27 kwietnia 2024, sobota

Czytelnia człowieka dla ludzi

Redakcja

Vesna Goldsworthy






Morele i Grejpfruty, i Czarnobylskie truskawki



 


Vesnę Goldsworthy spotkaliśmy w Poznaniu, w
Biblioteka Brytyjska, ul. Ratajczaka 39, podczas spotkania, prowadzonego przez Joannę Roszak

 

Morele i Grejpfruty: - Czy Pani jest pewna, że zakończyła pisać tę książkę, czy też ona będzie miała ciąg dalszy?

 

Vesna Goldsworthy: - Hm… Zakończenie jest takie trochę otwarte, rzeczywiście, ale nie sądzę żebym miała w najbliższym czasie pisać wspomnienia. Nie wcześniej niż za 40 lat. To jest taki okres, który pozwala spojrzeć na swoje życie. Teraz piszę powieść i bardzo mnie bawi wymyślanie  postaci, umieszczanie ich w różnych miejscach, sprawianie, że wszyscy oni są tacy jacy są, czyli mądrzy, mniej mądrzy, zabawni, albo nudni. Teraz straszę swoją rodzinę, że jak się będą źle zachowywali to ich opiszę

 

Pani książkę dostałem dopiero wczoraj, od wydawnictwa „Czarne”, więc nie mogłem jej jeszcze skończyć. Zacząłem więc w pośpiechu zaznaczać najlepsze fragmenty, no ale szybko zorientowałem się, że tych dobrych fragmentów jest tyle, że właściwie lepiej czytać wszystko, jak leci, bez zaznaczania. Miałem takie wrażenie, jakbym czytał Karen Blixen „Pożegnanie z Afryką”, tyle że to było zupełnie inne pożegnanie. Nie mogłam oczywiście przeczytać całych „Truskawek” w trzy godziny – tyle trwała moja podróż na spotkanie z Panią - więc przeskoczyłem – opuszczając środek – na koniec. I wtedy zrozumiałem dopiero o czym ja właściwie czytam, i stąd moje pytanie, czy Pani zakończyła pisanie tej książki? Bo idąc tutaj strasznie byłem przejęty, po lekturze o wypadaniu włosów, o umęczonym ciele naszpikowanym veflonami. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić to spotkanie, zapytałem organizatorów czy można będzie zrobić zdjęcia, a samego siebie, czy mogę w ogóle wziąć udział w takim objazdowym show?  Tymczasem widzę roześmianą kobietę, która tryska witalnością… krótko mówiąc – jak się Pani czuje?

 

- Dziękuję, czuję się bardzo dobrze. Karen Blixen jest tą pisarką, którą bardzo lubię, szanuję i podziwiam, i z którą się identyfikuję. Trafił pan – strzał w dziesiątkę. Podoba mi się jej życie, też bym chciała mieć farmę w Afryce. Jest między nami coś wspólnego, taki rodzaj odwagi w sposobie traktowania przeciwności, takich bardzo osobistych dramatycznych sytuacji. Natomiast wracając do zdrowia - w Anglii,  na takich spotkaniach jak to, zdarzało mi się spotykać z taką reakcją na mój widok: „O! to pani zyje!? A nam się wydawało, że pani już nie żyje.” Właściwie nie wiem kogo się spodziewali spotkać – wampira bałkańskiego? Książkę zaczęłam pisać w lutym, kiedy nie bardzo było wiadomo jak to ze mną będzie, ale już w kwietniu okazało się że chemioterapia dobrze działa, i że raczej będzie ze mną dobrze, bo nowotwór się kurczy i znika. Historia leczenia tej choroby była nietypowa, bo najpierw była chemioterapia a potem dopiero była operacja, podczas gdy zwykle najpierw usuwa się guza, a potem  stosuje terapię chemiczną. U mnie ta metoda zadziałała bardzo dobrze, przez całe lato nowotwór się kurczył, potem były dwie operacje, już po pierwszej widać było, że sprawy idą w dobrym kierunku. Przed pierwszą operacją dawano mi 21 % przeżycia rzez najbliższe pięć lat, a po drugiej dostałam 86% szans na przeżycie do 2009 roku. Dalej było coraz lepiej. Po prostu trzeba się nauczyć z tym żyć i nie robić z tego wielkiego problemu. Mnóstwo ludzi żyje w ten sposób, tak że… minęło pięć lat i ja się czuje bardzo dobrze. Historia choroby nie jest najistotniejszą warstwą książki, starałam się zepchnąć ją na margines. Nie chciałam, żeby mnie pamiętano jako „Angielską Pacjentkę”. Chodziło mi o to, żeby choroba nie zdominowała książki.

 

Pani to pisała już po tym wszystkim, to są wspomnienia?

 

- Nie, podczas. Rozpoczęłam pisać trzy tygodnie po tym jak się dowiedziałam o nowotworze, przez cały proces leczenia, i skończyłam pisać po drugiej operacji, leżąc w szpitalu w Londynie.  Po tej drugiej operacji, która trwała 8 godzin, bardzo wolno mój organizm dochodził do siebie, lekarze podawali mi kroplówkę, taki koktajl z morfiny i heroiny, to był taki bonus od brytyjskiej służby zdrowia. Oczekiwałam jakichś niebywałych halucynacji, a jednym doznaniem było złudzenie deszczu, iluzja, że cały czas leje, i strugi wody walą o szyby. A to był sierpień, bardzo słoneczny sierpień I to jest ostatni rozdział książki, taki sen o Anglii deszczowej, taka halucynacja.

 

Pani pisała wtedy jakąś książkę, odłożyła ją pani, przestała się nią zajmować, ona straciła znaczenie w tamtym momencie. Zaczęła pani pisać „Truskawki”. Czy pani wróciła do tej porzuconej książki, czy też to wszystko co było takie ważne przed chorobą straciło znaczenie, po tym dramatyczny doświadczeniu?

 

- To, co przerwałam pisać, to była książka o podróżach, relacje z mojego prywatnego zwiedzania świata: Afryka, Pakistan Maroko… Kiedy się rozchorowałam musiałam zaprzestać podróżowania. Jeszcze do tego nie wracam. Jeszcze – ale może jutro?... Tak to wygląda.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przeczytajcie kilka fragmentów „Czarnobylskich truskawek”

 

(...) Już jako dziesięciolatkę fascynowały mnie tak skrajne przykłady męskości, że nie łatwo byłoby znaleźć Księcia z Bajki, który sprostałby moim wymaganiom. Wkrótce też rozpoczęły się poszukiwania autodestrukcyjnego drania z widokami na odpowiednie stanowisko, który bez szemrania łożyłby na rodzinę, nie bił i nie zdradzał. (...)

 

(...) Urodziłam się  pierwszego lipca 1961 roku, choć ma się rozumieć, sama tego nie pamiętam. Tego dnia przyszła na świat również Diana Spencer. Trzydzieści sześć lat później, gdy pracowałam w sekcji zagranicznej BBC, dokąd zawiodły mnie meandry mego życia zawodowego, w porannym serwisie obwieściłam serbskim słuchaczom wiadomość o jej śmierci, która jak sądzę, w tym momencie nie była w stanie szczególnie poruszyć mych rodaków. Jedną z nielicznych osób, która zareagowała, był mój kuzyn. Zganił mnie przez telefon za zbyt żałobny głos. A przecież księżna nie zakończyła życia jak przystało matce dwóch synów, ale jak jakaś midinetka, paryska ekspedientka – w nocy, pod mostem, w objęciach egipskiego milionera. Bez godności, podkreślił, całkowicie odarta z godności! (W moich stronach każdy dzień powinien być przeżyty tak jakby był ostatnim dniem życia; nie w sensie hedonistycznym – rzecz w tym, by, o ile to możliwe, nie dać się złapać śmierci w trakcie robienia czegoś, co mogłoby się okazać kłopotliwe dla rodziny). Śmierć Diany miała być dla mnie przestrogą. Z odległości tysiąca mil klan zwolenników godnej śmierci bacznie mnie obserwował i powściągliwość była jedyną rzeczą, jaką mogłam im się zrewanżować. (...)

 

(...) Często, gdy wróciwszy z pracy, włączałam telewizor, by obejrzeć wieczorne wiadomości, na ekranie pojawiały się stojące w płomieniach krajobrazy z mojego dzieciństwa. Od czasu do czasu migały też znajome twarze. Podczas relacji z Prištiny przez ekran przemknął szkolny kolega ubrany w kuloodporną kamizelkę. Nie umiałam powiedzieć, jak się tam znalazł. Gdy dyrektor teatru w Sarajewie wskazywał na płonący ratusz miejski, poznałam w nim krzywonogiego chłopca, z którym wiele lat wcześniej chodziłam na łyżwy. Zdałam sobie sprawę, że rzeczniczka bośniackiego ministerstwa obrony to młoda muzułmańska dziennikarka, którą w pewien upalny sierpniowy wieczór poznałam w nadmorskiej miejscowości. Nad piwem i gorącymi mulami rozmawiałyśmy o sekretach, które najłatwiej powierza się ludziom kompletnie obcym. Choć do dziś pamiętam każde słowo tej rozmowy, nasze ówczesne problemy – w jej wypadku rozpad małżeństwa w małym miasteczku we wschodniej Bośni, w moim zawiłości sercowych perypetii, które przeżywałam, mając dwadzieścia dwa lata – zdają się należeć do kogoś innego. Wtedy miałam wrażenie, że trafiłam na pokrewną duszę.

 

„Jak to nie pamiętasz Radovana?”, zdziwił się kiedyś mój Ojciec. Nasz czarnogórski klan poprzez małżeństwo spokrewnione jest z klanem Karadžiciów, a wywodzący się z niego Radovan, przywódca bośniackich Serbów, nim został oskarżony o wszelkie możliwe zbrodnie wojenne i trafił na listę osób poszukiwanych, uczestniczył w rodzinnych weselach i pogrzebach. Prawdę mówiąc, nie przypominam go sobie, ale pytanie Ojca uzmysłowiło mi, jak bardzo, pomimo oddalenia, jestem uwikłana w tę wojnę. Uczestniczę w niej choćby poprzez rodzinne koneksje i przyjacielskie kontakty, które ciągnął się wstecz tak daleko, jak sięga moja pamięć. Chciałabym zbliżyć się do konfliktu, w nadziei, że zrozumiem, o co chodzi; po chwili dochodzę jednak do wniosku, że tylko oddalenie i brak orientacji pozwalają go pojąć. (...)

 

(...) Kiedy igła do robienia biopsji zagłębiła się w moją prawą pierś, nie miałam złudzeń. Tak jak nurek, który wyłania się z ciemnej toni, taszcząc ciężkie metalowe płuca, igła wynurzyła się z ładunkiem chorych komórek. Chirurg, kobieta mniej więcej w moim wieku, o prostych, błyszczących włosach, przekazała mi tę fatalną wiadomość rutynowo. Żadnych kłamstw, obietnic, fałszywej nadziei. Spokojnie, starając się nie budzić niepokoju. „Niestety. Obawiam się, że nie wygląda to dobrze”. Pierwsza wymówiłam słowo na „r”. „Dlaczego ja ?”, spytałam, zapewne jak inni pacjenci. Nagle każdy inny los wydał mi się bardziej pożądany. Nie potrafiła odpowiedzieć. Równie dobrze mogło trafić na nią. Nim minął rok, byłyśmy przyjaciółkami. (...)

 

(...) Powtarzałam sobie, że się nie boję, ale co noc budziłam się o trzeciej nad ranem zlana potem, patrząc śmierci prosto w oczy. Myślałam o przyszłości Aleksandra i z fałszywą wspaniałomyślnością próbowałam pogodzić się z myślą, że Simon pewnie powtórnie się ożeni i o mnie zapomni, co wcale nie budziło mojego entuzjazmu. Chciałam mieć przynajmniej pewność, że resztę życia spędzi, płacząc na moim grobie, i że nikt mnie nie zastąpi. Po tygodniu stwierdzono, że jest gorzej. Jedno z badań wykazało, iż rak zaatakował również kości. Nim nabraliśmy pewności, trzeba było powtórzyć badanie, ale szpitalny język już uległ zmianie. Była mowa o opiece paliatywnej, pielęgnacji i pozytywnym myśleniu. Nikt już nie mówił o terapii. Kostucha ostrzyła swoją kosę. Byłam na przemian wściekła i niefrasobliwie sarkastyczna. Podejrzewając, że pozytywne myślenie potrzebne jest po to, by ułatwić życie innym, czułam przypływy dziecinnego buntu. (...)


 

„Czarnobylskie truskawki”, Vesna Goldsworthy, wydawnictwo Czarne, 2008 rok

 

 

Vesna Goldsworthy urodziła się w 1961 roku w Belgradzie. Ukończyła studia filologiczne na wydziale literatury jugosławiańskiej. Doktorat obroniła na uniwersytecie w Londynie, gdzie od 2000 roku wykłada literaturę angielską i dramat. Autorka książek "Inventing Ruritania" (2000) i "Chernobyl strawberries" (2005).

W pewnym momencie swojego życia Vesna Goldsworthy – dziennikarka, pisarka, eseistka - dowiedziała się, że jest chora na raka. I że w razie śmierci jej dwuletni, wychowywany w Anglii syn, straci ostatnie ogniwo łączące go z bałkańską historią jego rodziny, ze swymi bałkańskimi korzeniami.
Taka jest genealogia "Czarnobylskich truskawek" – "książki dla Alexandra".
Ale "książka dla Alexandra" szybko okazała się być pasjonującą lekturą dla całej rzeszy czytelników – zarówno z zachodniej, jak i z południowej Europy. Autorka (rocznik 1961, pochodzenie czarnogórsko-hercegowińskie) przeplata w swojej opowieści wspomnienia z dzieciństwa i młodości w titowskiej Jugosławii z burzliwymi losami Bałkanów (m. in. historia prababki, która nie ruszając się z domu, mieszkała w pięciu różnych państwach). Okres dojrzały to emigracja do Anglii i przejmująco, lecz bez sentymentalizmu ukazana choroba, z którą zmaga się pisarka: mamy tutaj refleksje na temat życia na wyspie, z brytyjskim mężem, mamy znakomicie opisaną specyficzną interakcję z brytyjskością i kulturą brytyjską, a także wnikliwe rozważania o tożsamości narodowej (w tym przypadku: nieskrywana jugonostalgia połączona z lojalnością wobec Zjednoczonego Królestwa) i o istocie języka.

 

Konstanty Gebert
"Przeczytałem `Truskawki` jednym tchem. Co za znakomita książka! Inteligentna, ironiczna i autoironiczna, autobiograficzna bez ekshibicjonizmu i dramatyczna bez patosu. Obraz zmierzchu Jugo i rozkwitu Vesny świetny: i publicystyka najwyższego lotu, i wnikliwy Bildungsroman. Dzieje rodzinne autorki to wgląd w historię Bałkanów przez kuchenny lufcik, a historia jej osobistej tragedii medycznej opisana jest przejmująco, lecz bez sentymentalizmu. A w tle, jak filigrana, cały czas wojna - ta, która była, i ta która będzie, obecna, lecz nie nachalna"

Dorota Jovanka Ćirlić

"To jedna z takich książek, które z przyjemnością się czyta, a jednocześnie przeczytać się powinno. Bo opowiadają o naszym świecie, także w szerszym rozumieniu tego słowa niż tylko nasz świat prywatny, bo uczą mądrego trudnego patriotyzmu, także z dala od ojczyzny, bo pokazują, że Inny, tu: Anglik, nie musi być obcy, że inność dopełnia, a więc i wzbogaca, że pozwala na dystans wobec samych siebie, że jedyne, czego nikt nie może nam odebrać, to to, co mamy w głowie, że ważna jest tradycja, wartości w nią wpisane, ale też trzeba być otwartym na to, co niesie dzień dzisiejszy i jutro, tu i gdziekolwiek indziej."

 

Fot: Redakcja

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.