...
grafika: Andrzej Bobrowski
MNOGOŚĆ
Villy Sorensen
Nagle, jak to od wieków przewidywano, ludzie rozmnożyli
się tak bardzo, że nie starczało już miejsca dla wszystkich.
Rząd, od lat obradujący nad zapobieżeniem katastrofie
gwałtownego przyrostu, spoglądał z zaniepokojeniem na
coraz liczniejszy tłum pod oknami i uznał, że to ludność
w nadmiarze protestuje przeciwko nadmiernej ludności.
Tymczasem zgromadzonych nie interesowała wcale polityka
demograficzna, lecz szukali sobie miejsca, a plac rządowy,
którego wcale już nie było widać, nie różnił się wyglądem
od innych placów zwanych dawniej otwartymi i ozdabianymi
nawet posągami. W ścisku ginęli wprawdzie najmniejsi
i najsłabsi, ale nie mogło to na dłuższą metę skutecznie zahamować
przyrostu. A dawniej wszystko było łatwe. Nie było
tylu ludzi, bo mniej ich było do rozmnażania, w razie zaś
poważnych problemow wewnętrznych, wystarczyło je skierować
na zewnątrz i wypowiedzieć wojnę.
Rozważano to również obecnie, jednakże przyrost ludności
nie był problemem narodowym, lecz międzynarodowym, w żadnym
kraju nie było już tyle miejsca, by warto go było zdobywać,
a choć bomby wroga, o ile nie stawiano by im przeszkód,
mogłyby zmniejszyć ludność o liczbę zabitych podczas
bombardowania, rozwiązałoby to najwyżej problemy
lokalne, skoro obszary zbombardowane stałyby się niezdatne
do zamieszkania nie wiadomo na jak długo i nie moglłyby
przyjąć napływu ludności z obszarów niezbombardowanych,
zagęszczonych wskutek napływu uchodźcow.
Jedynym radykalnym rozwiązaniem było zniszczenie
wszystkich krajów i szefowie rządów odbywali spotkania na szczycie,
żeby przedyskutować tę sprawę pierwszorzędnej wagi, w końcu
jednak odrzucili to rozwiązanie, gdyż groziło im bezrobociem,
wobec czego cała ich praca dla przyszłości ludzkości poszłaby
na marne. Każdy z nich został więc z własnym problemem,
jednakowym dla wszystkich.
Rządy narodowe kontynuowały swoje obrady rządowe,
a problemy przyrostu narastały tak gwałtownie, że rosnąca
ludność posunęła się aż do wnętrza budynków rządowych,
bez żadnych złych intencji, lecz po prostu z braku
miejsca.
Rząd uchwalił, że należało wprowadzić zakaz rodzenia
i zwiększyć śmiertelność wśród niemowląt już bardzo
dawno, tak by ludności było obecnie w sam raz. Jednak poprzednie
rządy zaniechały tak nieludzkich środków z pobudek
humanitarnych, a teraz i tak było za późno. Zważywszy,
że wysoki wiek przeciętny w sposób istotny przyczynił się
do katastrofy, należało go radykalnie obniżyć, co można było
osiągnąć jedynie przez uśmiercenie wszystkich najstarszych
poczynając od końca, i tak też uczyniono.
Co prawda trudno było pochwycić ginących
w tłumie delikwentów, wiele też czasu upłynęło,
nim przerzedziło się na tyle, by starczyło
miejsca na usunięcie podeszłych wiekiem trupów.
Chociaż większość ludzi z braku mieszkań przebywała
na swieżym powietrzu, pełnym nieświeżych zapachów
i bakterii, pojawiły się nowe epidemie chorób, wobec których
lekarze byli bezradni, choroby powodujące nawet u najchudszych
puchnięcie aż do rozpuku, choć nikt nie pękał,
przeciwnie — nowy straszny wirus zdawał się zapewniać
zaatakowanym życie wieczne. Rzadom nie pozostało nic innego,
jak ustalić niesprzekraczalną, pod karą śmierci, granicę
wieku, w praktyce jednak należałoby ustalić ją tak nisko,
że wszyscy członkowie rządów dawno by ją przekroczyli,
stając się wieloletnimi przestępcami. Rządy wyciągnęły z tego
wnioski i w konsekwencji podały się do dymisji.
Teraz groził powszechny chaos i niepowszednia anarchia.
Cóż, kiedy każda jednostka miała nader ograniczone
pole do występku będąc otoczona bliźnimi, którzy określali
jej miejsce w społeczenstwie. Wszystkco szło więc po staremu
na przekór czarnowidzom i krytykom: na świecie pozostawało
dokładnie tylu ludzi, dla ilu było miejsce, nadwyżkę
gnieciono lub zadeptywano na śmierć. A że społeczeństwo,
w którym nikt nie zajmuje więcej niż mu przysługuje, nie
potrzebuje pisanych praw, ludzie szanowali jak nigdy przedtem
niepisane prawo, zapisane z dawna w ich sercach: czyń
bliźniemu swemu jak i sobie samemu.