26 kwietnia 2024, piątek

Dariusz Łukaszewski

W sobotę, latem











Niedaleko kościoła pod wezwaniem któregoś bardzo świętego, tuż przy targowisku (w czwartki i w soboty, nawet gdy pada) otwarto sklep z odzieżą z drugiej ręki.

Nie miał wzięcia ten sklep za bardzo, aż ustawiono przed nim manekina, codziennie w innej sukience.

I prawda jest taka, że to była najładniejsza dziewczyna w mieście nad rzeką.


Sklep zaczął mieć wzięcie. Głównie za sprawą gospodarzy zjeżdżających na targ ze wsi; chłopów spracowanych, wyposzczonych, ładności kobiecej wytęsknionych, mniejsza o to.

Wnet właściciel zbył niebieskawą ruinę poloneza, zamieniając ją na srebrnego peżota o kocim spojrzeniu. Nigdy tym cudem nie przewiózł najładniejszej w mieście, chociaż by nic przeciwko nie miała, a nawet chętnie by sobie zmieniła obrazek przed oczami, mknąc eleganckim srebrolem ulicami miasta nad rzeką.

Interes z powodu jej powabu stale się rozkręcał, a ona jak stała w samej sukienczynie robiąc za manekina sklepowego, tak stoi, bez gratisów dodatkowych żadnych.

 


Aż jednej soboty letniej, w samo południe, kiedy tłumy walą najtłumniej, poruszyła obcasikiem, uniosła drugą nóżkę i zeszła z cokoliku ruszając w miasto, jakkolwiek miałoby się to skończyć.

                                                                x x x


Właśnie mija kościół. Słyszy, że organista gra pięknie tak, jak nigdy dotąd nie grał. Postanawia zajrzeć do środka, tym bardziej, że to jest dobry kościół z pomnikiem papieża, całym z mosiądzu. I gołąb u stóp papieskich też jest prawdziwy, mosiężny.


A tam, na balkonie organisty, w nierzeczywistym świetle bijącym z witraży Beethoven! Jeszcze uzbrojony w młodość i właściwą wiekowi pasję, próbuje riffy do swoich przyszłych fug i toccat, przed którymi świat dopiero padnie na twarz. Na razie świat jeszcze nic nie wie, nawet nie przeczuwa istnienia zjawiska jakiegoś tam organisty i zajmuje się bardziej bieżącymi sprawami. Ona też nie rozpoznaje Beethovena, bo w ogóle nie wie, że ktoś taki istnieje. A ponieważ nie ma pojęcia kto to jest, to może to być każdy, nawet i Beethoven, albo Bach. I niech tak przez chwilę zostanie.


Sztuka wysoka nudzi ją równie gwałtownie jak poraziła. Patrzy jeszcze na czarne lokowane kędziory podskakujące rytmicznie, zasłaniające twarz, ale nie mogąc się doczekać jej objawienia, wychodzi z nierzeczywistego wnętrza na ulicę oferującą normalność.


Mały piesek na smyczy, podchodzi do ulicznego znaku, obwąchuje okrągły słupek, sika i zadowolony merda ogonem. Zaraz potem podbiega duży pies bez smyczy, obwąchuje obsikany przy ziemi znak i sika dużo wyżej.


Znak stoi przy barze-pabie. Ona zwalnia kroku i przez wielką szybę obserwuje człowieka, który zjada jedenaście klopsików, jeden za drugim, a na talerzu przed nim wciąż piętrzy się jeszcze góra klopsików.


Następna wielka szyba wystawowa. Za nią czerwone rybki pływają tam i z powrotem pomiędzy szybami akwarium. Gekkonom przyklejonym ssawkami do pionowych ścian, nie chce się już za bardzo łazić z góry na dół i znów pod górę. W małych klatkach śpią znieruchomiałe króliki; myszy zakopały się pod wiórami, że w ogóle ich nie widać. Jakaś pani przypina szczeniakowi smycz do szyi i próbuje wyprowadzić go z boksu. Piesek nie wie, że powinien wyjść, więc zostaje wyciągnięty, a pani sprząta wnętrze. Teraz szczeniak powinien wejść z powrotem, ale nie chce. Jest jeszcze za mały, żeby wiedział czego chce, więc na wszelki wypadek niczego nie chce; doświadczył już, że tego za czym tęskni i tak tu nie dostanie. Zwierzęta, nawet te kochane, to zawsze są jakieś klatki, smycze, akwaria, wybiegi na miarę możliwości i ludzkich wyobrażeń właściciela o szczęściu, mogłaby pomyśleć, ale nie zdąża, wytrącona z obserwacji czyimś szturchańcem. To burmistrz potyka się o nią. Chłopina wraca właśnie z wczorajszego tajnego bankietu w firmie, którą wybrał w przetargu na obwodnicę kajakową za lewe osiem procent pod stołem. Przeprasza szarmancko, dowcipkuje, wypowiada ładne zdania, mające ukryć narąbanie, a obnażające zachowanie typowego nałojeńca przejętego sobą. Szybko orientuje się, że ona nie jest nikim ważnym, nikim znanym; nic mu z jej strony nie grozi, więc znika.


Trzydziestoletni dziad pochyla się nad koszem i wydobywa ze śmieci cztery niedopałki. Dmucha na nie, usuwając nieczystości, po czym z nabożną czcią umieszcza w okrągłej tabakierze zrobionej z puszki po wigilijnych czekoladkach. Uśmiecha się do najpiękniejszej w mieście i ona też się uśmiecha. Ośmielony nieoczekiwaną relacją, rozważa czy nie mógłby podać jej ręki, ale się nie odważa, więc ona też nie może uścisnąć ręki, która nie zostaje podana.


Na motorze przelatuje zakonnica z prędkością właściwą motocyklistom. Końce czepka, wystające spod hełmu trzepocą na wietrze jak skrzydła wielkiego nietoperza. Dziad żegna się i spluwa za siebie trzy razy.


A ona już podgląda przez kolejną szybę. Widzi człowieka wpatrującego się w ekran komutera: coś rachuje, coś zapisuje, może projektuje coś?... Jest facetem, więc ma dużo wolnego czasu na chodzenie do jakiejkolwiek roboty.


Obserwując, nie zdaje sobie sprawy, że sama też jest obserwowana: łaciaty kot, schowany w cieniu niedomkniętej bramy gapi się na nią, rozważając, czy zacząć od schabu, polędwicy, czy od wątróbki myszy trzymanej w pazurach. Gdy ona robi krok, zbliżając się niebezpiecznie, w paru susach przenosi swoją ucztę w głąb spokojnego podwórka na tyłach domu. Tam, pod osłoną rozłożystego jaśminu podejmie przerwane brutalnie rozważania.


Przejeżdża karetka na sygnale. Zatrzymują ją opadające bariery. Z hukiem przelatuje pośpieszny. Karetka włącza syrenę, ale nie rusza. Jeszcze przepłynie długi towarowy. Syrena milknie. Wagony węglarki wystukują swój spokojny rytm na stykach szyn. Hałas stopniowo oddala się, bariery unoszą i życie znów łapie nerw: syrena wyje wściekle, karetka rusza.


Ktoś puszcza z okna bańkę mydlaną. Ona podstawia twarz pod miejsce, w którym ma opaść tęczowe cudo, ale bańka pęka w powietrzu. Z innego okna słychać wrzask bitego dziecka.


Czuje na sobie czyjś wzrok. Obraca się i patrzy w tę stronę: mocno przerośnięty cherubinek, oparty o ścianę sklepu ugiętą w kolanie nogą, ssie zapałkę w sposób filmowo szelmowski, kołysząc biodrami jednoznacznie samczo. Miałaby ochotę strzelić go w pysk. Ze sklepu wytacza się się żona w dużej ciąży i wręcza cherubinkowi siatkę z zakupami.


W półkuli gniazda z zasuszonego błota, przyklejonego do dna balkonu nad sklepem, wrzeszczą główki małych jaskółek. Świeża dostawa much zatyka im dzioby tylko na chwilę. Znów wrzeszczą.


Ona dochodzi główną ulicą do jedynego skrzyżowania ze światłami; wszystkie trzy drogi stąd wychodzące wyprowadzają z miasta.

                                                   xxx  


W tym czasie na targowisku, udręczony koń ma dosyć: wyrywa handlarzowi postronek z ręki i gna aleją prowadzącą do głównej ulicy. Zatrzymuje się pod gniazdem jaskółek, naprzeciwko sklepu z czerwonymi rybkami, przy psim znaku. Tu dopadają go i próbują osaczyć. Jeden z przodu z poskromem elektrycznym na kiju, drugi z widłami, trzeci z liną i workiem na łeb, czwarty wali mściwie batogiem ile sił. Oszalały z bólu koń, wyrywa galopem przed siebie. Jak furia pędzi korytarzem ulicy do skrzyżowania, a wszystko ustępuje mu z drogi. Ona nie.


Wyciąga przed siebie otwartą przyjaźnie dłoń. Szalona bestia hamuje; zatrzymuje się prawie na styk. Wzrok napotyka wzrok i zwierzę na powrót staje się koniem.


Jest czarny. Ale nie karo lśniący; miejscami już posiwiały, chrapy buchają jeszcze parą po biegu, ale już powraca umęczenie spracowanym życiem, przestępuje nerwowo z nogi na nogę, ale coraz wolniej.


Słychać pogoń: rozwścieczeni oprawcy są tuż, jeszcze parę metrów i pokażą na co ich stać.


Ona wskakuje na czarny grzbiet, jakby robiła to już sto razy w westernach, podcina piętą i koń rzuca się na skrzyżowaniu w prawo. Pędzą obok stacji benzynowej, mijają kamieniczną ruderę na wynajem dla ukraińskich robociarzy, sieciowy dyskont spożywczy, kiosk z dopalaczami, kiosk z piwem na zeszyt, przelatują przez tory. Za pałacem bogacza skręcają w boczną uliczkę, która przechodzi w polną drogę. Zwalniają za cuchnącą śmiercią hodowlą lisów. Dalej jest już tylko podmokła łąka; nikt nie będzie ich tu ścigał samochodem.


Wysoko, słychać wrzaskliwe śpiewanie skowronka, świeci słońce. Końce niekoszonych traw czeszą brzuch konia miękką szczotką. Spod kopyt raz po raz umykają spłoszone czajki.


Przeprawiają się przez rzekę. Potem ona zsiada z grzbietu, a koń rusza za nią. Przechodzą przez bukowy las, okrążają bagna ze stawami pełnymi ptactwa, wchodzą na wzniesienie, z którego rozciąga się widok na zieloną równinę aż po horyzont.


Ona pierwsza wkracza w otchłań zieleni, koń podąża za nią. Zmęczona kładzie się wśród traw, zamyka oczy. Kiedy je otwiera, widzi czyste niebo, a potem niebiański błękit zostaje zmącony przez monstrualny – z perspektywy leżącej – czarny koński łeb.


Koń trąca ją nozdrzami w ramię. Ona siada, a wtedy koń odchodzi. Rusza galopem i pędzi znikając gdzieś daleko, za linią horyzontu. Ona robi daszek z dłoni, osłaniając oczy przed słońcem, ale nigdzie go nie widzi.


Nagle dostrzega ciemną plamę daleko na zielonym tle. Plama rośnie zbliżając się szybko, aż przybiera kształty galopującego konia.


Spieniony, czarny demon okrąża ją parokrotnie, jakby popisując się swoją mocą i wolnością w paradzie przed nią, a potem staje dęba, wali się w trawę, czochra bijąc kopytami, podrywa na nogi i otrząsa. Przez chwilę spogląda na nią, potem podchodzi i kładzie obok. Ona podczołguje się, układa głowę na grzywie, mości wygodnie, przymyka oczy.


Jest lato. I gdziekolwiek to jest, słońce zajdzie dopiero wieczorem.


Rysunek: Anka Cięciel


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.