27 kwietnia 2024, sobota

Czytelnia człowieka dla ludzi

Dariusz Szymanowski

Pięta Achillesa



Oto koniec tego roku. Oto coś, co udało mi się z niego zapamiętać. Oto kobieta, która znała koniec mężczyzny tak żałosny. Oto tych kilka dni, które zapowiadały się nieciekawie.





 

I

 

Oto koniec tego roku. Oto coś, co udało mi się z niego zapamiętać. Oto kobieta, która znała koniec mężczyzny tak żałosny. Oto tych kilka dni, które zapowiadały się nieciekawie. Bez żadnych spotkań. Żadnych wyjazdów za miasto. Nieoczekiwanych wizyt. Tylko to samo obskurne miejsce. Zebrane do kupy czterema przecznicami. Od piekarni Lindgren po sklep z bronią, który prowadził gość o imieniu Larry. Nie pamiętam, skąd pochodził, ani też kiedy pojawił się na Greenpoincie. Myśląc o nim, mam w głowie jedną strzelaninę, w której jakiś czarnoskóry chłopiec strzela do gliniarza z broni, którą chwilę wcześniej kupuje u Larry’ego. Ten gówniarz nie trafił nawet za kratki. Wszystko w ramach innowacyjnego programu przeciwdziałania patologiom wśród nieletnich Afroamerykanów. Larry za to zmarł w stanowym więzieniu, wykończony przez ospę  wietrzną.  

Ostatni tydzień tego roku miałem spędzić w domu, męcząc się nad napisaniem kolejnego rozdziału mojej nowej książki. Dawno zapomniałem, o czym miała być ta moja nowa książka. Gdzieś zgubiłem kilka pierwszych stron. Chciałem napisać coś o kobietach, coś, co by nimi wstrząsnęło, oburzyło je. Wkurwiło, rozumiesz? Czułem, że mnie kiedyś wykończą. Szczególnie jedna. Melinda. Maszynka do strojenia min.

 

II

 

            Podczas gdy ja zasypiałem na biurku z niedopałkiem w ręku, Melinda zwiedzała ciemne zaułki francuskiej stolicy. Wraz ze swym nowym nabytkiem w postaci wysokiego, szczupłego bruneta wynajęła jakąś klitkę za kilkaset franków miesięcznie. Nie było mi żal, gdy odchodziła, po tym, jak po raz ostatni dała się namówić na krótką zabawę. Na koniec dostała do ręki kilka setek, a ja zapewnienie, że będziemy w kontakcie.

            Pewnej nocy zadzwoniła. 

 

- Jesteś zły? – zapytała –Nie odzywasz się, nie dzwonisz. To ja, Melinda.

- Za co, mała?

- Sypiasz z nią? Nie udawaj, że nigdy o tym nie myślałaś. Jest dużo lepsza?

- Kto, do cholery?

- Niby od niechcenia. Dla sportu.

- Przestań już i porozmawiaj ze mną.

- Spotykasz się z nią?

- Z kim?

 - Ale myślisz o mnie zawsze, gdy już z niej zejdziesz, prawda?

- Jest trzecia nad ranem.

- Jest teraz z tobą? Jest. Tak?

- To jakaś paranoja.

- Powiedz mi coś miłego. 

- Masz zgrabniejsze nogi.

- Tak myślisz?

- Czy ja tak myślę?! Jestem pewien.

- Dlaczego to mówisz?

- Co takiego mówię?

- No to. To wszystko.

- Bo mi na tobie zależy.

- Na mnie?

- Ty jesteś Melinda, prawda?

- Tylko znajomi tak do mnie mówią. Tylko ty tak możesz.

- Kurwa, Jezu, przecież twoim znajomym jest nawet Mewka. Z nim nawet dziwki nie chcą już chodzić do łóżka.

- Myślisz, że jeszcze nam się uda?

- Nie myślę. Myślenie jest przereklamowane.

- A więc jednak mnie trochę lubisz.

- Szczególnie, gdy do mnie nie mówisz. Wtedy.

- Kiedy?

- Gdy nie masz siły już nic powiedzieć. Wtedy mówisz prawdę.

- Zawsze ją mówię. Prawda to, jakby ci to powiedzieć, to moja natura, mój żywioł. Rozumiesz?

- Bardzo dobrze rozumiem.

- A Mewka? Z nim też się pieprzyłaś.

- Z nim. Ze Stachem. Z Michaelem. Z Peterem. Z Anną, Edem, Johnnym, Laską, Picią, Bartem, Sameuelem, Balejażem, Davidem, Kristofem, z Derekiem, Bukiem, Fiodorem, Franzem, Tomasem, z Luisem, z Igorem, Gregorym, Makaskim, Lutym, Serwetą, Ogonem, Kicią, Rolandem, z Williamem, z Karolem, Dianą, Panną, Bogusiem i Bolkiem, i z Tomkiem, i z Martinem. Pieprzyli mnie od tyłu, zostawiali, bili, lżyli, błagali, opluwali, rżnęli i dotykali. Wszystkiego, i niczego; niczego mnie nie nauczyli. Może poza udawaniem, że nie boli, że kręci, podnieca, ale nie dotyka.

- Ja jestem inny.

- Inny niż kto?

- Niż oni.

- Wiem.

- Dobranoc.

 

III

 

Ostatni dzień roku zacząłem od szklanki czystej. Z przymusu, bo z zasady pijam z lodem. Ale wysiadła lodówka, wyobrażasz to sobie, ciepła wódka. Nie ma niczego gorszego na tym świecie niż ciepła wóda. Usiadłem przy biurku. Miałem na sobie tylko szlafrok. Zacząłem pisać.

Nigdy nie byłem samotny, gdy byłem sam ze sobą. Dopiero gdy przychodzili ludzie. Rozsiadali się, zaczynali gadać, śmiać się, wtedy dopiero dochodziło to do mnie. A teraz jestem stary. Moją jedyną rozrywką stały się spacery. Podczas nich odwiedzam jedno miejsce, w nim młodą kobietę. Przypomina mi trochę Melindę. Dzisiaj na niebieskich drzwiach żelaznego sklepu, w którym pracuje dziewczyna, wisi karteczka: „Tylko wyszłam, a przecież mogłam odejść”. I żadnego słowa więcej. Nic, ponad to. Ale wewnątrz światło. Nadal pada na tysiące pojemników z gwoździami, nakrętkami, podkładkami, którymi obrastają wszystkie trzy ściany. Witryna jedynego na tej ulicy sklepu na pierwszy rzut oka jest pusta. Lecz gdy przyjrzeć się lepiej, w rogu, przy samym oknie, mysz. Sucha, szara łódka z białym meszkiem na brzuchu i ziarenkami oczu.

 

Pisanie szło powoli. Po skończeniu butelki musiałem wyjść z domu, aby kupić następną. Zawsze piję, gdy piszę. Przelewam na papier to, co myślę, a myślę najlepiej po kilku głębszych. W ten ostatni dzień roku wszyscy ludzie byli jacyś napięci, nawet psy. Kundel spod szóstki, zwykle cichy, zaczął obszukiwać mnie, gdy zamykałem drzwi. Potem jeszcze dozorczyni narzekała na mnie, że nie płacę na czas i chodzę pijany. Ciężkie czasy. Po kilkunastu minutach wróciłem do mieszkania. Gdy tylko włożyłem klucz do dziurki zamka, usłyszałem dzwonek telefonu. Dzwonił głośno i wyraźnie. To pewnie Melinda – pomyślałem. Chciałem jak najszybciej otworzyć te pieprzone drzwi, ale akurat teraz zamek musiał się zaciąć. Gdy wreszcie wpadłem do środka i dobiłem do aparatu, dźwięk ustał. Zsunąłem się na kolana. Kurwa, znów za późno – tak pewnie krzyknąłem – i wróciłem do pisania.

 

Jest połowa kwietnia. Samo południe i siedzę na ławce przed sklepem. Ten siwy dziad, który chwieje się na chudych nogach, to ja. Milczę, ubrany w ciemnogranatową, tweedową marynarkę, wyraźnie wytartą na łokciach. Z bordowym szalikiem, który jak zawsze luźno przewiązałem na żylastej szyi. Śmieszy mnie ta mysz, która nikomu już nie ucieknie. W moim wieku byłoby zadaniem karkołomnym ścigać się z czymś takim. Ale teraz szanse są wyrównane. Warunki sprzyjające. I mogę dokładnie zobaczyć jej sine łapki, które łaskocze kurz. Jest jeszcze czas, aby zapamiętać ten widok.

Myślę o niej, gdy jestem sam. To znaczy większość dnia i prawie całą noc. Czasami wtedy, gdy nie mogę zasnąć. Myślę o Melindzie.

 

Było, minęło. Telefon zadzwonił raz jeszcze. Tym razem udało mi się odebrać. Lecz po drugiej stronie słyszałem tylko jakiś szum. Zupełnie, jakby ktoś wiercił się w łóżku. Potem miarowy oddech kobiety, jej krzyk. To była ona. Dobrze pamiętałem ten głos. On jeden w takich chwilach podnosił jej wiarygodność. Siedziałem tak na posadzce z gołymi tyłkiem i słuchawką w ręku. Słuchając Melindy. Dochodziło to wreszcie do mnie. Nie, skąd. To ona dochodziła, a ja, jak sekretarz jej orgazmu, notowałem każde drżenie jej głosu.

      Zawsze lubiła rozstawiać ludzi po kątach. A może to byłem ja? Gdy zawsze kazałem się wynosić tym wszystkim kobietom. Teraz nic nie pozostało. Więc do końca będę powtarzał: to prawda. Sam jestem swoją karą. Oto mój punkt widzenia. Męski punkt widzenia, patrzę w jedną i tę samą stronę. A strona ta ucieka coraz częściej, zmienia miejsca, jest przebiegła. Jej plan oparty jest na samych sprzecznościach. I mimo to wygrywa. To tylko my chcemy zachować siebie zawsze i wszędzie. To, co jedynie nasze. Nie umiemy nagiąć naszych zasad tak, jak uginamy się naszym członkiem przed całą widownią kobiet. W odróżnieniu od nich zostaniemy sami. Oto i cała historia.

 

Tak często miałem chęć po prostu wyjść i nie wrócić, gdy skrzeczała nad uchem. Niekiedy miałem nadzieję, że pewnego dnia po prostu nie wstanie albo ucieknie ode mnie. Lecz dzisiaj myślę o niej inaczej. Brak mi jej głosu, który dźwięczał cicho, trochę jak piasek przesypywany z jednej miski do drugiej. Ona. Nie pozwoliłaby nikomu odejść gdziekolwiek z brudnymi rękami, choć sama wszystko robiła w pośpiechu. Nauczyła mnie pilnować tego, na co sam nie zwracałem uwagi. Nie dlatego jednak, że nie przeszkadzał mi nieporządek, jak tylko z powodu czasu, który uciekał. Ale dziś wiem, że słowa mijają szybciej niż czas. Dlatego należy je powtarzać. Mówiąc słowo, dawać słowo. Za każdym razem robić to tak, jakby nie można już było niczego naprawić.

 

A przecież mimo to miałem nadzieję na cud. Ona wraca. Ja czujnie śledzę każde jej słowo. Imponuję jej swoim opanowaniem. W końcu prosi mnie, czy może zostać. Zgadzam się. Ale o tym już chyba opowiadałem.

 

Dzisiaj stoję przed sklepem. Jak co dzień. Odwiedzam w nim jedną ekspedientkę. Przypomina mi tamtą. Lubię z nią rozmawiać. Dziewczyna jest jeszcze młoda. Raptem dwadzieścia dwa, góra trzy lata, a jednak rozumiemy się bez słowa, jakby to, że tak niewiele nas łączy, nie miało znaczenia. Dorosłem do mówienia o sobie. Ciało, choć pragnie, nie potrzebuje aprobaty. Przestaje się dziwić, gdy brakuje słów. Teraz mówi już tylko za siebie.

Gdy przychodzę do sklepu, ona zaparza kawę. Pod sam koniec sypie do niej szczyptę cynamonu. Wtedy pytam ją zwykle – czy coś się zmieniło?

- Tak – odpowiada – znów jesteś straszy ode mnie o jeden dzień - i uśmiecha się lekko.

Być starszym o ten jeden dzień to przecież nic wielkiego. Wiem, że skrywa w sobie coś, o czym nie powie nigdy i nikomu. Wystarczy mi tylko gdy pyta: „Czy jutro znów przyjdziesz?”

- Chciałbym – odpowiadam.

 

Chciałbym, to słowo, które mnie wymyka. Mnie właśnie. Bo przecież chcę, choć w moim wieku już tylko chcieć mogę. Nie wypada mi już nic oznajmiać. Chyba, że śmierć. Jakie to prawdziwe! Mam tylko ciało. Zresztą, co z niego mam? Jego większa część została gdzieś rozprzedana po knajpach, tanich pokoikach na piętrze. Zostało rozebrane przez swoją chęć bycia nieśmiertelnym. Więc gdzie mężczyzna ma duszę? Ja swoją sprzedałem. Na wszelki wypadek, żeby nie mieć z nią kłopotów. Bo z nią, mówię ci, same problemy. Dusza ma sumienie, a na ciało spływają jego wyrzuty. Ja zawsze chciałem mieć idealne ciało. Opchnąłem więc swoją duszę. Lecz siedzi we mnie jeszcze jej młodsza siostra, tęsknota. Ona jest pamięcią. Teraz mogę liczyć już tylko o Alzheimera.  

 

Tego dnia, w połowie kwietnia, nie ma jej jednak w sklepie. Zdaje się, że wyszła. Drzwi są zamknięte. Zostawiła nawet kartkę. Nic więcej. Stoję odwrócony plecami do jezdni. Słyszę co jakiś czas warkot samochodu. Dziś ruch jest nieco mniejszy, choć samo południe. Niebo niebiesko-szare, które o tej porze roku jest jeszcze całkiem białe, teraz otwiera się szerzej. Chyba zbiera się na deszcz. Chciałbym wierzyć, że jutro znów usłyszę ciche kołysanie dzwoneczka u drzwi sklepu. Mam wiele do ukrycia. I jeszcze więcej do przyznania. Czuję się jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem i ojciec brał mnie na kolana. Wtedy sam nie wiedział, jak będzie ciężko. A teraz widzę pusty sklep. Sylwetki ludzi w szybie drzwi.

Następnego dnia, wyjdę z domu w pośpiechu, ucząc się na pamięć Melindy i szarej myszy, i jej nieobecności.

 

DARIUSZ SZYMANOWSKI

Rysunek: Anna Cięciel-Łukaszewska/ yEZIORO

 

 

   

Komentarze:



Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.

Aktualnie brak komentarzy.
Wyraź swoją opinię:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.