19 marca 2024, wtorek
Gostyńska 36 komentarzy: 0

Początek lata





Pewnego dnia obudziliśmy się i nie byliśmy już młodzi. Powiedziałaś, że jest początek lata i wszystko może się zdarzyć, ale wiedzieliśmy, że nam zdarzy się już tylko kawałek wszystkiego. Wziąłem kluczyki z parapetu. Przejechaliśmy samochodem przez trzy kraje. Benzyna skończyła się nad samym oceanem. Wysiedliśmy. Porzuciliśmy auto i przeszliśmy przez wydmy. Usiedliśmy na pisaku bezludnej plaży. Byłem ciekaw, co jeszcze może się zdarzyć, ty też. Gdzieś daleko, ciemny błękit wody łączył się z jaśniejszym niebem i powracał rozsłoneczniony nad nasze głowy. Szara plama wiekości kropki widziana z odległości pozostawała w miejscu, głucha i nieruchoma; najpewniej jakiś stutysięcznik wypełniony pasażerami, muzyką i atrakcjami, pruł ocean z prędkością czterdziestu węzłów. Dla ludzi na statku nie bliśmy nawet punktem na plaży, więc nie mogli mieć świadomości naszego istnienia, dla nas ich obecność zredukowała się do szarej plamki na megaekranie błękitu; obojętność wzajemna, nie zobowiązująca, doskonała.

Nadleciały mewy, i jeszcze większe mewy. Te duże miały żółte dzioby, a mniejsze – czerwone. Wszystkie darły się wniebogłosy. Trwało dłuższą chwilę zanim pojęły, że jesteśmy niejadalni i odleciały. Kiedy znów spojrzeliśmy w miejsce, w którym była szara plama, jej już nie było. Wymazała się z błękitu.


Zjawił się jakiś człowiek. Wyglądał jak syn sprzątaczki, w dodatku pijącej. Jednak w niczym nie przypominał chama z wyboru. Miał w sobie tragiczność przypadkową, jaka może stać się udziałem każdego. Może los zakpił z niego, każąc pokochać dziewczynę, która miała go za nic, czyniąc z niego to, na co teraz wyglądał? Zapytał czy mielibyśmy dla niego dwa euro. Zdziwiłaś się, że nie ma dwóch euro. Wyjaśnił, że jest zawodowym bezrobotnym, ćwiczącym się w byciu upokarzanym i pomiatanym. Daliśmy mu dwa euro. Zaproponował, że w zamian wyrecytuje z pamięci nasz ulubiony fragment twórczości J.L. Borgesa. Nie mieliśmy ulubionych fragmentów Borgesa. Powiedział, że nic nie szkodzi, zaprezentuje kilka przykładowych na próbę. Usiadł obok na piasku i zaczął prezentować, mimo iż musiał wiedzieć, że psuje nam dobry uczynek:

- Jest bezsporne, acz tajemnicze, że osoba, która wyświadcza przysługę, w jakiś sposób stoi wyżej od tej, która z tej przysługi korzysta. To z opowiadania POJEDYNEK – zawiesił głos by zebrać pochwały, i choć pochwały nie nastąpiły, niezrażony zamierzał ciągnąć swój popis dalej.
- Panie Borgesie, damy ci jeszcze dwa euro, jeśli już sobie pójdziesz – przerwałaś mu propozycją, na którą przystał. Daliśmy człowiekowi jeszcze dwójkę, a on wywiązując się z umowy zniknął z naszego pola widzenia.


- Są życia wspaniałe, i są życia nędzne, ale słońce świeci tak samo dla ludzi spełnionych, jak dla nędzników – powiedziałaś, a ja próbowałem do czegoś podczepić tę myśli. Zanim to mi się udało, z oceanu wyszedł tygrys. Otrzepał się z wody i ruszył w głąb lądu znikając za wydmami. Usłyszeliśmy narastający warkot łodzi motorowej, a potem zobaczyliśmy jak dobija do brzegu i wyskakuje z niej trzech byków w moro i ciemnych okularach. Uzbrojeni w agresywną pewność siebie, pokrzykujący, zbliżali się do nas. Stanęli groźni, napompowani, domagający się. Zorientowałiśmy się, że nie chodzi o nas, a o tygrysa.

- Nie było tu żadnego tygrysa, przecież byśmy tak nie siedzieli, gdyby tędy przechodził – skłamaliśmy, bo już umiemy, bo nie jsteśmy już młodzi, więc wiemy jak się zachować w słusznej sprawie.
Wyglądali na rozczarowanych, z napompowanych torsów uszło ciśnienie. Mieli już zawrócić w stronę łodzi, gdy jeden dostrzegł trop. Znów napakowani działaniem ruszyli wzdłuż odcisków wielkich łap na piasku. Jeden niósł kuszę, drugi sztucer, trzeci filmował wszystko kamerą. Zniknęli za wydmami. Tuż przy twojej nodze czerwony krab pożerał mniejszego, pomarańczowego. Fale oblizywały brzeg białą pianą. Zza wydm dobieł pomruk wielkiego kota. Padł strzał. Czerwony krab nie przerywał uczty, wepchnął w siebie ostatnie drobiny pomarańczowego odwłoka, oblizał szczypce i ruszył w stronę wody, żeby spłukać z siebie resztki. Trzech przerażonych ludzi wybiegło zza wydm i gnało na złamanie karku do łodzi. Nie mieli już ani sztucera, ani kuszy, ani kamery. Silnik zawarczał na najwyższych obrotach i łódź uniosła z sobą przerażonych na ocean. Na szczycie wydmy stanął tygrys. Mógł zejść po piaszczystym zboczu w stronę oceanu albo w stronę lądu. Wybrał tę drugą możliwość.


Słońce zaczęło już schodzić z zenitu, kiedy przyszła ta para. Usiedli na piasku, jak starzy znajomi. Ona okazała się dobrze wytrenowana do roli niekrępującego tła, a on mówił to, co - wydawało mu się - jest dla nas interesujące. Gdy popisywał się przemówieniami, ona przez cały czas starała się wyglądać na osiemnaście lat, jakie kiedyś miała. Nie potrafię powiedzieć w szczegółach na czym to polegało, ale wyglądało właśnie tak. Zapowiadało się długie, męczące popołudnie. Gdy jemu skończył się popis, wstali, podali nam ręce i sobie poszli.


Już mieliśmy stąd pójść, żeby zobaczyć co takiego robimy w innym miejscu, gdy z oceanu wychynął peryskop i bez skrępowania zaczął nam się przyglądać. Potem wynurzył się kadłub obrośnięty brodami wodorostów i z otwartego włazu wyłoniła się głowa. Zapytała czy chcemy się przejechać łodzią podwodną. Nie chcieliśmy. Głowa zniknęła pod pokrywą włazu, kadłub rozpoczął zanurzanie. Ocean zamkął się nad nim zacierając ślady.

Zapytałaś czy to mógł być Hemingwy, powiedziałem że na sto procent Gorillaz, bo Hemingway nie żyje od pół wieku, a oni wciąż dychają jeszcze, jak wiele podstarzałych gwiazd, usiłując zwrócić na siebie uwagę wariackimi pomysłami.


Już wstawaliśmy, bo nam się znudziło obserwowanie wątpliwych fabuł na megaekranie błękitu oceanu i chcieliśmy stąd gdzieś pójść, ale nie bardzo wiedzieliśmy dokąd, gdy nadleciał duży, żółty motyl. Postanowiliśmy ruszyć jego śladem. Prowadził nas do końca wydm porośniętych skarlałymi iglakami, i gdy zapowiadało się, że ma jakiś zamiar w tym prowadzeniu, nadleciał lelek kozodój i go zjadł. Bezceremonialnie, bez entuzjazmu, w locie, nawet nie przystając. Z zarośli wystawiło łeb zwierzątko - prawdopodobnie cyweta – zobaczyło nas i czmychnęło w krzaki, zostawiając nas samych. Dwoje ludzie na plaży w słońcu. I wtedy mówisz:

- Zostawiłam w łazience krem do buzi, zamiast zabrać.
- Ludzie myślą, że cyweta należy do kotkowatych, tymczasem ona wcale nie należy do kotkowatych, tylko do łaszowatych! - słyszę swój głos, a potem znów twój:


- Wiesz, nudzi mnie już ta opowieść, myślisz, że ktoś to jeszcze czyta?

- Właśnie miałem kończyć - odpowiadam i stawiam ostatnią kropkę.

Rysunek: Andrzej Bobrowski

Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Łapanie szczęścia

Miron Białoszewski komentarzy: 0

...

Antek Wajda komentarzy: 0

Niespodzianka wyborcza

Sławomir Mrożek komentarzy: 0

Nuda, nic się nie dzieje, czas na Mrożka

Gostyńska 36 komentarzy: 0

W domu (opowiadanie)

Powiedziałaś przy śniadaniu, że nasz dom cię przytłacza, że wygląda jak opustoszały: przestrzenie, szkło, nikiel, marmury, porcelana, obrazy; nieprzyjemne muzeum, sterylne laboratorium. Powiedziałaś, że chcesz mieć jakieś zwierzątko. Zapytałem jakie. Chciałabyś mieć kreta, z matowym, puszystym futerkiem i różowym noskiem. Dojadłem bułkę z krakowską podsuszaną, dopiłem herbatę. Bułkę z dżemem żurawinowym na razie zostawiłem, może poczekać.




Założyłem buty, polazłem do szopy i wyjechałem z niej taczką. Na taczce miałem łopatę i kilof. Przywiozłem z łąki czarną, wilgotną ziemię na mieszkanie dla kreta w naszym mieszkaniu. Usypałem duży kopiec na marmurowej posadzce i dojadłem bułkę z dżemem żurawinowym. Podałaś kawę w najlepszym serwisie od mamy. Potem wsiedliśmy do auta, zapaliliśmy papierosy i zaciągaliśmy się. W dobrych nastrojach jechaliśmy do zoo sklepu.

W sklepie nie mieli nic z kretów. Wyjaśnili, że krety są jeszcze pod ochroną, więc w najbliższym czasie nie spodziewają się dostawy. Uprzejmie zaproponowali rybki. Nie chciałaś rybek. Próbowali zainteresować cię papużką, lecz im się nie udało. Wtedy pojawił się sam kierownik sklepu i przyniósł pudełko. Otworzył wieko i wyjął gekkona. Zachwalał go jako jaszczurkę, którą, jak się puści na mnóstwocalowy ekran telewizora, to łazi po nim z góry na dół i z powrotem, bo ma przyssawki na łapach. Nie mieliśmy telewizora, więc nie wzięliśmy gekkona, żeby się nie męczył nie mając po czym łazić.

Wróciliśmy do domu, zjedliśmy obiad. Wziąłem z szopy łopatę, poszedłem na ogród i zasadziłem się w warzywnych grządkach. Do wieczora nic się nie działo, potem zresztą też nic. Dopiero o świcie usłyszałem lepki ślizg uciekających przed czymś dżdżownic i pojawił się on. Poczekałem aż podje i zacznie usypywać kopczyk, wtedy podważyłem ziemię łopatą i przeniosłem bezbronnego kreta do nowego domu w naszym mieszkaniu. Błyskawicznie zniknął w kopcu usypanym na marmurowej posadzce. Gdy się obudziłaś już go nie było widać.

Siedziałaś przed kopcem cały dzień, ale kret się nie pokazał. Zapytałaś czy on na pewno tam jest, czy tylko żartuję. Przez następny dzień też do ciebie nie wyszedł. Zapewniłem, że kret jest w kopcu na sto procent, ale nie wiem czy mi uwierzyłaś. Rozumiałem, że jest inaczej niż miało być. Miało być zwierzątko z matowym, puszystym futerkiem i ruchliwym różowym noskiem, a jest tylko nieruchomy, nudny kopiec ziemi.

Każdego dnia pytałaś, czy kret tam ciągle jest, a ja zapewniałem, że tak. Po tygodniu miałem dosyć twoich podejrzeń i postanowiłem ci to udowodnić. Zacząłem rękami rozkopywać kopiec ziemi i rozkopałem go do ostatniej grudki, aż do marmurowej posadzki. Kreta nie było.

Nie miałem odwagi spojrzeć ci w twarz. Nic nie powiedziałem, bo o nic nie zapytałaś. Poszłaś spać do swojego pokoju.

Do dzisiaj nie rozumiem, jak to się mogło stać.

Rysunek: Anna Cięciel

Villy Sorensen komentarzy: 0

MNOGOŚĆ (1955 rok)

...

grafika: Andrzej Bobrowski

MNOGOŚĆ
Villy Sorensen

 

       Nagle, jak to od wieków przewidywano, ludzie rozmnożyli

się tak bardzo, że nie starczało już miejsca dla wszystkich.

Rząd, od lat obradujący nad zapobieżeniem katastrofie

gwałtownego przyrostu, spoglądał z zaniepokojeniem na

coraz liczniejszy tłum pod oknami i uznał, że to ludność

w nadmiarze protestuje przeciwko nadmiernej ludności.

 

 

       Tymczasem zgromadzonych nie interesowała wcale polityka

demograficzna, lecz szukali sobie miejsca, a plac rządowy,

którego wcale już nie było widać, nie różnił się wyglądem

od innych placów zwanych dawniej otwartymi i ozdabianymi

nawet posągami. W ścisku ginęli wprawdzie najmniejsi

i najsłabsi, ale nie mogło to na dłuższą metę skutecznie zahamować

przyrostu. A dawniej wszystko było łatwe. Nie było

tylu ludzi, bo mniej ich było do rozmnażania, w razie zaś

poważnych problemow wewnętrznych, wystarczyło je skierować

na zewnątrz i wypowiedzieć wojnę.

 

       Rozważano to również obecnie, jednakże przyrost ludności

nie był problemem narodowym, lecz międzynarodowym, w żadnym

kraju nie było już tyle miejsca, by warto go było zdobywać,

a choć bomby wroga, o ile nie stawiano by im przeszkód,

mogłyby zmniejszyć ludność o liczbę zabitych podczas

bombardowania, rozwiązałoby to najwyżej problemy

lokalne, skoro obszary zbombardowane stałyby się niezdatne

do zamieszkania nie wiadomo na jak długo i nie moglłyby

przyjąć napływu ludności z obszarów niezbombardowanych,

zagęszczonych wskutek napływu uchodźcow.

 

       Jedynym radykalnym rozwiązaniem było zniszczenie

wszystkich krajów i szefowie rządów odbywali spotkania na szczycie,

żeby przedyskutować tę sprawę pierwszorzędnej wagi, w końcu

jednak odrzucili to rozwiązanie, gdyż groziło im bezrobociem,

wobec czego cała ich praca dla przyszłości ludzkości poszłaby

na marne. Każdy z nich został więc z własnym problemem,

jednakowym dla wszystkich.

 

 

       Rządy narodowe kontynuowały swoje obrady rządowe,

a problemy przyrostu narastały tak gwałtownie, że rosnąca

ludność posunęła się aż do wnętrza budynków rządowych,

bez żadnych złych intencji, lecz po prostu z braku

miejsca.

 

       Rząd uchwalił, że należało wprowadzić zakaz rodzenia

i zwiększyć śmiertelność wśród niemowląt już bardzo

dawno, tak by ludności było obecnie w sam raz. Jednak poprzednie

rządy zaniechały tak nieludzkich środków z pobudek

humanitarnych, a teraz i tak było za późno. Zważywszy,

że wysoki wiek przeciętny w sposób istotny przyczynił się

do katastrofy, należało go radykalnie obniżyć, co można było

osiągnąć jedynie przez uśmiercenie wszystkich najstarszych

poczynając od końca, i tak też uczyniono.

 

       Co prawda trudno było pochwycić ginących

w tłumie delikwentów, wiele też czasu upłynęło,

nim przerzedziło się na tyle, by starczyło

miejsca na usunięcie podeszłych wiekiem trupów.

 

 

        Chociaż większość ludzi z braku mieszkań przebywała

na swieżym powietrzu, pełnym nieświeżych zapachów

i bakterii, pojawiły się nowe epidemie chorób, wobec których

lekarze byli bezradni, choroby powodujące nawet u najchudszych

puchnięcie aż do rozpuku, choć nikt nie pękał,

przeciwnie — nowy straszny wirus zdawał się zapewniać

zaatakowanym życie wieczne. Rzadom nie pozostało nic innego,

jak ustalić niesprzekraczalną, pod karą śmierci, granicę

wieku, w praktyce jednak należałoby ustalić ją tak nisko,

że wszyscy członkowie rządów dawno by ją przekroczyli,

stając się wieloletnimi przestępcami. Rządy wyciągnęły z tego

wnioski i w konsekwencji podały się do dymisji.

 

 

       Teraz groził powszechny chaos i niepowszednia anarchia.

Cóż, kiedy każda jednostka miała nader ograniczone

pole do występku będąc otoczona bliźnimi, którzy określali

jej miejsce w społeczenstwie. Wszystkco szło więc po staremu

na przekór czarnowidzom i krytykom: na świecie pozostawało

dokładnie tylu ludzi, dla ilu było miejsce, nadwyżkę

gnieciono lub zadeptywano na śmierć. A że społeczeństwo,

w którym nikt nie zajmuje więcej niż mu przysługuje, nie

potrzebuje pisanych praw, ludzie szanowali jak nigdy przedtem

niepisane prawo, zapisane z dawna w ich sercach: czyń

bliźniemu swemu jak i sobie samemu.


Dariusz Łukaszewski komentarzy: 0

Dzień 25.



Katar miewa każdy, kto ma nos. Ale teraz miewać nie wolno. Mój pies kataru nie ma. Mój pies jest bardzo rasowy, kulturalny, ma szerokie horyzonty umysłowe, choć żyje bez ojca.


Wysyłam go do piekarni po bułki: dwie z dynią, dwie grahamki, jedną kajzerkę, jedną serową i po rogala z makiem. - Weź bardziej spieczone – mówię i zamykam za nim szczelnie drzwi klamką. Myję ręce.


Pewnie, jak wszystko, robię to najgorzej na świecie, ale za to najlepiej jak umiem. Myję rękę lewą, ręką prawą, a zaraz potem prawą rękę myję lewą ręką. Ubrudzoną myciem prawej, myję znów lewą, brudząc tym prawą, więc zaraz myję ją używając lewej. Myję w końcu i lewą i prawą używając równocześnie tej i tamtej. - Jestem już bliski doskonałości – myślę i włączam radio.


Zapowiadają powrót arktycznego niżu. W dodatku nie z arktyki tylko z tej okropnej Rosji. A za oknem słońce! Radio znów nie brzmi wiarygodnie. Rozgrzany promieniami trzmiel kąpie się w pyłku kwiatów zalewających bielą gałęzie marcowych moreli. Dochodzi południe, słońce świeci za darmo dla wszystkich. Dla informujących i dla informowanych, dla chorych i tych, co dopiero zachorują, dla ratujących i ratowanych.


25. dzień kwarantanny. W radiu mówią, że na świecie wyzdrowiało już 150 000 ludzi, ale zaraz dodają, że w kraju jest 1905 chorych, i wszyscy są zdyscyplinowani.


Pustą ulicą idzie Tomek. Wypija małpkę setkę przy mojej bramie. Bezdotykowo przerzuca przez nią butelkę na moje podwórko. Tomek nie ma jednego zęba. Jak Madonna, jak Mike Tyson. Ale nie wygląda jak Madonna ani jak Mike Tyson. Hrabini Wrotycz-Nawłociowa ma zęby jak perełki, jednak skrywa je za wachlarzem, razem z połową twarzy, w której ma wrota przyciągające Coronusa. Hrabini nie chce się zarazić Chorobą, bo Choroba wyzwala w człowieku miłość do papieru toaletowego. Tę naturalną, skrywaną w normalnych czasach wstydliwie, głęboko i taktownie miłość, która teraz, kiedy perspektywa się skróciła i każdy dzień może być ostatnim i nie ma co czekać na lepsze czasy, bo lepszych może już nie być na ujawnienie miłości utajnionej, to ta miłość wybija bezwstydnie, bez umiaru i opamiętania. Prosta miłość do papieru toaletowego. Oraz wyrafinowana, wyłuzdana, dzika miłość człowieka do drożdży.


Tomek już sobie poszedł. Ulica jest pusta. Nikt nie spieszy się do pracy, ale tutaj nigdy nikt nie spieszy się do pracy, bo przeważnie nikt nie chodzi do pracy; ludzie tutejsi postawili na złom. Jednak nawet złomu już nie zbieraja, tacy zrobili się niezłomni. Taka zmiana. I jeszcze to, że nie łoją już w grupach, nie wyją w przydrożnych krzakach, nie napierdalalają się – teraz piją pojedynczo. Taka różnica. Coronus zmusił do picia pojedynczo, sam na sam ze sobą.


Pies wraca z piekarni. Dał sobie wcisnąć niewypieczonego rogala. W dodatku bez maku! Pierwszy raz to się zdarza. Nigdy jeszcze coś takiego się nie zdarzyło. Czuję, że nadchodzą zmiany. I to cywilizacyjne.