Czytelnia człowieka dla ludzi
Pięta Achillesa
Oto koniec tego roku. Oto coś, co udało mi się z niego zapamiętać. Oto kobieta, która znała koniec mężczyzny tak żałosny. Oto tych kilka dni, które zapowiadały się nieciekawie.
I
Oto koniec tego roku. Oto coś, co udało mi się z
niego zapamiętać. Oto kobieta, która znała koniec mężczyzny tak żałosny. Oto
tych kilka dni, które zapowiadały się nieciekawie. Bez żadnych spotkań. Żadnych
wyjazdów za miasto. Nieoczekiwanych wizyt. Tylko to samo obskurne miejsce.
Zebrane do kupy czterema przecznicami. Od piekarni Lindgren po sklep z bronią,
który prowadził gość o imieniu Larry. Nie pamiętam, skąd pochodził, ani też
kiedy pojawił się na Greenpoincie. Myśląc o nim, mam w głowie jedną
strzelaninę, w której jakiś czarnoskóry chłopiec strzela do gliniarza z broni,
którą chwilę wcześniej kupuje u Larry’ego. Ten gówniarz nie trafił nawet za
kratki. Wszystko w ramach innowacyjnego programu przeciwdziałania patologiom
wśród nieletnich Afroamerykanów. Larry za to zmarł w stanowym więzieniu,
wykończony przez ospę wietrzną.
Ostatni tydzień tego roku miałem spędzić w domu,
męcząc się nad napisaniem kolejnego rozdziału mojej nowej książki. Dawno
zapomniałem, o czym miała być ta moja nowa książka. Gdzieś zgubiłem kilka
pierwszych stron. Chciałem napisać coś o kobietach, coś, co by nimi
wstrząsnęło, oburzyło je. Wkurwiło, rozumiesz? Czułem, że mnie kiedyś wykończą.
Szczególnie jedna. Melinda. Maszynka do strojenia min.
II
Podczas gdy ja zasypiałem na biurku
z niedopałkiem w ręku, Melinda zwiedzała ciemne zaułki francuskiej stolicy.
Wraz ze swym nowym nabytkiem w postaci wysokiego, szczupłego bruneta wynajęła
jakąś klitkę za kilkaset franków miesięcznie. Nie było mi żal, gdy odchodziła,
po tym, jak po raz ostatni dała się namówić na krótką zabawę. Na koniec dostała
do ręki kilka setek, a ja zapewnienie, że będziemy w kontakcie.
Pewnej nocy zadzwoniła.
-
Jesteś zły? – zapytała –Nie odzywasz się, nie dzwonisz. To ja, Melinda.
-
Za co, mała?
-
Sypiasz z nią? Nie udawaj, że nigdy o tym nie myślałaś. Jest dużo lepsza?
-
Kto, do cholery?
-
Niby od niechcenia. Dla sportu.
-
Przestań już i porozmawiaj ze mną.
-
Spotykasz się z nią?
-
Z kim?
- Ale myślisz o mnie zawsze, gdy już z niej
zejdziesz, prawda?
-
Jest trzecia nad ranem.
-
Jest teraz z tobą? Jest. Tak?
-
To jakaś paranoja.
-
Powiedz mi coś miłego.
-
Masz zgrabniejsze nogi.
-
Tak myślisz?
-
Czy ja tak myślę?! Jestem pewien.
-
Dlaczego to mówisz?
-
Co takiego mówię?
-
No to. To wszystko.
-
Bo mi na tobie zależy.
-
Na mnie?
-
Ty jesteś Melinda, prawda?
-
Tylko znajomi tak do mnie mówią. Tylko ty tak możesz.
-
Kurwa, Jezu, przecież twoim znajomym jest nawet Mewka. Z nim nawet dziwki nie
chcą już chodzić do łóżka.
-
Myślisz, że jeszcze nam się uda?
-
Nie myślę. Myślenie jest przereklamowane.
-
A więc jednak mnie trochę lubisz.
-
Szczególnie, gdy do mnie nie mówisz. Wtedy.
-
Kiedy?
-
Gdy nie masz siły już nic powiedzieć. Wtedy mówisz prawdę.
-
Zawsze ją mówię. Prawda to, jakby ci to powiedzieć, to moja natura, mój żywioł.
Rozumiesz?
-
Bardzo dobrze rozumiem.
-
A Mewka? Z nim też się pieprzyłaś.
-
Z nim. Ze Stachem. Z Michaelem. Z Peterem. Z Anną, Edem, Johnnym, Laską, Picią,
Bartem, Sameuelem, Balejażem, Davidem, Kristofem, z Derekiem, Bukiem, Fiodorem,
Franzem, Tomasem, z Luisem, z Igorem, Gregorym, Makaskim, Lutym, Serwetą,
Ogonem, Kicią, Rolandem, z Williamem, z Karolem, Dianą, Panną, Bogusiem i
Bolkiem, i z Tomkiem, i z Martinem. Pieprzyli mnie od tyłu, zostawiali, bili,
lżyli, błagali, opluwali, rżnęli i dotykali. Wszystkiego, i niczego; niczego
mnie nie nauczyli. Może poza udawaniem, że nie boli, że kręci, podnieca, ale nie
dotyka.
-
Ja jestem inny.
-
Inny niż kto?
-
Niż oni.
-
Wiem.
-
Dobranoc.
III
Ostatni dzień roku zacząłem od
szklanki czystej. Z przymusu, bo z zasady pijam z lodem. Ale wysiadła lodówka,
wyobrażasz to sobie, ciepła wódka. Nie ma niczego gorszego na tym świecie niż
ciepła wóda. Usiadłem przy biurku. Miałem na sobie tylko szlafrok. Zacząłem
pisać.
Nigdy
nie byłem samotny, gdy byłem sam ze sobą. Dopiero gdy przychodzili ludzie.
Rozsiadali się, zaczynali gadać, śmiać się, wtedy dopiero dochodziło to do
mnie. A teraz jestem stary. Moją jedyną rozrywką
stały się spacery. Podczas nich odwiedzam jedno miejsce, w nim młodą kobietę.
Przypomina mi trochę Melindę. Dzisiaj na niebieskich drzwiach żelaznego sklepu,
w którym pracuje dziewczyna, wisi karteczka: „Tylko wyszłam, a przecież mogłam
odejść”. I żadnego słowa więcej. Nic, ponad to. Ale wewnątrz światło. Nadal
pada na tysiące pojemników z gwoździami, nakrętkami, podkładkami, którymi
obrastają wszystkie trzy ściany. Witryna jedynego na tej ulicy sklepu na
pierwszy rzut oka jest pusta. Lecz gdy przyjrzeć się lepiej, w rogu, przy samym
oknie, mysz. Sucha, szara łódka z białym meszkiem na brzuchu i ziarenkami oczu.
Pisanie szło
powoli. Po skończeniu butelki musiałem wyjść z domu, aby kupić następną. Zawsze
piję, gdy piszę. Przelewam na papier to, co myślę, a myślę najlepiej po kilku
głębszych. W ten ostatni dzień roku wszyscy ludzie byli jacyś napięci, nawet
psy. Kundel spod szóstki, zwykle cichy, zaczął obszukiwać mnie, gdy zamykałem
drzwi. Potem jeszcze dozorczyni narzekała na mnie, że nie płacę na czas i
chodzę pijany. Ciężkie czasy. Po kilkunastu minutach wróciłem do mieszkania.
Gdy tylko włożyłem klucz do dziurki zamka, usłyszałem dzwonek telefonu. Dzwonił
głośno i wyraźnie. To pewnie Melinda – pomyślałem. Chciałem jak najszybciej
otworzyć te pieprzone drzwi, ale akurat teraz zamek musiał się zaciąć. Gdy wreszcie
wpadłem do środka i dobiłem do aparatu, dźwięk ustał. Zsunąłem się na kolana.
Kurwa, znów za późno – tak pewnie krzyknąłem – i wróciłem do pisania.
Jest połowa kwietnia. Samo południe i siedzę na ławce przed
sklepem. Ten siwy dziad, który chwieje się na chudych nogach, to ja. Milczę,
ubrany w ciemnogranatową, tweedową marynarkę, wyraźnie wytartą na łokciach. Z
bordowym szalikiem, który jak zawsze luźno przewiązałem na żylastej szyi. Śmieszy
mnie ta mysz, która nikomu już nie ucieknie. W moim wieku byłoby zadaniem
karkołomnym ścigać się z czymś takim. Ale teraz szanse są wyrównane. Warunki
sprzyjające. I mogę dokładnie zobaczyć jej sine łapki, które łaskocze kurz.
Jest jeszcze czas, aby zapamiętać ten widok.
Myślę o niej, gdy jestem sam. To znaczy większość dnia i prawie
całą noc. Czasami wtedy, gdy nie mogę zasnąć. Myślę o Melindzie.
Było, minęło.
Telefon zadzwonił raz jeszcze. Tym razem udało mi się odebrać. Lecz po drugiej
stronie słyszałem tylko jakiś szum. Zupełnie, jakby ktoś wiercił się w łóżku.
Potem miarowy oddech kobiety, jej krzyk. To była ona. Dobrze pamiętałem ten
głos. On jeden w takich chwilach podnosił jej wiarygodność. Siedziałem tak na
posadzce z gołymi tyłkiem i słuchawką w ręku. Słuchając Melindy. Dochodziło to wreszcie
do mnie. Nie, skąd. To ona dochodziła, a ja, jak sekretarz jej orgazmu,
notowałem każde drżenie jej głosu.
Zawsze lubiła rozstawiać ludzi po kątach.
A może to byłem ja? Gdy zawsze kazałem się wynosić tym wszystkim kobietom.
Teraz nic nie pozostało. Więc do końca będę powtarzał: to prawda. Sam jestem
swoją karą. Oto mój punkt widzenia. Męski punkt widzenia, patrzę w jedną i tę
samą stronę. A strona ta ucieka coraz częściej, zmienia miejsca, jest
przebiegła. Jej plan oparty jest na samych sprzecznościach. I mimo to wygrywa.
To tylko my chcemy zachować siebie zawsze i wszędzie. To, co jedynie nasze. Nie
umiemy nagiąć naszych zasad tak, jak uginamy się naszym członkiem przed całą
widownią kobiet. W odróżnieniu od nich zostaniemy sami. Oto i cała historia.
Tak często miałem chęć po prostu wyjść i nie wrócić, gdy
skrzeczała nad uchem. Niekiedy miałem nadzieję, że pewnego dnia po prostu nie
wstanie albo ucieknie ode mnie. Lecz dzisiaj myślę o niej inaczej. Brak mi jej
głosu, który dźwięczał cicho, trochę jak piasek przesypywany z jednej miski do
drugiej. Ona. Nie pozwoliłaby nikomu odejść gdziekolwiek z brudnymi rękami,
choć sama wszystko robiła w pośpiechu. Nauczyła mnie pilnować tego, na co sam
nie zwracałem uwagi. Nie dlatego jednak, że nie przeszkadzał mi nieporządek,
jak tylko z powodu czasu, który uciekał. Ale dziś wiem, że słowa mijają
szybciej niż czas. Dlatego należy je powtarzać. Mówiąc słowo, dawać słowo. Za
każdym razem robić to tak, jakby nie można już było niczego naprawić.
A przecież mimo
to miałem nadzieję na cud. Ona wraca. Ja czujnie śledzę każde jej słowo.
Imponuję jej swoim opanowaniem. W końcu prosi mnie, czy może zostać. Zgadzam
się. Ale o tym już chyba opowiadałem.
Dzisiaj stoję przed sklepem. Jak co dzień. Odwiedzam w nim jedną
ekspedientkę. Przypomina mi tamtą. Lubię z nią rozmawiać. Dziewczyna jest
jeszcze młoda. Raptem dwadzieścia dwa, góra trzy lata, a jednak rozumiemy się
bez słowa, jakby to, że tak niewiele nas łączy, nie miało znaczenia. Dorosłem
do mówienia o sobie. Ciało, choć pragnie, nie potrzebuje aprobaty. Przestaje
się dziwić, gdy brakuje słów. Teraz mówi już tylko za siebie.
Gdy przychodzę do sklepu, ona zaparza kawę. Pod sam koniec sypie
do niej szczyptę cynamonu. Wtedy pytam ją zwykle – czy coś się zmieniło?
- Tak – odpowiada – znów jesteś straszy ode mnie o jeden dzień -
i uśmiecha się lekko.
Być starszym o ten jeden dzień to przecież nic wielkiego. Wiem,
że skrywa w sobie coś, o czym nie powie nigdy i nikomu. Wystarczy mi tylko gdy
pyta: „Czy jutro znów przyjdziesz?”
- Chciałbym – odpowiadam.
Chciałbym, to słowo, które mnie
wymyka. Mnie właśnie. Bo przecież chcę,
choć w moim wieku już tylko chcieć mogę. Nie wypada mi już nic oznajmiać.
Chyba, że śmierć. Jakie to prawdziwe! Mam tylko ciało. Zresztą, co z niego mam?
Jego większa część została gdzieś rozprzedana po knajpach, tanich pokoikach na
piętrze. Zostało rozebrane przez swoją chęć bycia nieśmiertelnym. Więc gdzie
mężczyzna ma duszę? Ja swoją sprzedałem. Na wszelki wypadek, żeby nie mieć z
nią kłopotów. Bo z nią, mówię ci, same problemy. Dusza ma sumienie, a na ciało
spływają jego wyrzuty. Ja zawsze chciałem mieć idealne ciało. Opchnąłem więc
swoją duszę. Lecz siedzi we mnie jeszcze jej młodsza siostra, tęsknota. Ona
jest pamięcią. Teraz mogę liczyć już tylko o Alzheimera.
Tego dnia, w połowie kwietnia, nie ma jej jednak w sklepie.
Zdaje się, że wyszła. Drzwi są zamknięte. Zostawiła nawet kartkę. Nic więcej.
Stoję odwrócony plecami do jezdni. Słyszę co jakiś czas warkot samochodu. Dziś
ruch jest nieco mniejszy, choć samo południe. Niebo niebiesko-szare, które o
tej porze roku jest jeszcze całkiem białe, teraz otwiera się szerzej. Chyba
zbiera się na deszcz. Chciałbym wierzyć, że jutro znów usłyszę ciche kołysanie
dzwoneczka u drzwi sklepu. Mam wiele do ukrycia. I jeszcze więcej do
przyznania. Czuję się jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem i ojciec brał mnie na
kolana. Wtedy sam nie wiedział, jak będzie ciężko. A teraz widzę pusty sklep.
Sylwetki ludzi w szybie drzwi.
Następnego dnia, wyjdę z domu w pośpiechu, ucząc się na pamięć
Melindy i szarej myszy, i jej nieobecności.
DARIUSZ SZYMANOWSKI
Rysunek: Anna Cięciel-Łukaszewska/ yEZIORO
Komentarze:
Twój komentarz ukaże się niezwłocznie po załadowaniu przez administratora serwisu.