27 kwietnia 2024, sobota

Gostyńska 36

Czekając na meble











Mieszkamy teraz w nowym domu, w którym będzie się żyło łagodnie. Jest duży i pusty, meble mają przyjechać dopiero po południu.


Dom jest nad rzeką, w której pływają surowe pstrągi, ale żadnego nie widzieliśmy, bo jeszcze nie byliśmy nad rzeką. W moście jest jedna jedna skrzypiąca deska, którą omijam, a ty nadeptujesz na nią za każdym razem, kiedy przechodzimy na drugą stronę, albo z powrotem. Na razie nie nadepnęłaś ani razu, bo nie byliśmy jeszcze nad rzeką tylko wciąż czekamy aż przyjadą meble. Na ziemi w ogrodzie leżą żółte kule; to nie są arbuzy tylko dynie, na które tutejsi ludzie mówią korbole, ale jeszcze o tym nie wiemy, bo nie spotkaliśmy dotąd nikogo stąd. Na tarasie jest hamak; bujamy się na nim i gapimy na las, malujący się w dali zdrową zieloną plamą. Dzikie zwierzęta produkują tam tropy. Dotąd nie widzieliśmy żadnego, bo meble jeszcze nie przyjechały, więc hamak też. Przybłąka się do nas pies, z dużą raną na karku i ja ją zaszyję, igłą z nitką; to ci się spodoba. Znieczulam psa piwem imbirowym, do którego dodaję spirtys – stopniowo: najpierw łyżeczkę do kubka z piwem, potem dwie, na końcu podaję psu setkę. - Jeszcze nie widziałem psa, który by nie poszedł na piwo – mówię. - Ani kota, który nie poszedłby na pasztetówkę.

- Całkiem, jak ty – kwitujesz, ale zaraz uśmiechasz się zachęcająco, obracając rzecz w żart, żebym nie stracił zapału do pomocy psu.
W każdym razie nasz pies jest zalany i mogę go zaszyć.
Nazywamy go Paszcza, bo składa się głównie z ogromnego pyska, osadzonego na mocnym ciele z żołądkiem. Paszcza zjada dwa kilo mięsa w trzy minuty. Ja też potrafię zjeść tyle mięsa, ale w ciągu trzech dni. Kość z uda byka załatwia w kwadrans. Trochę ci odbija na punkcie tego psa, który w rzeczywistości jest suką; jej też odbija na twoim punkcie, nie odostępuje cię na krok. Jednak, kiedy pojawiam się w polu widzenia, Paszcza odsuwa się na kilka metrów i bierze w ochronę nas obojga; mnie ze wględu na to, że jestem dla ciebie ważny.


Zimą idę z Paszczą przez most. Omijamy skrzypiącą deskę, na którą ty zawsze następujesz. Idziemy do lasu i przynosimy stamtąd bożonarodzniową choinkę, wielką sosnę.

Lepię bałwana przed oknem naszej sypialni. Dajemy mu na imię Karol.


- Dlaczego Karol?! - nacierasz, trochę już podenerwowana tym, że meble tak długo nie przyjeżdżają i pusty dom jest wciąż zbyt obcy, by zacząć nasze nowe życie, które będzie płynęło łagodnie.

- Właściwie nazywa się Czekloadowy Joe – mięknę.
- No, to zupełnie co innego – jesteś zachwycona zmianą, a może tylko tym że ci ustępuję.
- Jest nadziewany, różowym cukrem z arbuzów – podkręcam.
- Wystarczy mi, że jest bałwanem – studzisz.


W świąteczny ranek Czekoladowego Joe kradną złodzieje.


Patrzymy na drogę, na której układają się pierwsze wzory kolorowego dywanu z zaczynających opadać liści. Po drodze nie jedzie żaden samochód, w tym ten z naszymi meblami.

-Ale dlaczego ktoś ukradnie naszego bałwana?! - wybuchasz pretensją w moją twarz.
- Nie mam pojęcia – mówię szczerze, bo jeszcze nie mam żadnej wiedzy o preferencjach tutejszych złodziei.


Na wigilię nieoczekiwanie przyjedzie do nas ciotka Ziuta z daleka, chyba nawet ze stolicy; ciotka Ziuta dała mi kiedyś, na komunię całe sto złotych, najwięcej ze wszystkich, więc automatycznie została wtedy najlepszą ciotką. Ty za nią nie przepadasz, więc ja też jej już nie lubię, solidarnie. Ciotka wysiadła z nowiutkiej, żółtej limuzyny, w żółtej garsonce pani prezes zarządzającej produkcją szkieł kontaktowych do nowoczsnego kontaktu codziennością, z żółtą torebką i w butach też w kolorze limuzyny. Paszcza nadbiegła akurat z lasu z ludzką ręką w pysku, więc ciotka natychmiast zawróciłaa do żółtego auta i odjechała. Nigdy nie dowiedzieliśmy się po co właściwie przyjechała. Paszcza uratowała nas przed uciążliwą wizytą ciotki Ziuty; naprawdę dobry pies. To, co na pierwszy rzut oka braliśmy za ubłoconą rękę dużej lalki, okazało się udem dzika, na którym pies pozostawił dużo nieobgryzionego mięsa do obgryzienia dla nas. To był troskliwy pies.


Wieczorami lubię grać na gitarze. Ma czerwony lakier i wygodny gryf. Kupiłaś mi ją pod choinkę. Ale zanim spadnie śnieg, tutejsi ludzie będą zbierać grzyby. Wszyscy. Chociaż niektórzy wcale nie lubią zbierać grzybów, jednak zbierają, żeby nie wytykano ich palcami.


Drogą przejeżdża traktor z przyczepą do zbierania siana. Wzory z liści układa w inne wzory. Ciężarówka z naszymi meblami wciąż nie nadjeżdża

- Ja lubię kurki – oznajmiam. - W śmietanie – bo chcę, żebyś nie miała nic przeciw zbieraniu grzybów przez tutejszych ludzi, bo pasowłoby mi żebyśmy wrośli w to nowe miejsce, które zczyna mi się podobać. Nigdy nie jadłem kurek, ale brzmię przekonująco.
- Wolę rydze – słyszę twój głos.
- Jak one wyglądają?
- Białe nogi w rudawym kapeluszu, sedno smaku, perwersja po prostu, pasuje panu?
- Mówią, że ludzie z tartaku wytną wszystkie drzewa w lesie i nie będzie już grzybów.
- Nie trzeba od razu wierzyć we wszystko, co mówią – w twoim głosie pobrzmiewa nadzieja, też chcesz żeby wszystko zostało tu tak, jak będzie, gdy dotrą wreszczie nasze meble i zaczniemy tu żyć łagodnie.


Odkryjemy na naszym strychu dwa nietoperze i wpadniesz w zachwyt. Od razu myślisz o nich jak o parze, chociaż wyglądają tak samo. W gruncie rzeczy powinny być parą; wszak świat – jeśli ma mieć jakiś sen – musi składć się z par, inaczej przestanie istnieć, bo się nie będzie odnawiał. Dla mnie są to dwa nietoperze, a kiedy zaczynam myśleć o nich jak o parze, na strychu zamieszkuje sowa i nietoperze znikają; nie dowiemy się, czy wywędrowały, bo nie lubią sowy, czy po prostu ona tak je polubiła, że od razu zjadła.


Zachodzimy na tutejszy cmentarz i urzeka cię się powaga tego miejsca.

- Kto wie, może chciałabym tu zostać? - powiesz to tak, że odbiorę to jako decyzję.
Alejkę dalej trafiamy na bójkę grabarzy nad świeżo napoczętym dołem: dwie agresywne miernoty atakują trzecią, która opędza się od nich łopatą. Uderzam grabarzy ciężkim słowem, ale to nie robi na nich wrażenia, ignorują mnie, co odbiorę jako manifestację braku szacunku dla nas; cała trójka dostaje po pysku – lubię popisywać się przed tobą bydlęcą siłą, jednak na tobie to żadnego wrażnia nie robi.
- Na pewno tu nie zostanę, to bardzo niespokojne miejsce.
Kiedy wrcamy do domu, na niebie świecą dwie gwiazdy, duża i mała. Duża zbliża się do małej i połyka ją, stając się jedną, jeszcze większą, bardzo dużą gwiazdą. Wygląda to niesprawiedliwie, ale trzeba przyznać, że nowa gwiazda prezentuje się zjawiskowo.
Rano wiatr przygania do nas woń ciepłego chleba, które piecze tutejszy piekarz. Jesteśmy tu, gdzie chcieliśmy być, wszystko dzieje się jak powinno, życie biegnie łagodnie.


Słychać narastający warkot wielkiej ciężarówy. Nadjeżdżają nasze meble! Sunący po drodze olbrzym podrywa z niej wzorzysty dywan i rozrzuca liście na chybił trafił. Zatrzymuje się przed bramą naszego pustego domu czekającego na wypełnienie treścią. Wysiada kierowca i dwóch pomocników, słychać szczęk zamków ciężkich wrót z tyłu paki. Patrzymy jak powoli suną do góry, wpuszczając do mrocznego wnętrza coraz więcej słońca.

- To nie są nasze meble... - słyszę twój łamiący się głos.
- To nie są nasze meble! - krzyczysz rozpaczliwie jak ktoś, kto zobaczył coś, co nie może być prawdą, obracasz się i odchodzisz niema.
Wskakuję na pakę potrącając jednego z pracowników, który właśnie pochylał głowę nad odwiniętą z papieru świeżą kanapką. Zęby są tuż tuż, ale nie zdołają dopaść chleba, bo wypada z dłoni i toczy się pod ciężarówkę.
Rzeczywiście, to nie są nasze meble. Wszystkie rzeczy są obce, należą do innych ludzi, to nie jest nasze życie.
Zeskakuję z ciężarówki i idę do ciebie.
- To nie są nasze meble – powtarzasz drżącym głosem, a ja nie wiem, co mógłbym jeszcze powiedzieć, bo skończył mi się popis.
Tyle tu mieliśmy do przeżycia, myślę i otaczam cię ramieniem. Nigdy nie zaszyję rany na karku psa, który się do nas nie przybłąka, więc nie nazwiemy go Paszcza, a on, właściwie ona, bo to miała być suka, nie obroni nas przed uciążliwą wizytą ciotki Ziuty, bo ciotka nie przyjedzie, dlatego że nas tu zwyczajnie nie będzie. To nie są nasze meble, to nie jest nasz dom, więc to nie mogło być nasze życie. Wsiadamy do mojego auta i odjeżdżamy. Nikt nas nie żegna, jak nikt nie witał; nikt nie będzie nas wspominał. Przyspieszam i samochód podrywa chmary liści, które wkrótce opadną, układając się w nowe wzory, ale my już ich nie zobaczymy.


Rysunek Andrzej Bobrowski


   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

jest to absolutnie przepiękne (0)~marta, 2018-11-09 11:19:43

czy można zdobyć drukowane?

Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.