeszcze rozumiał! Wystarczy, że stałem się jednym z nich i znów muszę mieć udział w dziedzictwie, którego sobie nie wybierałem.
Nie żyjesz we współczesności, rzekła rozgoryczona. Nie mogę przestawać i gadać z kimś, kto tylko zabłąkał się w czasie, a nie żyje w nim.
Ja w ogóle nie żyję, nigdy nie wiedziałem, co to jest życie. Szukam go w tobie, ale nie mogę sobie nawet wyobrazić, że potrafiłabyś mi je dać. Ty stwarzasz tylko pozory życia, bo włóczysz się i zadręczasz gwoli czemuś, o czym za parę lat nie będzie już prawie wiadomo, po co to było!
Rozstali się tuż przed zakończeniem wojny algierskiej. Kiedy wszyscy inni przeszli już nad nią do porządku dziennego, Elisabeth patrzała jeszcze, w co się wyradza owa wolność, i wróciła z Nowej Algierii przygnębiona, rozpowiadając jednak ostentacyjnie, że to szalenie ciekawe; pisała z ostrożnymi zastrzeżeniami różne pochwały i godzinami odczytywała swoje teksty do fotografii, zanim je odesłała - pierwsze przekroczenie granicy kłamstwa, z czego zdawała sobie sprawę; ale nie mogła już rozmawiać z Trottą, gdyż ten opuścił pewnego dnia swój hotel, nie pozostawiając adresu. O wiele później wpadł jej przypadkowo do rąk esej „O torturze" jakiegoś autora o francuskim nazwisku, który był jednak Austriakiem mieszkającym w Belgii; i wtedy zrozumiała, co miał na myśli Trottą: gdyż było tam wyrażone to, czego nie mogła wyrazić ani ona, ani inni dziennikarze, czego nie zdołały wypowiedzieć ocalone ofiary, których zeznania publikowano w kreślonych naprędce dokumentach. Chciała napisać do tego człowieka, lecz nie wiedziała, co mu powiedzieć ani dlaczego chce mu coś powiedzieć; bo najwidoczniej potrzeba mu było wielu lat, by przedrzeć się skroś powierzchnię ohydnych faktów; aby zrozumieć te stroniczki, które mało kto będzie czytał, trzeba by czegoś więcej aniżeli mały przelotny strach. Bo ten człowiek próbował zgłębić to, co się z nim stało w ruinie ducha, a również to, w jaki sposób człowiek zmieniwszy się żyje dalej w głębokim zniweczeniu.
Nigdy nie zdobyła się na napisanie tego listu, nie przyjęła tylko kilku zamówień. Andre spytał raz ubawiony: Czy się boisz, Elisabeth? Odpowiedziała unikając jego wzroku: Nie, ale nie mogę i nie potrafię wytłumaczyć tego. Może mi to przejdzie, ale mam wątpliwości, dzisiaj to chyba byłaby hańba.
Andre, trzymając już znów słuchawkę telefonu i nie dosłyszawszy o tej hańbie, dodał jeszcze po rozmowie, straciwszy poprzedni wątek: Najlepiej wypocznij sobie, bo jeżeli chciałabyś raz przypadkowo usłyszeć moje zdanie, ale zapomnij od razu, co ci powiem, żebyś mi nie wpadła w zarozumiałość, jesteś znacznie odważniejsza od naszych panów, którzy udają odwagę, a są tylko chciwi albo sobie w ten sposób dodają otuchy. A tobie to minie: zanadto cię ostatnio zawaliłem robotą, wiesz, że ze mnie kanalia, która wyzyskuje jak może, ale przynajmniej wiem o tym, a gdybym taki nie był, jak wyglądałoby nasze sławetne pismo?
Dziękuję ci, kanalio, rzekła Elisabeth z uśmiechem. Wiem już od dawna, że nią jesteś, ale ja właśnie lubię pracować dla takich kanalii jak ty, tylko nie wiem, czy powinnam teraz właśnie wypoczywać. Prześpię noc i jutro dam ci odpowiedź!
(...)
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.